poniedziałek, 28 września 2015

POSKRAMIANIE BEATY SZYDŁO



Kandydatka na premiera nie oklaskuje prezesa. Z list wyborczych nagle znikają jej ludzie. Prezes i jego współpracownicy po cichu ulatniają się z prezydenckich uroczystości. Opisywanie relacji Jarosława Kaczyńskiego z Andrzejem Dudą i Beatą Szydło to zadanie godne sowietologów.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Sejmowa debata na temat uchodźców, 16 wrześ­nia. Z mównicy przemawia prezes PiS Jarosław Kaczyński. Wystąpienie co kilka minut prze­rywają wiwaty. Brawo bije cała prawa strona sali poza jedną osobą, Beatą Szydło. Kandydatka PiS na premie­ra podniesie się z fotela i niemrawo zaklaszcze dopiero wtedy, gdy prezes skończy mówić.
- Ich relacje nie są idealne, ostatnio pojawiło się kilka napięć - przyznaje polityk Prawa i Sprawiedliwości.
- Czy to oznacza, że Szydło może stracić rekomendację?
- Wręcz przeciwnie. Prezes wykonywał wobec niej wro­gie gesty nie po to, żeby odebrać jej premierostwo, ale właśnie po to, by je powierzyć. On ją formatuje, ustawia sobie z nią relacje, próbuje ją wychować. To test uległości. Jarosław daje do zrozumienia, kto tu rządzi, i obserwu­je reakcję. Beata parę razy próbowała postawić na swoim i prezesowi to się nie spodobało. Odpowiedzią było dalsze dokręcanie śruby.
Wieloletni współpracownik uzupełnia: - Na znalezienie innego kandydata jest już za późno, a Jarosław nie chce ponownie zostać premierem. Dziś jest o krok od spełnie­nia swojego odwiecznego marzenia: być prezesem partii i z tylnego siedzenia sterować szefem rządu oraz prezy­dentem. W 2006 roku też nie chciał być premierem, ale wymusił to na nim brat, który uważał, że taka funkcja bę­dzie należycie wyglądać w jego biografii. Ale nawet wtedy, gdy decyzja została już podjęta, Jarosław serio zastanawiał się, czy jako szef rządu mógłby dalej urzędować w biurze partii przy Nowogrodzkiej.

Jarku, jesteś najlepszy
Kandydatura Beaty Szydło na premiera została ogłoszo­na trzy miesiące temu. Decyzja w tej sprawie - choć pod­jęta jednoosobowo przez Jarosława Kaczyńskiego - była konsultowana w ścisłym kierownictwie partii, w skład którego wchodzą m.in. Antoni Macierewicz, Adam Li­piński, Marek Kuchciński, Mariusz Kamiński, Joachim Brudziński i Mariusz Błaszczak. Zapowiedź została przyjęta bez entuzjazmu i przy sprzeciwie Macierewicza.
- Antoni nie zaatakował Szydło personalnie, powtarzał tylko: „Jarku, to ty powinieneś byś premierem”. Myślę, że mówił szczerze. Jego zdaniem Beacie brakuje dorob­ku i wiedzy, którą ma Jarosław. Poza tym Macierewicz ma świadomość, że łatwiej byłoby mu zostać ministrem w rządzie Kaczyńskiego niż w rządzie Szydło - opowia­da nasz rozmówca we władzach PiS. To, że podczas na­rady zaprotestowała tylko jedna osoba, nie oznacza, że pozostali politycy zasiadający we władzach PiS są zado­woleni z wyboru dokonanego przez prezesa. Kandyda­tura Beaty Szydło największe wątpliwości budzi w tak zwanym zakonie, czyli wśród najbliższych współpracow­ników Jarosława Kaczyńskiego, wywodzących się jeszcze z Porozumienia Centrum.
Beata Szydło, która wstąpiła do PiS dopiero w 2005 r., jest dla nich ciałem obcym i niepewnym. Zdaniem „za­konu” nie ma pewności, czy po kilku miesiącach rządze­nia nie zechce pójść drogą Kazimierza Marcinkiewicza i nie ściągnie na partię kłopotów. Dla ludzi w rodzaju Marka Kuchcińskiego czy Leo­narda Krasulskiego, elbląskiego posła od lat zaprzyjaźnionego z prezesem, jest też jasne, że premierostwo Beaty Szydło zna­cząco osłabi wpływy środowiska wywodzą­cego się z PC. Chłodny stosunek partii do kandydatki na premiera dobrze widać też podczas wyborczych konwencji i wieców. Gdy Szydło pojawia się na scenie, część polityków PiS, którzy przed chwilą żywio­łowo oklaskiwali prezesa, reaguje bez en­tuzjazmu lub nawet nie wstanie z miejsc. Na to wszystko dodatkowo nakłada się per­sonalny konflikt kandydatki na premiera z bodaj najpotężniejszym członkiem „za­konu”, czyli Brudzińskim. - Kilka tygodni przed wyborami prezydenckim Joachim niespodziewanie zaczął dystansować się wobec sztabu Andrzeja Dudy, którym kie­rowała Beata. Dlaczego to zrobił, nie wia­domo, ale wyglądało to tak, jakby przestał wierzyć w zwycięstwo. Szydło miała o to do niego żal - twierdzi poseł pracujący w tam­tej kampanii.
Poza tym „zakon” - podobnie jak Ma­cierewicz - uważa, że najlepszym szefem rządu byłby sam Kaczyński. Już po ogło­szeniu rekomendacji dla Szydło przy No­wogrodzkiej wielokrotnie padały pytania, dlaczego premierem nie może zostać pre­zes. Odpowiedź zawsze padała ta sama:
- Kochani, ze mną szanse na zwycięstwo byłyby mniejsze.

Prezes bierze uchodźców na siebie
Koniec sierpnia, posiedzenie komitetu po­litycznego. Brudziński odczytuje listy wy­borcze z kolejnych okręgów zatwierdzone przez prezesa. Gdy dojdzie do Sieradza, na sali zapanuje konsternacja: brakuje Marcina Mastalerka, najbliższego współ­pracownika Szydło. Kaczyński wyjaś­nia, że Mastalerek był nielojalny i obraził go w czasie kampanii prezydenckiej. Jest spięty - mówi, że kwestia może zostać poddana pod głosowanie, ale jeśli komitet stanie w obronie młodego posła, to on zre­zygnuje z funkcji szefa partii.
- Prezes strasznie się nadął. Chodziło o jedną niezbyt ważną osobę, a on położył na szali całe swoje przywództwo - zauważa poseł zasiadający we władzach PiS.
- Wiadomo, dlaczego to zrobił?
- Zbiegły się dwie kwestie. Mastalerek nadepnął mu na odcisk i prezes bardzo się na nim zawiódł, powiedział, że nie chce go więcej widzieć. To, że mógł w ten sposób pokazać Szydło jej miejsce w szeregu, wy­szło przy okazji. Ale gdy taka możliwość się pojawiła, potraktował sprawę bardzo ambi­cjonalnie, zaangażował cały swój autorytet. Dla Szydło była to prestiżowa porażka.
Inny poseł dodaje: - Żeby upokorzenie nie było zbyt widowiskowe, pozwolił Be­acie zatrzymać Mastalerka w swoim oto­czeniu. Jej publiczne deklaracje, że Marcin pozostanie jednym z jej najważniejszych współpracowników, jednak go rozzłościły. Uznał je za demonstracyjne.
Usunięcie Mastalerka nie było zresztą jedyną porażką Szydło. Wiceprezeska PiS podczas posiedzenia komitetu zabiegała o jedynkę na wałbrzyskiej liście dla posłanki Anny Zalewskiej. Kaczyński nie tylko j ej nie uległ, ale jeszcze na pierwszym miejscu umieścił spadochroniarza z Warszawy Mi­chała Dworczyka, za którym lobbował czło­nek „zakonu” PC Adam Lipiński. Sygnał był jednoznaczny: Szydło może być twarzą w kampanii, ale w partii wciąż liczy się stara gwardia. Jeszcze gorzej skończyły się stara­nia Szydło o umieszczenie na liście wielo­letniego posła Marka Łatasa. - Na własne oczy widziałem, jak Beata natknęła się na niego pod Sejmem i z dumą mu oświadczy­ła: „Marek, było ciężko, ale po raz ostatni cię wybroniłam”. Bardzo się potem zdziwi­łem, gdy okazało się, że Łatas został wycięty - opowiada jeden z posłów. Kolejnym fawo­rytem Szydło był poseł PiS Paweł Szałamacha, wywodzący się z bliskiego jej Instytutu Sobieskiego. Szałamacha w 2011 roku był liderem listy w Pile, teraz kandyduje w Poznaniu z trzeciego miejsca.
O ile wybór kandydatów na posłów od zawsze należał w PiS do prezesa, o tyle skład przyszłego gabinetu powinna - przy­najmniej teoretycznie - ustalać kandydatka na premiera. Tyle że kilka dni po ogłosze­niu rekomendacji dla Szydło Kaczyński zapowiedział na spotkaniu z parlamenta­rzystami PiS, że chce, by wiceszefem rządu został przewodniczący rady programowej partii prof. Piotr Gliński. Nominacja Gliń­skiego raczej nie będzie stanowiła dla kan­dydatki na premiera większego problemu. Trudniej byłoby z Antonim Macierewi­czem, który protestował przeciwko reko­mendacji dla niej. Jeśli przełknęłaby taką pigułkę, byłoby jasne, że test uległości został zakończony pomyślnie.
- A dlaczego to nie Szydło przemawia­ła na temat uchodźców? - pytam jeszcze o sejmową debatę, podczas której przemó­wił Kaczyński.
- Tak zadecydował sam prezes - mówi je­den z posłów. - Mamy badania, z których wynika, że Szydło brakuje charyzmy i wy­razistości. Jarosław tę diagnozę podziela. Liczył, że Beata będzie wypadać tak dobrze jak Duda, ale na razie jest rozczarowany jej kampanią. Poza tym w sprawie uchodźców potrzebowaliśmy głosu mocnego przywód­cy na trudne czasy, który w porę odetnie tlen radykalizującemu się Korwinowi. Prezes uznał, że musi to wziąć na siebie.

Marszałek z „zakonu”
Beata Szydło to nie jedyna osoba, której uległość jest dziś testowana. Takim sa­mym zabiegom od kilku tygodni podda­wany jest też prezydent.
6 sierpnia, uroczystość zaprzysiężenia. Andrzej Duda odbiera insygnia na Zamku Królewskim i wygłasza przemówienie. Słu­cha go pełna sala - ministrowie, parlamen­tarzyści, dyplomaci. Na Zamku brakuje jednak Jarosława Kaczyńskiego i najważ­niejszych członków „zakonu” PC. To dziw­ne, bo w archikatedrze jeszcze byli.
- To była jakaś demonstracja? - pytam w PiS.
- Oczywiście, wszyscy odebrali to jako pomruk niezadowolenia. Nowogrodz­ka chłodno przyjęła skład Kancelarii Prezydenta.
- Przecież najważniejszymi ministrami zostali ludzie z partii: Małgorzata Sadurska, Maciej Łopiński, Adam Kwiatkowski?
- Tak, ale rodziło się to w bólach. Poza tym nie wszystko, czego domagał się pre­zes, zostało zrealizowane.
Pierwszym zgrzytem była sprawa Ada­ma Kwiatkowskiego. Kwiatkowski nale­ży do PiS, ale - podobnie jak prezydent - w przeszłości był członkiem Unii Wol­ności. W partii traktowano go zawsze jako ciało obce, od dawna był też skonfliktowa­ny z warszawskim środowiskiem wicepre­zesa Mariusza Kamińskiego. Andrzej Duda początkowo chciał powierzyć mu kierowa­nie całą administracją, ale pod naporem Nowogrodzkiej przesunął go do gabinetu politycznego, mianując szefem kancelarii zarekomendowaną przez partię Małgorza­tę Sadurską. Drugi spór dotyczył Macieja Łopińskiego, któremu prezes jeszcze przed zaprzysiężeniem obiecał powrót na stano­wisko szefa gabinetu, pełnione za czasów Lecha Kaczyńskiego. Duda powierzył mu funkcję szefa zespołu doradców.
Trzeci i najpoważniejszy zgrzyt był zwią­zany z obsadą Biura Bezpieczeństwa Naro­dowego. Na jego czele Kaczyński widział eksperta i publicystę „Gazety Polskiej Co­dziennie” dr. Przemysława Żurawsldego vel Grajewskiego, który od półtora roku za­siada w radzie programowej PiS. Prezydent się jednak sprzeciwił i postawił na szefa In­stytutu Sobieskiego Pawła Solocha.
Polityk PiS: - Próba sił między zaplecza­mi cały czas trwa. Kilka tygodni temu do­szło do osobistego spotkania prezydenta z prezesem. Wie pan, co było przedmio­tem największych kontrowersji? Miejsce rozmowy. Duda, co oczywiste, nie mógł przyjechać do partii, a Jarosław nie chciał pojawić się w pałacu. Niektórzy mówią, że to uraz związany z miejscem, w którym kie­dyś odwiedzał brata, ale ja myślę, że cho­dzi o względy prestiżowe. Z tego, co wiem, spotkanie w końcu odbyło się na gruncie neutralnym. W Instytucie Lecha Kaczyń­skiego lub miejscu tego rodzaju.
Prezydent na razie postępuje zgodnie z linią partii. Kilka dni temu złożył projekt ustawy w sprawie obniżenia wieku eme­rytalnego, a zaraz potem ogłosił nazwiska swoich doradców, wśród których znaleź­li się Barbara Fedyszak-Radziejowska, An­drzej Pawlikowski, Zofia Romaszewska, Zdzisław Sokal i Andrzej Zybertowicz. Cala piątka od lat jest związana ze środowiskiem Prawa i Sprawiedliwości. Czy ich nazwi­ska konsultowano na Nowogrodzkiej? Za­pewne tak - szefem doradców jest Maciej Łopiński, który cały czas jest w kontakcie z prezesem.
Polityk z władz PiS: - Jarosław na ra­zie ma sytuację pod kontrolą, ale rozwa­ża najróżniejsze warianty, włącznie z tymi najbardziej niekorzystnymi. Dlatego bę­dzie obstawiał Dudę i Szydło ludźmi, któ­rym ufa i którzy nie zaczną grać przeciwko niemu. Z tego punktu widzenia kluczowa będzie obsada funkcji marszałka Sejmu. Tu na pewno wybór padnie na kogoś z „zako­nu”. Obstawiałbym Błaszczaka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz