Kandydatka na
premiera nie oklaskuje prezesa. Z list wyborczych
nagle znikają jej ludzie. Prezes i jego współpracownicy po cichu ulatniają się
z prezydenckich uroczystości. Opisywanie relacji Jarosława Kaczyńskiego z
Andrzejem Dudą i Beatą Szydło to zadanie godne sowietologów.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
Sejmowa
debata na temat uchodźców, 16 września. Z mównicy przemawia prezes PiS
Jarosław Kaczyński. Wystąpienie co kilka minut przerywają wiwaty. Brawo bije
cała prawa strona sali poza jedną osobą, Beatą Szydło. Kandydatka PiS na premiera
podniesie się z fotela i niemrawo zaklaszcze dopiero wtedy, gdy prezes skończy
mówić.
- Ich relacje nie są idealne,
ostatnio pojawiło się kilka napięć - przyznaje polityk Prawa i Sprawiedliwości.
- Czy to oznacza, że Szydło może
stracić rekomendację?
- Wręcz przeciwnie. Prezes
wykonywał wobec niej wrogie gesty nie po to, żeby odebrać jej premierostwo,
ale właśnie po to, by je powierzyć. On ją formatuje, ustawia sobie z nią
relacje, próbuje ją wychować. To test uległości. Jarosław daje do zrozumienia,
kto tu rządzi, i obserwuje reakcję. Beata parę razy próbowała postawić na
swoim i prezesowi to się nie spodobało. Odpowiedzią było dalsze dokręcanie
śruby.
Wieloletni współpracownik
uzupełnia: - Na znalezienie innego kandydata jest już za późno, a Jarosław nie
chce ponownie zostać premierem. Dziś jest o krok od spełnienia swojego
odwiecznego marzenia: być prezesem partii i z tylnego siedzenia sterować szefem
rządu oraz prezydentem. W 2006 roku też nie chciał być premierem, ale wymusił
to na nim brat, który uważał, że taka funkcja będzie należycie wyglądać w jego
biografii. Ale nawet wtedy, gdy decyzja została już podjęta, Jarosław serio
zastanawiał się, czy jako szef rządu mógłby dalej urzędować w biurze partii
przy Nowogrodzkiej.
Jarku,
jesteś najlepszy
Kandydatura Beaty Szydło na
premiera została ogłoszona trzy miesiące temu. Decyzja w tej sprawie - choć
podjęta jednoosobowo przez Jarosława Kaczyńskiego - była konsultowana w
ścisłym kierownictwie partii, w skład którego wchodzą m.in. Antoni Macierewicz,
Adam Lipiński, Marek Kuchciński, Mariusz Kamiński, Joachim Brudziński i
Mariusz Błaszczak. Zapowiedź została przyjęta bez entuzjazmu i przy sprzeciwie
Macierewicza.
- Antoni nie zaatakował Szydło
personalnie, powtarzał tylko: „Jarku, to ty powinieneś byś premierem”. Myślę,
że mówił szczerze. Jego zdaniem Beacie brakuje dorobku i wiedzy, którą ma
Jarosław. Poza tym Macierewicz ma świadomość, że łatwiej byłoby mu zostać
ministrem w rządzie Kaczyńskiego niż w rządzie Szydło - opowiada nasz rozmówca
we władzach PiS. To, że podczas narady zaprotestowała tylko jedna osoba, nie
oznacza, że pozostali politycy zasiadający we władzach PiS są zadowoleni z
wyboru dokonanego przez prezesa. Kandydatura Beaty Szydło największe
wątpliwości budzi w tak zwanym zakonie, czyli wśród najbliższych współpracowników
Jarosława Kaczyńskiego, wywodzących się jeszcze z Porozumienia Centrum.
Beata Szydło, która wstąpiła do
PiS dopiero w 2005 r., jest dla nich ciałem obcym i niepewnym. Zdaniem „zakonu”
nie ma pewności, czy po kilku miesiącach rządzenia nie zechce pójść drogą
Kazimierza Marcinkiewicza i nie ściągnie na partię kłopotów. Dla ludzi w
rodzaju Marka Kuchcińskiego czy Leonarda Krasulskiego, elbląskiego posła od
lat zaprzyjaźnionego z prezesem, jest też jasne, że premierostwo Beaty Szydło
znacząco osłabi wpływy środowiska wywodzącego się z PC. Chłodny stosunek
partii do kandydatki na premiera dobrze widać też podczas wyborczych konwencji
i wieców. Gdy Szydło pojawia się na scenie, część polityków PiS,
którzy przed chwilą żywiołowo oklaskiwali prezesa, reaguje bez entuzjazmu lub
nawet nie wstanie z miejsc. Na to wszystko dodatkowo nakłada się personalny
konflikt kandydatki na premiera z bodaj najpotężniejszym członkiem „zakonu”,
czyli Brudzińskim. - Kilka tygodni przed wyborami prezydenckim Joachim
niespodziewanie zaczął dystansować się wobec sztabu Andrzeja Dudy, którym kierowała
Beata. Dlaczego to zrobił, nie wiadomo, ale wyglądało to tak, jakby przestał
wierzyć w zwycięstwo. Szydło miała o to do niego żal - twierdzi poseł pracujący
w tamtej kampanii.
Poza tym „zakon” - podobnie jak Macierewicz
- uważa, że najlepszym szefem rządu byłby sam Kaczyński. Już po ogłoszeniu
rekomendacji dla Szydło przy Nowogrodzkiej wielokrotnie padały pytania,
dlaczego premierem nie może zostać prezes. Odpowiedź zawsze padała ta sama:
- Kochani, ze mną szanse na
zwycięstwo byłyby mniejsze.
Prezes bierze
uchodźców na siebie
Koniec sierpnia, posiedzenie
komitetu politycznego. Brudziński odczytuje listy wyborcze z kolejnych
okręgów zatwierdzone przez prezesa. Gdy dojdzie do Sieradza, na sali zapanuje
konsternacja: brakuje Marcina Mastalerka, najbliższego współpracownika Szydło.
Kaczyński wyjaśnia, że Mastalerek był nielojalny i obraził go w czasie
kampanii prezydenckiej. Jest spięty - mówi, że kwestia może zostać poddana pod
głosowanie, ale jeśli komitet stanie w obronie młodego posła, to on zrezygnuje
z funkcji szefa partii.
- Prezes strasznie się nadął.
Chodziło o jedną niezbyt ważną osobę, a on położył na szali całe swoje
przywództwo - zauważa poseł zasiadający we władzach PiS.
- Wiadomo, dlaczego to zrobił?
- Zbiegły się dwie kwestie.
Mastalerek nadepnął mu na odcisk i prezes bardzo się na nim zawiódł,
powiedział, że nie chce go więcej widzieć. To, że mógł w ten sposób pokazać
Szydło jej miejsce w szeregu, wyszło przy okazji. Ale gdy taka możliwość się
pojawiła, potraktował sprawę bardzo ambicjonalnie, zaangażował cały swój
autorytet. Dla Szydło była to prestiżowa porażka.
Inny poseł dodaje: - Żeby
upokorzenie nie było zbyt widowiskowe, pozwolił Beacie zatrzymać Mastalerka w
swoim otoczeniu. Jej publiczne deklaracje, że Marcin pozostanie jednym z jej
najważniejszych współpracowników, jednak go rozzłościły. Uznał je za demonstracyjne.
Usunięcie Mastalerka nie było
zresztą jedyną porażką Szydło. Wiceprezeska PiS podczas posiedzenia komitetu
zabiegała o jedynkę na wałbrzyskiej liście dla posłanki Anny Zalewskiej.
Kaczyński nie tylko j ej nie uległ, ale jeszcze na pierwszym miejscu umieścił
spadochroniarza z Warszawy Michała Dworczyka, za którym lobbował członek
„zakonu” PC Adam Lipiński. Sygnał był jednoznaczny: Szydło może być twarzą w
kampanii, ale w partii wciąż liczy się stara gwardia. Jeszcze gorzej skończyły
się starania Szydło o umieszczenie na liście wieloletniego posła Marka Łatasa.
- Na własne oczy widziałem, jak Beata natknęła się na niego pod Sejmem i z dumą
mu oświadczyła: „Marek, było ciężko, ale po raz ostatni cię wybroniłam”.
Bardzo się potem zdziwiłem, gdy okazało się, że Łatas został wycięty - opowiada jeden z posłów. Kolejnym faworytem Szydło był
poseł PiS Paweł Szałamacha, wywodzący się z bliskiego jej Instytutu Sobieskiego.
Szałamacha w 2011 roku był liderem listy w
Pile, teraz kandyduje w Poznaniu z trzeciego miejsca.
O ile wybór kandydatów na posłów
od zawsze należał w PiS do prezesa, o tyle skład przyszłego gabinetu powinna -
przynajmniej teoretycznie - ustalać kandydatka na premiera. Tyle że kilka dni
po ogłoszeniu rekomendacji dla Szydło Kaczyński zapowiedział na spotkaniu z
parlamentarzystami PiS, że chce, by wiceszefem rządu został przewodniczący
rady programowej partii prof. Piotr Gliński. Nominacja Glińskiego
raczej nie będzie stanowiła dla kandydatki na premiera większego problemu.
Trudniej byłoby z Antonim Macierewiczem, który protestował przeciwko rekomendacji
dla niej. Jeśli przełknęłaby taką pigułkę, byłoby jasne, że test uległości
został zakończony pomyślnie.
- A dlaczego to nie Szydło
przemawiała na temat uchodźców? - pytam jeszcze o sejmową debatę, podczas
której przemówił Kaczyński.
- Tak zadecydował sam prezes -
mówi jeden z posłów. - Mamy badania, z których wynika, że Szydło brakuje
charyzmy i wyrazistości. Jarosław tę diagnozę podziela. Liczył, że Beata
będzie wypadać tak dobrze jak Duda, ale na razie jest rozczarowany jej
kampanią. Poza tym w sprawie uchodźców potrzebowaliśmy głosu mocnego przywódcy
na trudne czasy, który w porę odetnie tlen radykalizującemu się Korwinowi.
Prezes uznał, że musi to wziąć na siebie.
Marszałek z „zakonu”
Beata Szydło to nie jedyna osoba,
której uległość jest dziś testowana. Takim samym zabiegom od kilku tygodni
poddawany jest też prezydent.
6 sierpnia, uroczystość
zaprzysiężenia. Andrzej Duda odbiera insygnia na Zamku Królewskim i wygłasza
przemówienie. Słucha go pełna sala - ministrowie, parlamentarzyści,
dyplomaci. Na Zamku brakuje jednak Jarosława Kaczyńskiego i najważniejszych
członków „zakonu” PC. To dziwne, bo w archikatedrze jeszcze byli.
- To była jakaś demonstracja? -
pytam w PiS.
- Oczywiście, wszyscy odebrali to
jako pomruk niezadowolenia. Nowogrodzka chłodno przyjęła skład Kancelarii
Prezydenta.
- Przecież najważniejszymi
ministrami zostali ludzie z partii: Małgorzata Sadurska, Maciej Łopiński, Adam
Kwiatkowski?
- Tak, ale rodziło się to w
bólach. Poza tym nie wszystko, czego domagał się prezes, zostało zrealizowane.
Pierwszym zgrzytem była sprawa Adama
Kwiatkowskiego. Kwiatkowski należy do PiS, ale - podobnie jak prezydent - w
przeszłości był członkiem Unii Wolności. W partii traktowano go zawsze jako
ciało obce, od dawna był też skonfliktowany z warszawskim środowiskiem wiceprezesa
Mariusza Kamińskiego. Andrzej Duda początkowo chciał powierzyć mu kierowanie
całą administracją, ale pod naporem Nowogrodzkiej przesunął go do gabinetu
politycznego, mianując szefem kancelarii zarekomendowaną przez partię Małgorzatę
Sadurską. Drugi spór dotyczył Macieja Łopińskiego, któremu prezes jeszcze przed
zaprzysiężeniem obiecał powrót na stanowisko szefa gabinetu, pełnione za
czasów Lecha Kaczyńskiego. Duda powierzył mu funkcję szefa zespołu doradców.
Trzeci i najpoważniejszy zgrzyt
był związany z obsadą Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Na jego czele Kaczyński
widział eksperta i publicystę „Gazety Polskiej Codziennie” dr. Przemysława
Żurawsldego vel Grajewskiego, który od półtora roku zasiada w radzie
programowej PiS. Prezydent się jednak sprzeciwił i postawił na szefa Instytutu
Sobieskiego Pawła Solocha.
Polityk PiS: - Próba sił między
zapleczami cały czas trwa. Kilka tygodni temu doszło do osobistego spotkania
prezydenta z prezesem. Wie pan, co było przedmiotem największych kontrowersji?
Miejsce rozmowy. Duda, co oczywiste, nie mógł przyjechać do partii, a Jarosław
nie chciał pojawić się w pałacu. Niektórzy mówią, że to uraz związany z miejscem,
w którym kiedyś odwiedzał brata, ale ja myślę, że chodzi o względy
prestiżowe. Z tego, co wiem, spotkanie w końcu odbyło się na gruncie
neutralnym. W Instytucie Lecha Kaczyńskiego lub miejscu tego rodzaju.
Prezydent na razie postępuje
zgodnie z linią partii. Kilka dni temu złożył projekt ustawy w sprawie
obniżenia wieku emerytalnego, a zaraz potem ogłosił nazwiska swoich doradców,
wśród których znaleźli się Barbara Fedyszak-Radziejowska, Andrzej
Pawlikowski, Zofia Romaszewska, Zdzisław Sokal i Andrzej Zybertowicz. Cala
piątka od lat jest związana ze środowiskiem Prawa i Sprawiedliwości. Czy ich
nazwiska konsultowano na Nowogrodzkiej? Zapewne tak - szefem doradców jest
Maciej Łopiński, który cały czas jest w kontakcie z prezesem.
Polityk z władz PiS: - Jarosław na
razie ma sytuację pod kontrolą, ale rozważa najróżniejsze warianty, włącznie
z tymi najbardziej niekorzystnymi. Dlatego będzie obstawiał Dudę i Szydło
ludźmi, którym ufa i którzy nie zaczną grać przeciwko niemu. Z tego punktu
widzenia kluczowa będzie obsada funkcji marszałka Sejmu. Tu na pewno wybór
padnie na kogoś z „zakonu”. Obstawiałbym Błaszczaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz