wtorek, 23 stycznia 2018

Człowiek z żelazem



Niepodległość odzyskana w ostatnich wyborach obudziła w Danielu J. instynkt seryjnego mordercy na tle patriotycznym.

Edyta Gietka

Sfrustrowany Daniel J., kolekcjo­ner militariów, w czasie wolnym od nałogów imający się źle płat­nych prac remontowych u poni­żających go jaśniepaństwa, po­czuł się u siebie z nastaniem wolnej Polski w roku 2015. Bywając w cudzych domach z racji remontów, rozpoznawał w Legnicy jeszcze wielu zdrajców narodu, których nie dosięgła sprawiedliwość. Uznając, iż to dobry moment na ostateczne roz­liczenie się z elitą na szczeblu lokalnym, zlikwidował czterech staruszków przypo­minających mu komunizm.

   Jedno antypolskie zdanie
   Państwo W. długo naradzali się nad od­malowaniem trzech pokoi z miniaturową kuchnią. Dla podeszłych wiekiem W., wio­dących nieurozmaicony tryb życia, było to bowiem wydarzenie. Daniela J., majstra w rozsądnej cenie, naraili im kuzyni. Wszedł z pędzlem w sierpniu, dobrym miesiącu na schnięcie. Pani W. na bieżąco relacjono­wała rodzinie przez telefon postępy w ścia­nach. Ten majster, utyskiwała, ślamazar­ny, robi sobie częste nikotynowe przerwy, ponadto zamulony cytrynówką mówi sam do siebie, śmiejąc się przy tym głupkowato.
   Nie chcący się denerwo­wać pan W. nawet nie wychodził z pokoju. Czasem w drodze do ubika­cji wytykał niedoróbkę, Da­niel J. kłaniał się wówczas ka­peluszem z gazety, odpowiadając zrobi się boss. Nagle zamilkli.
   Córka zastała ich leżących na wznak ze sztucznymi szczękami u wezgłowia. Zbierały się na klatce niedowierzające są­siadki. Kto mógł zrobić takie coś? Przecież żyli bez rozgłosu, wrogów i kosztowności. Pogodni. On górnik rencista po kilku za­wałach i jednym udarze, wsparty łokciami o balkonik przesiadywał na wersalce przed tefałenem ustawionym głośno z racji głu­choty. Ona po wycięciu żołądka, nie dość stara na świadczenia, pozostawała na jego utrzymaniu. Wychodziła pod blok w towa­rzystwie łysego ratlerka, ostatnio pochło­nięta rewitalizacją mieszkania.
Będący już na fajrancie Daniel J., zo­baczywszy policjantów zmierzających w jego kierunku, podjął próbę ucieczki na rowerze. Obezwładniony profesjonal­nym chwytem, grzecznie zdjął wojskowy kapelusz i wyjaśnił, co zaszło, z nieskrywa­ną satysfakcją.
   Nie powie, początkowo pani W. była dla niego przedobra. Słodka bułeczka do kawy, dwudaniowy obiadek. Zwraca­ła się per panie Danielku. On oponował: - Jaki ze mnie pan? Rozmawiali wyłącznie o ścianach, nie poruszając tematów z do­biegającego tefałenu. Dniówki otrzymy­wał regularnie.
   Z czasem przestała go szanować, obar­czała coraz cięższą pracą, poganiając przy tym. Poczuł się popychany. Odmalował już dwa pokoje i wchodził z pędzlem do kuch­ni, kiedy W. wytknęła krzywo położoną gładź na suficie. Każąc to wyrównać, zaczę­ła obrażać przy tym z imienia i nazwiska pamięć ojca Daniela J., śp. zawodowego
żołnierza, oraz wszystkie te lata, jakie spędził u jego boku. (Do tatusiowego od­dania Polsce Walczącej jeszcze powróci). Wymamrotała coś w stylu: - Nie myśl, że ty i twój tato ułożycie na nowo świat. Do­kładnie nie przytoczy użytych słów, gdyż były - jak by to powiedzieć - przesadnie inteligentne, lecz dotarł do niego ich sens. W. wyrażała się lekceważąco o walczących z komunizmem bohaterach, którzy przele­wali krew, zarówno za wolność Daniela J., jak i państwa W.
   Wstrząsnęło nim to. Chwycił młotek cie­sielski i chciał nauczyć babę patriotyzmu, co nie było proste, bo szczególnie żywot­nie uciekała po mieszkaniu. Barkiem we­pchnął ją do kuchni. I stało się. Następnie poszedł do pokoju, gdzie przygłuchy W. wiercił się na tapczanie niespokojnie. Nic do niego nie miał, przecież nie ubliżył oj­czyźnie, ale, niestety, tam był. Żeby - jako osoba niewinna - nie męczył się zanadto umieraniem, wziął ze stołu ząbkowany nóż do chleba i przeciął mu obie tętnice udowe. Z doświadczeń kibica wiedział, iż to najlepszy sposób na szybkie wykrwa­wienie. Po wszystkim wziął sobie ciastko z półmiska i, spożywając je, nasłuchiwał, czy definitywnie umarli.

   Pewna komunistyczna pidżama
   Aby panowie policjanci nie mieli wątpli­wości, że jest za niepodległością bezwa­runkowo, Daniel J. wtrącił mimochodem, iż nie pierwszy raz dokonał ojczyźnianych porachunków. Poprzednią operację prze­prowadził zimą.
   Był lutowy przestój w remontach skła­niający do rozmyślań o życiu. Ów ponu­ry nastrój zbiegł się z pierwszą rocznicą śmierci ojca (o niedocenionym Antonim J. opowie w dalszej kolejności). Czcząc jego pamięć piwem tyskim, zapragnął uhono­rować nieboszczyka czymś doniosłym.
Przypomniał sobie wówczas, jak za dzie­cięcych lat podczas niedzielnego space­ru tato wskazał palcem okna państwa B. w poniemieckiej kamienicy. - Tu – rzekł - mieszkają dwie sztuki. Co dokładnie knuli przeciw Polakom, nie powiedział, rze­komo było tajne. Ściszył tylko głos i, mru­gnąwszy jednym okiem, dodał: - Pomyśl. Daniel zawsze miał na uwadze to wska­zanie. Teraz przyszła mu do głowy myśl, że skoro nadeszły sprzyjające czasy (szko­da, że nie dożył ich tato), pora się rozliczyć.
   Odczekał, aż nadejdzie noc, po czym wślizgnął się do ich mieszkania na roze­znanie, jakie narzędzia będą najbardziej przydatne do zabicia w tym konkretnym przypadku. Przyświecając sobie zapal­niczką, obejrzał chrapiących B. i ubodło go, że mimo komunistycznej przeszłości żyją niczym pączki w maśle. Ona, tęga da­mesa, spała ufryzowana na dygnitarzową z lat 50., on w białej piżamie do kostek w stylu peerelowskiego generała.
   Wygląd mówił sam za siebie. Potwory, nie patrioci. Daniel J., wypity, ale bynaj­mniej nie pijany, w duszy poczuł, że to ewi­dentni zdrajcy narodu. Mało tego. Roz­glądając się, dostrzegł pod ścianą kijki do chodzenia dla rekreacji, nad kreden­sami wyłożonymi szydełkowaną serwetą portrety przodków stylizowane na antyk, patery z owocem egzotycznym itp. W po­wietrzu wisiało jaśniepaństwo. Nie zamie­rzał tolerować tego dłużej w swoim kraju.
Upewniwszy się, kto chrapie w którym pokoju, wrócił wzburzony do swojej piwni­cy przejrzeć remontowe akcesoria. Uznał, że łom nie nadaje się, gdyż może damesę wystraszyć, a chciał, by - choć kolaboran­ci - umarli w miarę bezstresowo. Wybrał metalowy młotek i (przypadkowo się zło­żyło) biało-czerwone rękawice ogrodowe. Powiedział sobie: - Ch...j, mus to mus. Świ­tało. B. właśnie podnosił się z wersalki, się­gając po insulinę. Daniel J. klepnął zdrajcę od tyłu, zwracając się do niego: - No i co? W drugim pokoju przebudzona B. szukała po omacku inhalatora na astmę.
Już chował za pasek młotek owinięty w szydełkowaną serwetę, gdy usłyszał charczenie. Wrócił. Przecież nie mógł zo­stawić ich - choć wrogowie - na powol­ną śmierć. To, bądź co bądź, cierpienie. Z mieszkania nie zabrał absolutnie nic, co stanowiło materialną wartość. Chodziło o imponderabilia.
   Zaniepokoiło sąsiadów, gdy rankiem B., niedomagający na serca oraz kolana, nie wychylili się z okna na pogawędkę. Pan B. wsparty o parapet przechwalał się ostat­nio, iż jego życiowe perypetie (co prawda w dużym skrócie) wydało na kredowym papierze muzeum historii miedzi. Opo­wiadał redaktorce m.in. o tym, jak będąc studentem górnictwa w Leningradzie, za­poznał się z Haliną, a po śmierci Stalina sprowadził do Polski, pokładając nadzieje w odwilży. Potem on spełniał się na dy­rektorskich kopalnianych stanowiskach, ona jako rusycystka z powołania. Aż, nie wiedzieć kiedy, nadeszła starość. Teraz on, sięgając po tabletki, przestawia na kreden­sach kryształy o milimetr, ona przesuwa je na miejsce. Cieszyło go, że jest słuchany.
   Znalezieni na wznak jeszcze przed obia­dem. Nigdy nie zamykali drzwi, żeby w ra­zie zawałów był do nich łatwy dostęp.

   Skrajnie żołnierska dusza
   Wracając do śp. ojca, wiernego żołnie­rza jednostki w Legnicy na stanowisku starszego sierżanta. Od małego chował Daniela J. na prawdziwego Polaka. Pro­wadził na wszystkie defilady (te po 1989 r. ma się rozumieć), pozwalał bawić się amunicją, postać na warcie, wieczorem zaś animował narodowowyzwoleńcze rozmowy. O tym, jak upokarzano nas pod zaborami, niemiecką, potem ruską okupacją. W PRL - powiadał - żyło sporo ludzi przyzwoitych, ale zdrajców jeszcze więcej. Ubolewał, że choć doprowadzili do tragedii niejedną rodzinę, nie ponieśli konsekwencji i, pławiąc się w dobroby­cie, plują w twarz Polsce Walczącej, a jeśli umrą, to niezasłużoną śmiercią naturalną. Przebąkiwał też o Katyniu, przestrzegając morda w kubeł. Daniel początkowo myślał, że Katyń to jakaś osoba. Odnosiło się wra­żenie, iż tato wyprzedza fakty. Jakby prze­czuwał nadejście wolności, której, niestety, nie doczekał.
   Po wieloletniej służbie dla ojczyzny nagle zwolnił się z wojska i podjął pra­cę w Herbapolu, nie informując o przy­czynach. Oświadczył tylko, że nie chce dać się zgnoić. Wyczuwało się jednak, iż miał do kogoś jakiś żal, skutkujący nerwicą. Sprawiedliwy do przesady. Re­gularnie wymierzał synom zasłużone kary. Umierając, zapowiedział, by żałoba po nim trwała rok. Równiutko co do dnia. Daniel J. celebrował ją po żołniersku, wychodząc na Legnicę w ubraniu moro, biało-czerwonych szelkach i kapeluszu a la Afganistan, z naszywką ze swoim na­zwiskiem na rondzie.
   Wszystko to doprowadziło go przed wy­soki sąd. Czuje się już zmęczony ciągłym staniem na pierwszej linii frontu.

   Ogólny życiowy dyskomfort
   Dzielił się z biegłymi psychiatrami do­tykającym go upokorzeniem, począw­szy od urodzenia. Rocznik ’77, z zawodu technik mechanik obróbki skrawaniem, przeważająco bezrobotny. Służbę woj­skową odbył w terminie, niestety, orderów ani odznaczeń nie posiada. Niezłomność w poglądach manifestuje poprzez bicep­sy: na lewym wytatuowana ręka z mieczem w laurowych liściach, na prawym czaszka w hełmie wikinga. Przelotnie sympatyzo­wał z obozem radykalnych narodowców. Oglądał Romana Giertycha w telewizji, słuchał zespołu muzycznego Legion i wzruszał, kiedy policja odprowadzała go na dworzec w dużej grupie idących z pol­skim hymnem na ustach.
   Z czasem życiowe katastrofy, na które nie miał wpływu, wzmogły w nim apetyt na etanol. Z tego powodu 16 razy uwięzio­ny w miejskiej izbie wytrzeźwień, w dodat­ku obciążany należnością za nocleg. Jak miał uregulować tę kwotę, skoro odmó­wiono mu zasiłku? Niech biegli psychiatrzy powiedzą, czy jego winą jest niepowodze­nie miłosne z konkubiną, mającą wstręt do mężczyzn stwierdzony medycznie? Czy można zostawić kogoś z powodu paru kopniaków i jednego zepchnięcia ze scho­dów przypadających na kilkuletni związek?
W dodatku konkubina, robiąc mu na złość, odmawia widzeń ze wspólnym synem, ka­rząc alimentami w wysokości 300 zł, któ­rych nie ma z czego uiścić. A przecież starał się partycypować w wychowaniu, przyno­sząc syneczkowi jogurciki. To tylko kropla w morzu doznanych krzywd.
   Ku zdumieniu Daniela J. wysoki sąd, orzekając dożywocie, nie wziął pod uwa­gę, iż humanitarnie walczył o to, by - bądź co bądź - zdrajcy umarli komfortowo.
PS Inicjały zmieniono.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz