Grozi nam, że na
referendalnej drodze rozwoju naszej demokracji, która zniszczy mieszczaństwo
powstanie Polska rządzona przez aparatczyka z PiS, bankiera ze SKOK i
proboszcza.
Liberalna
demokracja, jaką mieliśmy w Polsce od roku 1989 (przepraszam za ten
pesymistyczny czas przeszły, ale wydarzenia nie nastrajają do optymizmu),
nawet jeśli niedoskonała i nawet jeśli jej niedoskonałości są widoczne w
momentach politycznych kryzysów, zbliżyła nas ustrojowo do liberalnego Zachodu.
Różniła się od ludowładztwa prawicowych i lewicowych tyranii. Różniła się od
„suwerennej demokracji” Pu lina, w której zakochani są prawicowi populiści: Marine Le Pen i Nigel Farage. Różniła się też od „władzy ludu” Chaveza, w której zakochani są lewicowi populiści z greckiej Syrizy
i hiszpańskiego Podemos.
Jedną z najważniejszych różnic
pomiędzy liberalną demokracją a populistyczną tyranią jest różne wykorzystanie
referendów. Tyrani używają ich do wzmocnienia władzy, do zniszczenia
instytucji i praw, jakie mogłyby ją ograniczyć. Putin w 2014
r. przeprowadził referendum, by przypieczętować okupację Krymu. Chavez w 2009 r. by zlikwidować ograniczenia swojej władzy (np.
kadencyjność). Dzięki referendalnemu zwycięstwu mógł rządzić do końca życia,
ale ponieważ parę lat później załatwił go rak, który nic nie robi sobie z
referendów, dziś następca Chaveza może rządzić Wenezuelą albo do
końca życia, albo do momentu, kiedy zostanie obalony. Populistyczni tyrani
używają referendów7 nie po to, żeby wyrażać wolę ludu (choć tak
twierdzą), ale po to, by ludem manipulować. W tyraniach zawsze referendum
wygrywa ten, kto pisze pytania i wybiera termin.
W liberalnych demokracjach referendum
też istnieje, ale jako broń ostateczna - do
rozstrzygania najważniejszych decyzji ustrojowych czy kluczowych geopolitycznych
wyborów. Takie referenda ogłasza się raz na wiele lat i nie miesza się ich z
kampaniami prezydenckimi ani parlamentarnymi, nie używa do pompowania
wyborczego wyniku polityka czy partii. W Polsce po roku 1989 przeprowadzono
referendum w sprawie nowej konstytucji, a także naszego członkostwa w Unii
Europejskiej. W obu tych przypadkach ocenie obywateli poddano decyzje i
dokumenty będące owocem żmudnej pracy ekspertów, prawników, dyplomatów i
polityków. Kompetencje ekspertów i elit uzupełniały wolę większości. Czyni to
demokrację liberalną mądrzejszym i bardziej bezpiecznym ustrojem od „bezpośredniej”
demokracji plebiscytarnej, która zawsze - prędzej czy później - obraca się w
populistyczną tyranię.
Liberalna demokracja, jaką mamy w
Anglii, Francji, Holandii, Niemczech, a po 1989 r. także w Polsce, nie jest
nieograniczoną władzą większości nad jednostką czy mniejszościami. Jest
ustrojem mieszanym, który już Arystoteles uważał za lepszy od demokracji
bezpośredniej. Tę ostatnią filozof i jego kontynuatorzy nazywali ochlokracją,
czyli władzą tłumu. Liberalne prawa i instytucje, niezawisłe sądy, w tym Trybunał
Konstytucyjny oceniający decyzje polityków, wreszcie bank centralny, obdarzony
autonomią kształtowania polityki monetarnej - wszystkie one bronią jednostek i
mniejszości przed arbitralnością mas, które podpuszczone przez „przyjaciela
ludu” mogłyby pozbawić wolności, własności i praw tych, którzy referendum
przegrają.
Tęsknota za
wolą Ludu
Kiedy jednak przychodzi kryzys -
rząd słabnie, system partyjny nie daje sobie rady, ludziom wydaje się, że
liberalne państwo nie chroni ich wystarczająco - wówczas pojawia się wśród
obywateli pragnienie wzięcia spraw w swoje ręce. A populiści zamiast
imposybilizmu (określenie Jarosława Kaczyńskiego) liberalnej demokracji
obiecują przestraszonym i wściekłym obywatelom, że będą ich bronić i
reprezentować ich interesy „skutecznie i bezpośrednio”. Choć udają przyjaciół
ludu i zwolenników demokracji bezpośredniej, to w rzeczywistości pragną władzy
nieograniczonej, gardzą ludem, którego emocjami manipulują.
Na przykład Jarosław Kaczyński
gardzi działaczami związkowymi, których wykorzystuje do zdobycia władzy. Mógł
o tym usłyszeć każdy, kto kiedykolwiek z nim o tym
rozmawiał. Nawet Solidarność i opozycję demokratyczną w PRL Kaczyński nazywał
(w autoryzowanych przez siebie wywiadach i oficjalnych wypowiedziach) „ruchami
antypaństwowymi” które „nie uczyły sprawowania władzy, ale tylko protestów”.
Władzę zamordystyczną uważał zawsze za lepszą od władzy liberalnej i tego
specjalnie nie ukrywał.
Jednak na drodze do zamordyzmu każdy
przyszły tyran potrzebuje odrobiny chaosu, która ma być dla obywateli dowodem,
że demokracja liberalna nie daje sobie rady i musi
być zastąpiona przez „coś mocniejszego”. Referenda - owa wola ludu uderzająca
w stabilność państwa i prawa - tej odrobiny chaosu dostarczają w nadmiarze. Po
chaosie „demokracji bezpośredniej” lud - ten
sam lud, który przed chwilą cieszył się z referendów - przyjmuje z ulgą rządy
silnej ręki. Dlatego Kaczyński i Kukiz (inny zamordysta udający przyjaciela
ludu) od początku stawiali na referenda. Kukiz chciał ich w sprawie JOW i
finansowania partii politycznych, Kaczyński w każdej sprawie, która pasowała
PiS albo budowała wyborczy sojusz PiS z biskupami i Radiem Maryja. PiS
głosowało w Sejmie za referendum w sprawie obniżenia wieku emerytalnego i
późniejszego posiania dzieci do szkoły (dwa referendalne tematy prezydenta
Dudy), ale także za referendum w sprawie zaostrzenia zakazu aborcji.
Jednak to Komorowski popełnił dramatyczny
błąd, proponując referendum między pierwszą i drugą turą wyborów prezydenckich,
by urwać dwa procent wyborców Kukiza. Ani wyborów tym nie wygrał, ani powagi
państwa nie obronił. Propozycję Komorowskiego zatwierdził kontrolowany przez
PO Senat, a czołowi politycy PO musieli tego pomysłu bronić. W ten sposób
pozbawili się argumentów przeciw referendum PiS, przeciwko PiS-owskiej
„ochlokracji” mającej dostarczyć odrobiny chaosu koniecznego, by Polacy zatęsknili
za rządami silnej ręki Kaczyńskiego.
Jak manipulować referendum
Jak już sobie powiedzieliśmy,
referendami manipuluje się, wybierając ich termin i układając pytania.
Referendum Andrzeja Dudy miałoby się odbyć w dniu wyborów parlamentarnych.
Wybory pompowałyby frekwencję w referendum, a referendum pompowałoby wynik
wyborczy PiS.
PO została zatrzaśnięta w pułapce.
Jeśli na referendum Dudy się zgodzi, pomoże PiS wygrać wybory wysoko i rządzić
samodzielnie. Jeśli się nie zgodzi (blokując w Senacie inicjatywę
referendalną prezydenta),
PiS będzie w kampanii wyborczej
nosiło głowy platformersów z napisami: „boją się woli ludu!” - tak jak w
czasach rewolucji francuskiej sankiuloci nosili głowy arystokratów na pikach.
Jeśli chodzi o manipulację treścią
pytań, PiS zapyta Polaków, czy chcą obniżenia wieku emerytalnego. A zatem:
czy chcą pracować krócej. Ale nie zapyta, czy chcą bankructwa państwa i jego
systemu emerytalnego; nie zapyta, czy chcą pracować krócej, ale przechodzić na
takie emerytury, które będą wymagały wypłacania im dodatkowych zasiłków, by w
ogóle mogli przeżyć.
PiS zapyta też polskich rodziców,
czy ich dziecko może iść do szkoły później, żeby się nie stresowało i jak
najdłużej mogło zostać pod opieką mamy i taty. Ale PiS nie zapyta, czy Polacy
chcą, aby nadal powiększały się różnice pomiędzy dziećmi. Z jednej strony
tymi, którym tata i mama mogą zapewnić w domu naukę angielskiego lub choćby
czytanie książeczek na głos, a tymi, którym tata i mama mogą zapewnić co najwyżej
pijackie awantury i coraz wcześniejszy „uniwersytet wolnego internetu”. A zróżnicowanie
wieku rozpoczęcia podstawowej i powszechnej edukacji takie właśnie różnice
tworzy i pogłębia.
Później do szkoły, szybciej na
emeryturę - można sobie wyobrazić idealną Polskę PiS i idealną prawicową biografię,
w której „nasz mały bidulek” wychodzi z domu w wieku lat 30, a wraca do niego jako emeryt
w wieku lat 50. Taka Polska będzie czymś jeszcze gorszym od Grecji i nie przetrwa
w świecie, w którym nie tylko Niemcy, Anglicy czy Szwedzi, lecz także Chińczycy,
Hindusi i Wietnamczycy idą do szkół wcześniej i odchodzą na emeryturę później
po życiu spędzonym na efektywnej pracy.
Dzisiejszy świat to nie jest
konkurencja między Toruniem a Bydgoszczą albo Wrocławiem a Legnicą - bo w
takim obszarze Kaczyński i Duda faktycznie zagwarantowaliby nam za pomocą
referendów równy podział biedy. Dzisiejszy świat to konkurencja pomiędzy
Bydgoszczą i Bombajem, wyścig Wrocławia z Szanghajem. Polska Dudy i
Kaczyńskiego - posyłająca dzieci do szkoły później, a dorosłych na emeryturę
wcześniej - w tym świecie nie przeżyje.
Referendum przeciw
mieszczaństwu
Nie przypadkiem polscy populiści
(Kaczyński i Kukiz) wygrywają (mają największe zaufanie, akceptowane są ich
polityczne pomysły) w kategoriach osób na zasiłkach, osób najstarszych i
najmłodszych, pozostających na utrzymaniu rodziców. Wśród pracujących
dorosłych, powyżej 30. roku życia, którzy mieliby na obietnice referendalne
zarobić, zwolennicy Kaczyńskiego czy Kukiza ciągle są mniejszością.
Kolejne referenda mogą zarżnąć
nowe polskie mieszczaństwo - grupę, która w Polsce od 1989 r. żmudnie
odbudowuje dobrobyt kraju. Najruchliwsi i najbardziej zapobiegliwi wyniosą się
z Polski ze swoimi firmami, zyskami i podatkami. Na ruinach zniszczonego
mieszczaństwa powstanie Polska, którą rządzić będą aparatczyk z PiS, bankier ze
SKOK i proboszcz. W tej Polsce dziecko do szkoły będzie można posłać w wieku
lat choćby i dziesięciu, a na emeryturę będzie można odchodzić i przed sześćdziesiątką.
Tyle że tej emerytury nie będzie z czego płacić, bo Polska będzie bankrutem.
Ale skoro już zaczęliśmy tę
zabójczą wojnę na referenda, trzeba się do niej uzbroić. Ceną za system PO-PiS
była do tej pory nienawiść dwóch plemion, na jakiej ten system dwupartyjny był
ufundowany. Przejście do systemu referendalnego oznacza konieczność płacenia
jeszcze wyższej ceny - prowadzenia licytacji na populizm. W rysującym się na
horyzoncie nowym ustroju referenalnym na milion podpisów za referendum przeciw
in vitro czy za utwardzeniem zakazu aborcji trzeba będzie umieć odpowiedzieć
zebraniem miliona podpisów za referendum przeciw funduszowi kościelnemu czy
nauczaniu religii za budżetowe pieniądze. Do tego dojdzie mobilizacja obozu
biednych i bogatych przed referendami w sprawie wysokości podatków, kształtu
służby zdrowia czy systemu emerytalnego.
PiS - podobnie jak inne partie -
nie potrafiło żadnego problemu w tych obszarach rozwiązać. Kompetencje Kukiza,
Liroya i skinów-narodowców w dziedzinie podatków, służby zdrowia czy systemu
emerytalnego są jeszcze bardziej wątpliwe. Jednak „przyjaciele ludu” referenda
w tych sprawach zawsze mogą zorganizować, a nawet „wygrać”, stawiając np.
pytanie: „czy chcecie lepszej służby zdrowia za niższe składki na NFZ?”. Tak
samo Syriza „wygrała” referendum w sprawie odrzucenia reform, które Grecy
teraz i tali muszą przeprowadzić, żeby ich gospodarka i państwo w ogóle nie
przestały istnieć.
Oj, będzie zabawa. Wzajemna nienawiść,
która już wcześniej rozpalała plemię PiS i plemię PO, dzięki kampaniom referendalnym
sięgnie bruku i zejdzie pod strzechy. Referendum przeciwko gender i relatywizmowi, referendum przeciwko kobietom, które chcą
mordować swoje dzieci kontra referendum przeciwko czarnym, którzy się na nas
pasą. Jakby Polska nie miała większych problemów - wobec niestabilności
globalnego kapitalizmu, który trzęsie giełdami i gospodarkami silniejszymi od
naszej, wobec oszalałej Rosji i krwawiącej Ukrainy.
Ale nasi „przyjaciele ludu” wybrali
inaczej, Kaczyński i Kukiz potrzebują chaosu na drodze do wymarzonego przez
nich zamordyzmu. A PO wydaje się dzisiaj zbyt słaba, aby nas przed tym chaosem
uchronić. Witamy zatem w bardziej niebezpiecznej Polsce, proszę zapiąć pasy,
wlatujemy w obszar referendalnych turbulencji.
CEZARY MICHALSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz