Bronisław Komorowski: Jeśli nie jestem akceptowany przez radykałów z
jednej i drugiej strony, to znaczy, że mam rację.
BŁAŻEJ STRZELCZYK: Więcej było tykania
tez czy zaciskania pięści? BRONISŁAW KOMOROWSKI: Kiedy?
Na przykład gdy krzyczeli: „Zdrajca!”,
„Komoruski!”.
Ani łez, ani pięści. Zawsze byli
tacy, którzy próbowali wypchnąć takich jak ja poza nawias patriotyzmu. Tyle że
kiedyś to była tzw. komuna, a dzisiaj organizatorami spektakli nienawiści są
głównie prawicowi radykałowie i katoliccy fundamentaliści. Myślę sobie wtedy:
„Proszę bardzo. Tylko pokażcie, co wy macie w życiorysie. Co wy zrobiliście na
rzecz Polski. Gdzie jest wasz praktyczny wymiar patriotyzmu”.
Organizuje Pan mszę w obozie internowania.
Trzyma Pan transparent z napisem „Naród z Kościołem” podczas pielgrzymki Jana
Pawła II. Przyszło Panu kiedyś do głowy, że będzie zdrajcą?
Wtedy, w czasach PRL-u, nie
myśleliśmy o tak dalekiej przyszłości.
Walczyliśmy o wolność, ale odzyskiwaliśmy ją
na drodze kompromisu politycznego z dawnymi wrogami. I w tamtych czasach nie
należało pochopnie nikomu odmawiać prawa do czucia się polskim patriotą. To
zawsze ulubiona zabawa radykałów. Jestem jednak przekonany, że na dłuższą
metę ludzie nie akceptują tego typu skrajnych zachowań. Być okrzykniętym
zdrajcą przez szaleńców to oczywiście przykrość, ale do zniesienia. Pamięta
pan różne niesłychane i przerażające zachowania wobec takich ludzi jak Mazowiecki,
Geremek, Bartoszewski, Kuroń? Pewien rodzaj zdziczenia jest, niestety, ale tak
było zawsze. Bo czym, pana zdaniem, różni się to, co się dzieje dziś, od
głoszenia przez endecję w dwudziestoleciu międzywojennym, że Piłsudski był
moskiewskim agentem i miał bezpośredni telefon na Kreml? Zawsze byli ludzie
ekscytujący się tego rodzaju bredniami i pewnie zawsze będą. Ale jest pewna
różnica.
Dostrzega ją pan?
Nie.
Polega ona na tym, że wtedy
słabsze - jeśli chodzi o siłę oddziaływania - były media. W całym świecie to
one odgrywają ogromną rolę, a internet w wielkiej mierze kształtuje młode
pokolenia. Dziś łatwiej jest uruchamiać mechanizmy nienawiści i wykorzystywać
je politycznie.
Wracał Pan do domu po takich konfrontacjach
z tłumem, kładł się do łóżka i co Pan sobie myślał?
A dlaczego pan sądzi, że ja
musiałem o tym myśleć?
Nie myślał Pan?
Funkcjonuję w demokratycznej
polityce od dwudziestu sześciu lat. Wcześniej funkcjonowałem w polityce w
podziemiu antykomunistycznym. Gdyby pan przejrzał co esbecja wypisywała na mój
temat, to zrozumiałby pan, że kiedyś się człowiek na takie rzeczy uodparnia.
Oni wymyślali lepsze konstrukcje niż te realizowane przez współczesną
szczujnię prawicowców. Wtedy też byłem zdrajcą narodu: „Obraził uczucia narodowe,
bo mówił 11 listopada 1979 r., że Polska nie jest krajem niepodległym”. Tak
wynikało z wyroku wydanego przez późniejszego wiceministra sprawiedliwości w
rządzie Jarosława Kaczyńskiego, sędziego Kryże.
Jeśli dla komuny byłem zdrajcą
narodu o jeśli dziś jestem takim samym zdrajcą
dla ekstremistów prawicowych, to kładąc się do łóżka, mówię sobie: „W
porządku”. Jeśli nie jestem akceptowany przez radykałów z jednej i drugiej
strony, to znaczy, że ja mam rację. Idę środkiem polskiej drogi, a nie
manowcami lewicowymi czy prawicowymi.
To skąd te pęknięcia? Bo myślę sobie,
że to trochę „koszty transformacji”.
Nie mówię wyłącznie o tych, którzy
krzyczą, ale też o tych, którym zwyczajnie się nie powiodło.
Trudno zgodzić się z tak
pesymistyczną oceną efektów 25-lecia wolności, jaka jest prezentowana przez
polityczną konkurencję. Teza o Polsce w ruinie jest sprzeczna ze zdrowym
rozsądkiem, ale i z przyzwoitością. Pana pokolenie jest efektem tej wolności.
Pan, moja najmłodsza córka, jesteście wychowani i ukształtowani w wolnej
Polsce. Może nie idealnie przygotowani, ale jednak generalnie uzbrojeni w
umiejętności poruszania się w nowoczesnym świecie, na pewno lepszym niż ten, w
którym poruszało się moje pokolenie.
I moja generacja nie docenia wolności?
Nigdy tak nie myślałem.
Pan mówi, że traktujemy ją jak powietrze.
Ale przecież to dobrze. Mówiłem i
będę mówił, że trudno się dziwić, iż młode pokolenie inaczej patrzy na problem
wolności, bo ją zawsze miało. To, że widzicie ją inaczej niż my, nie znaczy, że
widzicie gorzej.
Wy walczyliście o wolność, a my mamy
jakąś wartość, o którą powinniśmy walczyć?
Na pewno tak.
Jaką?
To wy sobie musicie na to pytanie
odpowiedzieć. Zawsze byłem zdania, że nie ma sensu was programować i mówić,
jacy macie być. To wy musicie odpowiedzieć sobie, co dla was w ramach wolności
jest ważne. Jak widzicie swoją odpowiedzialność za następne 25 lat polskiej
wolności.
A co Pana zdaniem jest ważne?
Niepokoją mnie te pytania.
Bo pytam, w którym mamy iść kierunku?
Tak. Ja o to rodziców nie pytałem.
Z domu rodzinnego, z kontaktu z rodzicami i dziadkami czerpałem wiedzę i
przykłady, słyszałem pytania o problemy, ale nie pytałem, czym ma dla mnie być
wolność i o jakie wartości mam walczyć. O takie sprawy się nie pyta. Je się
komunikuje. Takie sprawy czyni się istotnym elementem swojego życia, na własną
odpowiedzialność i ryzyko.
Trochę Wasza walka nas przyćmiła.
Problem w tym, że gdy Wy walczyliście o wolność, to zapomnieliście o dwóch
pozostałych wartościach – równości i braterstwie. Stąd pewnie te pęknięcia,
podziały, frustracja i krzyki na autorytety.
Nie zgadzam się. W tamtym słusznie
minionym systemie nawet komuniści i ludzie o korzeniach lewicowych wiedzieli,
że socjalizm zbankrutował, i że on per saldo obraca się przeciwko
ludziom, równości i podstawowym oczekiwaniom w kwestiach ekonomicznych czy
poziomu życia. To było oczywiste. W socjalizmie równość była wyświechtanym,
propagandowym hasłem, a braterstwo czuli ci, którzy ryzykowali w podziemiu.
Dziś nie ma już systemu?
Państwo polskie ma swoje problemy,
ale jest w rozkwicie, a nie w bankructwie. Nikt nie musi szukać ustrojowej
praprzyczyny katastrofy, bo nie ma katastrofy. Polska nie jest w ruinie. Wtedy
przyczyną katastrofy był zły ustrój ekonomiczno-społeczny. System realnego
socjalizmu. Nie lokowałbym więc tego pęknięcia w 1989 r. Przykładem może być
Jacek Kuroń. Pan się zgodzi, że on miał lewicowe poglądy, był socjalistą, ale
budował wolny rynek - kapitalizm.
Nawet jeśli uznamy, że chodziło mu o
wolny rynek, to na pewno z elementarną przyzwoitością i etyką.
Oczywiście. Pewnie marzył, tak jak
wielu z nas, by był to kapitalizm z ludzką twarzą, bo z idei socjalizmu z
ludzką twarzą nic nie wyszło. Proszę jednak pamiętać, że obalenie socjalizmu
musiało boleć, ale jeszcze bardziej bolało bankructwo moralne, polityczne i
ekonomiczne socjalistycznego państwa.
Dlaczego więc część ludzi do dziś kwestionuje
wolność, albo czuje się źle w tej Polsce?
Chyba czytamy różne badania. Ja
wiem, że w Polsce - w porównaniu z innymi państwami postkomunistycznymi -
większa część społeczeństwa uznaje dokonaną zmianę za dobrą. Generalnie, mniej
tę zmianę cenią społeczeństwa, które nie doświadczyły bankructwa, a pamiętają
dobrodziejstwo socjalistycznej stabilizacji, np. Węgrzy czy Czesi.
Wielu się jednak nie powiodło i są wkurzeni.
A to bardzo różnie. Znam wielu
ludzi, którym się bardzo powiodło, a też są wkurzeni. Nie należy się zresztą
dziwić, że w warunkach wolności szybciej rosną aspiracje do życia jak na
Zachodzie niż możliwość ich realnego zaspokojenia.
Kogo to dotyczy?
Na przykład tych, którzy zrobili
studia wyższe, a dzisiaj pytają, dlaczego nie czeka na nich etat naukowy. Oni
mają prawo nie pamiętać, iż jedną ze zdobyczy dwudziestu pięciu lat wolności
było to, że parokrotnie zwiększyła się liczba studentów i wyższych uczelni.
Dziś widać, że
to okazało się fatalne w skutkach.
No, bez przesady. Wyższe
wykształcenie to zawsze szansa, to zawsze postęp. Ale faktem jest, że to, co
kiedyś było zdobyczą, dziś bywa problemem.
Jest problem, bo zwiększa się liczba
wykształconych bez pracy.
Moim zdaniem prawidłową, niedemagogiczną
odpowiedzią jest postawienie na program innowacyjności. Innowacyjna Polska,
innowacyjna gospodarka to m.in. więcej miejsc pracy wymagających wyższych kwalifikacji,
a więc szansa dla ludzi wykształconych. Moja prezydencka ustawa o wspieraniu
innowacyjności wciąż czeka w Sejmie.
Myślę, że my wciąż nie mamy wpływu na
budowanie tego systemu.
Pytanie, czy chcecie i czy
potraficie. Odradzam szukania tzw. trzeciej drogi - to utopia. Zachęcam do
doskonalenia tego systemu, który mamy.
To wy cały czas budujecie ten system.
Wolność to także lepiej lub gorzej
działająca wolność gospodarcza, a z tym wiąże się konieczność konkurowania.
Tak jest świat skonstruowany. Konkuruje się o
kobietę, o pracę, o pozycję, o wszystko. W
handlu, biznesie, nauce, a nawet w sztuce. Tak jest w życiu.
Wolałbym zastąpić hasło „konkurencja”
hasłem „współpraca”.
Nie należy zastępować. Należy
uzupełniać. Nie można skutecznie konkurować - na
przykład w wymiarze międzynarodowym - nie posiadając umiejętności współpracy,
dzielenia się wyzwaniami. Trzeba obie postawy, zdolność do konkurowania,
zdolność do współpracy, upowszechniać np. poprzez
system edukacji.
Co to więc znaczy - „współpraca”?
Ona polega na wspólnym szukaniu
rozwiązań i szans, ale i na współodpowiedzialności. Ta współpraca musi też
istnieć między pracownikami a pracodawcami. Między państwem a związkami
zawodowymi. Między poszczególnymi elementami władzy państwowej. Tu nie ma
albo-albo: albo konkurencyjność, albo współpraca. To musi iść w parze. Dlatego
było dla mnie ważne, że jedną z ostatnich moich decyzji prezydenckich było
podpisanie ustawy odbudowującej w Polsce, zerwany przez związki zawodowe,
dialog społeczny.
A co to jest „solidarność”?
Dla mnie skojarzenie jest
jednoznaczne - nasza solidarność to było
współdziałanie na rzecz wolności.
Jest Pan w stanie wyłączyć historyczne
skojarzenie i wpleść to hasło w czas
dzisiejszy?
Chyba nie jestem. Solidarność
zawsze pozostanie dla mnie historycznym punktem odniesienia. Solidarność to
epoka, w której podkreślało się to, co ludzi łączy, a nie dzieli. Był wróg, ale
myśmy go skutecznie sparaliżowali, albo skutecznie powoli przeciągali na swoją
stronę. Solidarność była też akceptacją różnic. Różnych oczekiwań, potrzeb,
wrażliwości. Mieściła się w nich dbałość o ludzi pracy, ale jednocześnie
budowanie wolnego rynku.
Młody chłopak zapytał Pana: jak kupić
mieszkanie? Pan odpowiedział, żeby zmienić pracę i wziąć kredyt. To nie jest
solidarność.
Uważam, że to jest zachęta do
korzystania z dobrodziejstw wolności. Miliony ludzi tak właśnie postępuje.
Biorą się do pracy. Biorą kredyt. Ryzykują.
Znam wielu ludzi, którzy chcą kupić
mieszkanie, założyć rodziny, ale nie stać ich na kredyty.
Dlatego ważne są programy
wspierające start młodych ludzi w dorosłe życie, ale wsparcie nie może
oznaczać zdjęcia ciężaru odpowiedzialności z młodego człowieka i
przeniesienia jej na całe społeczeństwo. Moje dzieci też pracują na tzw.
śmieciówkach, ale założyły rodziny. Też wzięły i spłacają kredyty. Czy mam im
mówić coś innego niż temu chłopakowi?
Nie każdy jest z takiej rodziny jak
Pana dzieci.
Moja córka właśnie wróciła z
Norwegii, gdzie zarabiała malując płoty i stodoły... Mam nadzieję, iż nie
oczekuje, że coś jej kapnie bez wysiłku, bez pracy. Nie można oczekiwać, że
inni rozwiążą nasze problemy bez nas.
Ale można stworzyć taki świat, w którym
nie będzie wykluczonych i przegranych już na starcie. By wolność, którą
wywalczyliście, mogła być również realizowana w gospodarce i na rynku pracy.
Tu częściowa zgoda. Problem
zwiększania szans młodych ludzi na życiowym starcie jest rzeczywisty. To
powinno być strategiczne wyzwanie na najbliższe lata. Miało być też głównym
wyzwaniem dla mnie, gdybym wygrał wybory. Przypomnę, że czeka na uchwalenie
ustawa o 100 tys. miejsc pracy dla młodych, nie tylko ograniczająca
„śmieciówki”, ale i bezrobocie wśród młodych. Bo „śmieciówki” według mnie są
nadużywane. Ale system zupełnie bez możliwości zawierania umów o dzieło czy o
zlecenie byłby też niewygodny dla wielu ludzi. „Śmieciówki” powinny pozostać
wyjątkiem, a stały się regułą. Inna rzecz, że młodzi Polacy wyjeżdżający za
pracą, na przykład do Wielkiej Brytanii, ten nieetatowy system pracy poza Polską
chętnie akceptują.
Mamy więc równość i solidarność.
Pozostaje nam jeszcze pytanie o autorytety. Wyobraża Pan sobie, Mazowiecki,
Geremek lub Turowicz idą do talk-showu Kuby Wojewódzkiego i tam rozmawiają o
przyszłości Polski?
Tak, wyobrażam sobie. Mazowiecki,
który nie był showmanem politycznym, akceptował, choć nie bez rozterki,
zmiany w świecie mediów. Pewne przemiany cywilizacyjne, kulturowe, także
związane z techniką, są nie do uniknięcia. Mimo wszystko trzeba przyjmować do
wiadomości, że wiele się zmieniło, czasem na naszą niekorzyść. Albo się do tego
dostosujemy, albo się na to obrazimy. W polityce trzeba pamiętać, że są czytelnicy
różnych gazet, słuchacze i widzowie różnych mediów. Byłoby arogancją, gdyby
polityk demokratyczny powiedział - nie, do pewnej części obywateli to ja w
ogóle nie będę się wypowiadał, a już zwłaszcza nie będę mówił w taki sposób, w
jaki oni się komunikują. To nie oznaczą, że trzeba przeklinać i pokazywać
nagi tors, czy kłaść na stole świński ryj, ale trzeba starać się zachowywać w
sposób zrozumiały dla słuchacza czy widza konkretnego medium.
I jeszcze Kościół. Pan ma wrażenie, że
Kościół odnalazł swoje miejsce w wolnej Polsce?
Odegrał ogromną rolę w trwaniu na
rzecz wolności, w dochodzeniu do wolności i odzyskiwaniu tej wolności na
zasadzie politycznego kompromisu. Odegrał też ważną rolę przy integracji z
Unią Europejską.
Miał wówczas Jana Pawła II.
Kościół był, jest i będzie
zróżnicowany. Kwestia tylko w proporcjach wewnętrznych. Czy więcej jest ludzi
myślących z optymizmem o odnalezieniu miejsca i roli Kościoła w nieuchronnie
następujących procesach modernizacyjnych, czy więcej tych, którzy się boją.
Wiemy dobrze, że sam strach nie uchroni przed zmianami, a prowadzi do uwiądu
kreatywności i utraty szansy na współkształtowanie zmiany.
A nie ma Pan wrażenia, że Kościół legitymizuje
te krzyki i podziały?
To pytanie do Kościoła.
My jesteśmy jego częścią.
Rozumiem, że pan rozmawia ze mną
głównie jako byłym prezydentem, a nie członkiem Kościoła.
Tego nie da się połączyć?
W demokracji nie zawsze jest to
łatwe, ale da się sensownie połączyć, jeśli przestrzega się paru zasad. Między
innymi tej, że prezydent, tak jak i cała władza państwowa, reprezentuje
interesy całego społeczeństwa, a nie tylko osób o tym samym światopoglądzie.
Że państwu i Kościołowi służy poszanowanie wzajemnej autonomii, że korzystny
jest przyjazny rozdział Kościoła i państwa. Z innych ważnych zasad
sprzyjających łączeniu tych ról można wymienić świadome ograniczenie pokusy
zastępowania normy moralnej, wynikającej z wyznawanego światopoglądu, normą
prawną. Trzeba też pamiętać i szanować zasadę, że to większość parlamentarna,
reprezentująca większość społeczeństwa demokratycznego, decyduje o systemie
prawnym, w którym chce żyć. Ponadto generalnie - im mniej polityki, a więcej
Ewangelii, tym lepiej dla Kościoła i państwa.
Był Pan jednak prezydentem-katolikiem.
Nie wszyscy tak uważają. Nie
wszystkim się to podobało. Dla jednych byłem konserwatystą, dla innych
lewicowcem. To wynika z faktu, że starałem się nie być prezydentem tylko
jednej opcji partyjnej, ani prezydentem jednego światopoglądu.
Prezydent, jeśli jest człowiekiem
wierzącym, powinien rozważać własne życie z punktu widzenia zgodności z
zasadami, które wyznaje. Ale prezydent, który kierowałby się własnym wyznaniem
w podejmowaniu decyzji o państwie, w którym są zróżnicowani światopoglądowo
obywatele, wpadłby w sprzeczność z zasadami demokracji. Powtarzam więc, że nie
można być prezydentem ludzkich sumień. A że pańskie pytanie rozumiem w
kontekście ustawy o in vitro,
to dodam, że jako ojciec pięciorga dzieci nie
powinienem odmawiać innym ludziom, którzy marzą o błogosławieństwie Bożym w
postaci dziecka, szansy - często jedynej - na potomstwo.
I słyszy Pan, że w związku z tym nie
może Pan przystępować do komunii świętej.
W takich sytuacjach odpowiadam, że
decyduje biskup miejsca, w który mieszkam. Póki co, jestem spokojny.
Spotykał się Pan z kardynałem Nyczem?
O takich sprawach nie mówi się
publicznie. Nie wyciągnie pan ode mnie takich informacji.
Ale ustawa mogłaby być mniej liberalna.
Czyli pana zdaniem ustawa tak, ale
mniej liberalna? Chętnie się z tym zgodzę, ale o to, dlaczego zmarnowano szansę
na lepszy, z punktu widzenia hierarchów, kompromis polityczny, proszę pytać na
przykład posła Jarosława Gowina, który z ramienia PO prowadził na ten temat
rozmowy z biskupami.
Mówi pan, że ustawa jest zbyt
liberalna, ale trudno nie dostrzec, że w stosunku do dotychczasowej „wolnej
amerykanki” to poważne ograniczenie swobody działania w tym obszarze. Dlatego
pewnie dla innych to ogromne ukonserwatywnienie, a nie liberalizacja. Wydaje
się, że z punktu widzenia hierarchów kościelnych może to być rozumiane jako
pójście w stronę większego dobra. Zwracam też uwagę, że wyrażając generalną
akceptację - przy zastrzeżeniach o nadmiernej
liberalności - dla ustawowego uregulowania kwestii, już naraził się pan wielu
kościelnym fundamentalistom. Być może więc i pan, dziennikarz „Tygodnika
Powszechnego”, będzie następnym wypychanym poza obszar polskiego patriotyzmu
i katolicyzmu.
A z tym referendum na ostatnią chwilę
nie ma Pan wrażenia, że podrzucił Polsce zgniłe jajo?
Może niektórym partiom
politycznym, bo ma prawo im się nie podobać pytanie o ograniczenie ich roli w
wyłanianiu reprezentacji społeczeństwa w Sejmie i pytanie o zasady
finansowania partii politycznych z budżetu pań siwa.
Trwa referendalna wojenka.
Nie uczestniczę w niej. Ale moje
pytania referendalne trudno zdefiniować jako korzystne dla jakiejś konkretnej partii.
Dobrze, że ogłosił Pan referendum, czy
to był błąd, wynikający z pochopności po pierwszej turze?
Referendum na pewno będzie z korzyścią
dla obywateli i dla Polski. Warto zwrócić uwagę, że jedno pytanie referendalne
już wygrało. Pod wpływem zbliżającego się referendum zasada o rozstrzyganiu
wątpliwości na korzyść podatnika, a nie urzędnika, znalazła się już w ustawie.
Chciałoby się więc powiedzieć - drogie partie, zostały jeszcze dwa pytania.
Może zgodzimy się na jednomandatowe okręgi wyborcze rozumiane jako system
mieszany - taki jak w Niemczech?
Rozmawiał BŁAŻEJ STRZELCZYK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz