wtorek, 1 września 2015

Przypadki Marcina D.



Zięć byłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i kłopotliwy epizod w karierze obecnego, Andrzeja Dudy. Przez prezesa PiS zwany ironicznie panem Iksowskim. Marcin Dubieniecki - polityczny cwaniak czy groźny hochsztapler?




Aleksandra Pawlicka

Pierwsze wrażenie? Człowiek ko­chający luksus, niedomówienia i grę pozorów. W czasie rozmo­wy nie patrzy rozmówcy w oczy. Demon­stracyjnie za to zerka co chwila na zegarek. Raczej drogi. I na komórkę. Nieustannie wibrującą. „Jestem człowiekiem intere­su”, „czas to pieniądz”, „każda minuta może mieć znaczenie” - złotouste wtręty wplata w co drugie zdanie.
- Tylko raz w życiu z nim rozmawiałem. Lecieliśmy razem z Gdańska do Warszawy i traf chciał, że dostaliśmy miejsca obok siebie w samolocie. To była godzina banałów na temat złożoności świata. Gadanie nie­warte zapamiętania - mówi Jacek Kurski, były europoseł.

Wielki Lalkarz
Z Marcinem Dubienieckim spotkałam się w 2011 roku. Na miejsce rozmowy wybrał restaurację w hotelu Bristol w Warszawie, bo „tylko tam jada śniadania” i bez prze­szkód może przez szybę zerkać na swój dro­gi samochód, gdyż przed hotelem zawsze czeka na niego „nieformalne miejsce par­kingowe”. Bardzo starał się roztoczyć wokół siebie aurę niezwykłości. Człowieka, któ­ry dużo wie i jeszcze więcej może. Z pasją snuł teorie spiskowe. Dwa razy sprawdzał, czy mój dyktafon jest naprawdę wyłączony.
- Mam już dosyć teatru wielkiego lalkarza - mówił między jednym a drugim kęsem jajecznicy.
- Kto jest wielkim lalkarzem? - zapyta­łam, myśląc, że może ma na myśli Jarosła­wa Kaczyńskiego.
- Jak to kto? Ten, kto zarządza ropą i gazem - odparł tajemniczo i znacząco zamilkł. I tak przez półtorej godziny.
Wtedy o Dubienieckim było bardzo głoś­no. Mówiło się, że może być w zbliżających się wyborach parlamentarnych jedynką na liście PiS. Albo ministrem gospodarki, je­śli PiS wygra wybory (a więc tym od gazu i ropy).
Dziś też o nim głośno - jest podejrzany o kierowanie zorganizowaną grupą prze­stępczą, pranie brudnych pieniędzy i wyłu­dzenie 13 min zł z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). Po trwającym dwa lata śledz­twie został zatrzymany przez CBA, grozi mu do 10 lat więzienia. W ciągu doby zor­ganizował 600 tys. zł na kaucję, ale proku­ratura zablokowała zwolnienie go z aresztu.
- Czy wierzę w niewinność syna? Po zapoznaniu się z aktami sprawy uważam, że nie ma żadnych dowodów na to, że mój syn miał jakiekolwiek kontakty z PFRON. To jest dęta sprawa, niewykluczone, że po­litycznie wykorzystana do zaszkodzenia komuś w czasie kampanii wyborczej - mówi „Newsweekowi” jego ojciec Marek Dubieniecki, również adwokat.
- Komu? - pytani.
- Nie wiem, może PiS. Mój syn jest apo­lityczny. Fakt, że jego żoną jest Marta Ka­czyńska, nie oznacza, że sympatyzuje z PiS, ale też nie oznacza, że może być wykorzy­stany do walki z tą partią - mówi zdenerwo­wany ojciec. Jest jednym z trzech obrońców Marcina Dubienieekiego.

Wrażliwa sprawa
- Marcin zawsze chciał być rozgrywającym.
I jedną nogą wszedł w tę rolę, gdy został mę­żem Marty Kaczyńskiej - mówi osoba zna­jąca rodzinę Kaczyńskich. Lech Kaczyński nie miał w tej sprawie wiele do powiedze­nia, bo stanął przed faktem dokonanym. Córka przedstawiła mu Dubienieekiego, gdy była z nim w ciąży. Związek kompli­kował fakt, że Dubieniecki jest synem po­lityka SLD, a w przeszłości działacza PZPR i pracownika SB. Dla prawicy to był twar­dy orzech do zgryzienia. Ale Marta mia­ła za sobą nieudane pierwsze małżeństwo. Co więcej, rozwodząc się, zakwestionowała sądownie fakt, że pierwszy mąż był ojcem ich córki. Gdy sprawa wyszła na jaw, Dubie­niecki zaczął rozgłaszać, że to on jest ojcem także pierwszego dziecka Kaczyńskiej.
- Małżeństwo Marty Kaczyńskiej z Du­bienieckim to była wrażliwa sprawa, o któ­rej nikt w otoczeniu prezydenta nie śmiał mówić - przyznaje były współpracownik Lecha Kaczyńskiego.
Tymczasem Jarosław Kaczyński nie krył niechęci wobec wybranka bratanicy. „Pan Iksowski? Czy Igrekowski? To jest czło­wiek, że tak powiem, całkowicie oddzie­lony ode mnie” - ironizował pytany przez dziennikarzy. Na ślub Marty z Dubienie­ckim w 2007 roku nie przyjechał.
Nie wiadomo, czy to on, czy brat prezy­dent prosił ówczesnego szefa MSWiA Ja­nusza Kaczmarka o sprawdzenie, czy CBA interesuje się prezydenckim zięciem. Mi­nister Kaczmarek mówił o tym podczas przesłuchań przed parlamentarną komisją ds. służb specjalnych zbierającą materiał w sprawie nacisków na służby w czasach rządów PiS.
Małżeńskie szczęście Dubienieckiego nie trwało długo. Od trzech lat para jest w separacji, jednak rozwód się odwleka. Kolejne terminy rozpraw są przesuwane. Ostatnio podobno na żądanie stryja Ja­rosława, który nie chciał mieć w kampa­nii wyborczej debaty na temat rozwodu bratanicy. Znajomy rodziny Kaczyńskich twierdzi, że Marta ciągle spotyka się z Marcinem w jednej z trójmiejskich re­stauracji. Nawet po tym, jak media obie­gła informacja, że Dubieniecki związał się z byłą żoną piłkarza Artura Boruca, Kata­rzyną M., którą poznał, prowadząc jako adwokat jej sprawę rozwodową. Katarzy­na M. została zatrzymana wraz z Dubienieckim jako jego wspólniczka.

Kłopot prezydenta
Małżeństwo Marty Kaczyńskiej to nie jedyna mina, na jaką Dubieniecki wsadził PiS. W 2009 r. prezydent Lech Kaczyński ułaskawił wspólnika zięcia - biznesmena Adama S. skazanego za wyłudzenia od Pań­stwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (czyli za to samo, o co dziś oskarżany jest Dubieniecki). Co cie­kawe, wspólnikiem w tamtej firmie był również były szef kancelarii prezydenta Ka­czyńskiego Robert Draba. Decyzja o uła­skawieniu zapadła w rekordowym tempie i wbrew stanowisku Prokuratury General­nej. „Żadne okoliczności, w ocenie proku­ratora generalnego, nie uzasadniały prawa łaski” - mówił Mateusz Martyniuk, rzecz­nik prokuratora generalnego.
Warto dodać, że kancelaria Dubienieckich (Marcin pracował u ojca, Marka) złożyła w tamtym czasie 18 wniosków o ułaskawienie do prezydenta. Wszystkie były rozpatrywane w standardowej pro­cedurze i nie kończyły się ułaskawieniem. Było to, jak donosiły media, ważne źród­ło dochodów kancelarii Dubienieckich. Jeden z klientów twierdził, że zapłacił za napisanie wniosku 26 tys. zł, bo skutecz­ność miały gwarantować koneksje prezy­denckiego zięcia.
Błyskawiczne ułaskawienie Adama S. zostało nagłośnione dopiero po zmia­nie warty w pałacu prezydenckim. Ekipa Bronisława Komorowskiego odkryła, że z kancelarii prezydenta zniknęły urzędo­we notatki dotyczące tamtej procedury, za którą odpowiedzialny był prezydencki mi­nister zajmujący się sprawami prawnymi - Andrzej Duda.
Jarosław Kaczyński, nie chcąc, aby spra­wca ułaskawienia obciążała nieżyjącego już brata, naciskał na Dudę, aby ten wziął za wszystko odpowiedzialność, ale Duda od­mówił. Zeznał w prokuraturze, że prezy­dent Kaczyński w kwestii ułaskawień nie kierował się rekomendacjami urzędników. Ostatecznie prokuratura sprawę umorzy­ła, zastrzegając jednak, że „jedyną osobą, która ewentualnie mogłaby mieć interes w tym, aby dokumenty ukryć, usunąć lub zniszczyć”, mógł być Andrzej Duda. Dubie­niecki o Dudzie mówił wówczas z wyższoś­cią: „Nie ma co się nad chłopakiem pastwić, to Bogu ducha winny człowiek. Niech so­bie kandyduje, wszystko jest OK”. Zbliża­ły się wybory parlamentarne. Duda miał za sobą przegraną o fotel prezydenta Krakowa w wyborach samorządowych.

Dziwne związki
Związki Dubienieckiego z ułaskawionym Adamem S. to nie jedyny dziwny biznes w życiu męża Marty Kaczyńskiej. W roku 2010 założył firmę z Tomaszem M., zwa­nym Matuchą. - Wróble na dachu ćwierka­ły, że Matucha był nawet wprowadzony do pałacu prezydenckiego - mówi były współ­pracownik Lecha Kaczyńskiego. Tomasz M. to handlarz luksusowymi samochoda­mi. W przeszłości skazany za przestępstwa skarbowe (przemyt papierosów i dystrybu­cję nielegalnego alkoholu).
Dziennikarze „Gazety ’Wyborczej” bada­jący sprawę (za co zresztą Dubieniecki wy­toczył im proces, który jest w toku) pisali, że Dubieniecki w wieczór wyborczy 2010 r. wyszedł ze sztabu wyborczego Kaczyńskie­go i udał się na kolację z Matuchą w modnej warszawskiej knajpie U Kucharzy. „Dwa i pół miesiąca później - po wypłace­niu przez ubezpieczyciela trzymilionowego odszkodowania za śmierć pary prezyden­ckiej w Smoleńsku - Dubieniecki jeździł już porsche carrera wartym ponad pól mi­liona. Po kolejnym miesiącu zarejestrował Tomaszowi M. firmę MD Invest Group” - pisała „GW”.
Kolejny wspólnik Dubienieckiego, rów­nież mający problemy z prawem, to Jacek M., z którym wspólnie założyli w Warsza­wie kancelarię doradców prawnych Du­bieniecki M. Legal Advisors. Prokuratura zarzuciła Jackowi M. kupno działki, któ­rą ze stuprocentowym przebiciem miał odsprzedać z pomocą łapówki ambasa­dzie Egiptu. Bronił go wówczas mec. Mar­cin Dubieniecki. Tygodnik „Polityka", który sprawę opisał, usłyszał od Dubienieckiego: „To, co o mnie dziennikarze piszą, co sobie mówią - ja mam to wszystko gdzieś. Czyja będę prowadził kancelarię z panem M., czy z panem gangsterem Słowikiem - to jest moja prywatna sprawa”.
Inna dziwna sprawa Dubienieckiego: w 2010 r. do kancelarii jego ojca wkracza ABW w związku ze śledztwem w sprawie wyprowadzenia 12 min zł z wrocławskiej kasy SKOK. Marcin Dubieniecki za po­średnictwem spółki Egzekutor Europejski, zarejestrowanej w domu jego przyjaciela, próbował przejąć część pieniędzy od ko­mornika. Do wypłaty nie doszło.
Dziennikarze „Newsweeka” kilka lat temu doliczyli się kilkunastu spółek Mar­cina Dubienieckiego zarejestrowanych w Polsce i na Cyprze. Jedną z nich jest Fi­nancial Brothers, której działalność jest najprawdopodobniej podstawą obecnych działań prokuratury. Spółkę założył Dubie­niecki z kuzynem (obecnie aresztowanym). Następnie spółka weszła w skład Global Partners, należącej z kolei do Meregio Ltd założonej przez Dubienieckiego na Cyprze.
Marcin Dubieniecki ze wszystkich opre­sji wychodził dotychczas obronną ręką i zawsze kwitował to stwierdzeniami typu: „próba skompromitowania mojej oso­by”, „atak na mnie to robota polityczna”, „najczystszy przejaw walki na wyborcze haki” albo po prostu: „to napaść na rodzi­nę Kaczyńskich”.

Wystarczy być
- Związek z Martą Kaczyńską to dla Du­bienieckiego przepustka do świata władzy - mówi polityk prawicy. Świata, do którego zawsze aspirował.
„Mnie zawsze fascynowała możliwość wpływania na rzeczywistość” - mówił w jednym z wywiadów. Jako prezyden­cki zięć konsekwentnie budował swój mit zwierzęcia politycznego: „Zaczęło się, gdy miałem 13 lat, od kampanii SdRP” „czyn­nie uczestniczyłem w kampanii Alek­sandra Kwaśniewskiego”, „z Józefem Oleksym znamy się prywatnie” - mówił dziennikarzom. W wieku 22 lat z list SLD wystartował w wyborach samorządowych. Dostał tylko 34 głosy, ale kto o tym po la­tach pamięta, a do politycznego CV można wpisać wyborczy start.
Na polityczne salony wprowadziło go dopiero małżeństwo z Kaczyńską i kata­strofa smoleńska. Zona ustanowiła go peł­nomocnikiem we wszystkich sprawach związanych ze śledztwem smoleńskim. 10 kwietnia 2010 r. Marcin Dubieniecki był za granicą w interesach, ale podczas pogrzebu na Wawelu towarzyszył żonie i zapewniał, że to on osobiście pilnował, aby w sarkofa­gach znalazł)' się właściwe szczątki.
Smoleńskiem grał tak, jak mu było wy­godnie. Najpierw wpisał się w nurt gło­sicieli teorii zamachu: „Mogło dojść do zamachu na Lecha Kaczyńskiego. Jaro­sława Kaczyńskiego może spotkać coś przykrego w tym kraju” - ostrzegał i zapo­wiadał złożenie do prokuratury „zawiado­mienia o możliwości popełnienia zamachu na prezydenta Lecha Kaczyńskiego”. Mó­wił o sztucznej mgle i o tym, że po raporcie MAK „teoria zamachu jest uprawniona jak nigdy dotąd”. Jednak w 2012 roku, gdy jego relacje z prawicą nie układały się już naj­lepiej, twierdził, że całe „zamieszanie wo­kół sprawy zamachu jest jedynie pożywką dla prawicowych gazet, które na tej podsta­wie budują swój przychód, a niekoniecz­nie chodzi im o wyjaśnienie”. Twierdził, że wielu PiS-owców nie ma ochoty anga­żować się w Smoleńsk, lecz „wizja braku znalezienia się na liście wyborczej w przy­szłych wyborach nie pozwala im przestać.
Większość polityków skrajnej prawicy zna­lazła w wyjaśnianiu katastrofy swój sposób na obecność w polityce, a tym samym na przetrwanie”.

Byle głośno
Ostatni raz o Dubienieckim zrobiło się głośno rok temu przy okazji sprawy pro­fesora Chazana. Gdy dyrektor warszaw­skiego szpitala odmówił legalnej aborcji pacjentce spodziewającej się dziecka nie- mającego szans na przeżycie, Dubienie­cki postanowił w jej imieniu domagać się od szpitala zadośćuczynienia w wy­sokości miliona złotych. Żądanie zostało odrzucone.
Prokuratura umorzyła śledztwo w spra­wie prof. Chazana. Dubieniecki jednak i tak był wygrany - znowu się o nim mó­wiło. Teraz rozgłos może mu nie wyjść na dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz