poniedziałek, 29 stycznia 2018

Zanim nadejdzie polexit



Kaczyński wymyślił po rekonstrukcji proste oszustwo; z jego błogosławieństwem premier Morawiecki, szef MSZ Jacek Czaputowicz, a w gruncie rzeczy cały rząd, mówią w dwóch językach - jednym do zagranicy, drugim do wyborców PiS

W Berlinie mini­ster Czaputowicz mówi, że sprawa reparacji wojen­nych od Niemiec nie stoi dziś na porządku dziennym pol­skiej dyplomacji. W tym samym czasie w Warszawie Jarosław Kaczyński i An­drzej Mularczyk zgodnie grzmią, że re­paracje wojenne są nadal dla rządzącej prawicy sprawą najważniejszą i że już wkrótce je od Niemców wyciągniemy.
   W Brukseli Morawiecki i Czaputowicz kłamią, że w Polsce państwo prawa ma się świetnie, sądy rozkwitają, a demo­kracja jest niezagrożona. Tymczasem w Warszawie premier zapewnia, że nie opublikuje wyroków Trybunału Kon­stytucyjnego (z czasów, gdy nie był on jeszcze przejęty przez partię Kaczyń­skiego), pozwala Zbigniewowi Ziobrze zaorać polskie sądy, głosy w wyborach zamiast niezawisłych sędziów mają li­czyć komisarze wyznaczeni przez Joa­chima Brudzińskiego, a agenci Mariusza Kamińskiego przygotowują się do roz­prawy z opozycją, gdy tylko Ziobro zagwarantuje im, że nowe składy sę­dziowskie będą zatwierdzać wnioski o areszty wydobywcze dla polityków Platformy Obywatelskiej czy liderów społecznych protestów.
 
KŁAMSTWO MA KRÓTKIE NOGI
Kaczyński nie zmienił swej polityki, która odbiera Polakom podstawowe wol­ności i izoluje nasz kraj w Europie. Tyle tylko że dobrał do jej realizacji bardziej eleganckich kamerdynerów. Sądzi za­pewne, że dzięki temu jego gwałt na pol­skiej demokracji pozostanie w Europie niezauważony i bezkarny. To polityka małego Jasia kłamczuszka z podstawów­ki, który wierzy, że jak dostanie w szko­le pałę z matematyki, a rodzicom powie, że dostał piątkę, to nikt się nigdy o jego kłamstwie nie dowie.
   Gdy europejscy politycy i świato­we media szydzą sobie z tej wyjątkowo parcianej ofensywy wdzięku, to (zgod­nie z oficjalną linią Prawa i Sprawiedli­wości) „winni są szmalcownicy z PO, bo to oni donieśli na Polskę”. Znowu kłam­stwo, gdyż zarówno zachodni dyplomaci w Warszawie, jak i zagraniczni korespon­denci doskonale wiedzą, że premier Mo­rawiecki i cały jego rząd jedno mówią w Brukseli, a drugie robią w kraju. I na bieżąco informują o tym rządy i opinię publiczną w swoich krajach.
   Premier Mateusz Morawiecki został przez Kaczyńskiego postawiony przed niemożliwym zadaniem przekona­nia z jednej strony Junckera, Macrona i Merkel, że prawicowy rząd w Warsza­wie chce wrócić do stołu rokowań, a jed­nocześnie uspokojenia ojca Tadeusza Rydzyka i twardego elektoratu PiS (za­niepokojonego „puknięciem” Maciere­wicza i czystką jego ludzi), że prawicowy rząd wciąż traktuje Unię jako czołowe zagrożenie polskiej tożsamości.
   Trudno się dziwić, że nawet tak do­świadczonemu lobbyście jak Mora­wiecki język się od tego miesza. Jak w ostatniej rozmowie z dziennikarzami „Die Welt”, która odbyła się w kuluarach szczytu w Davos i stała się wręcz aneg­dotycznym przykładem wizerunkowej porażki. Przez całe spotkanie Mateusz Morawiecki zapewniał niemieckich rozmówców, że Polska spełnia wszystkie unijne standardy demokracji i nie ma zamiaru eskalować konfliktu ani z Bruk­selą, ani z Berlinem. Później jednak stwierdził (by zabezpieczyć się od stro­ny Rydzyka i pisowskiego „kraju”), że polskie sądownictwo w apogeum czystek prowadzonych przez Zbigniewa Ziobrę „jest bardziej niezawisłe od sądowni­ctwa niemieckiego”. I to ten cytat - a nie wielominutowe zapewnienia o nowym otwarciu - trafił do niemieckich poli­tyków i opinii publicznej, przekonując wszystkich, że nowy rząd w Warszawie będzie prowadził starą politykę Kaczyń­skiego.

GRANICE DWÓJMYŚLENIA
W Europejskim Trybunale Spra­wiedliwości leżą dziś trzy kluczo­we oskarżenia pod adresem Polski pod rządami PiS.
   Pierwsze z nich dotyczy przemysłowej eksploatacji Puszczy Białowieskiej. Tu nowa pisowska ofensywa wdzięku pole­gała na zastąpieniu Jana Szyszki Henry­kiem Kowalczykiem. Utknęła, gdyż do Trybunału docierają informacje o dal­szym niszczeniu chronionych zasobów leśnych, a nowy minister środowiska próbuje - podobnie jak premier - łączyć wodę z ogniem, sugerując, że mógłby na­wet powiększyć chronioną część puszczy (adresatem tych zapewnień jest Unia), ale jednocześnie „decydujący będzie głos lokalnych społeczności” (tu adresa­tem jest lobby leśnicze, które Kaczyński zaprzągł do rydwanu swej władzy, po­zwalając mu czerpać zyski z eksploatacji polskich lasów).
   Drugie - jeszcze ważniejsze - jest oskarżenie rządu PiS o łamanie w Polsce zasad państwa prawa. Tu mamy zderze­nie czołowe, gdyż Kaczyński nie pozwala na żadne złagodzenie polityki likwido­wania niezawisłości sądownictwa na wszystkich szczeblach.
   Ostatnie postępowanie dotyczy zła­mania przez rząd PiS umowy w sprawie przyjęcia przez Polskę kilku tysię­cy uchodźców. Zobowiązanie przyjął na siebie rząd Ewy Kopacz, ale w Unii Europejskiej obowiązuje zasada ciągło­ści władzy. To oczywiste, gdyż inaczej po każdych wyborach w kraju człon­kowskim Unia musiałaby się rozpadać i składać na nowo.
   Najbardziej niechętne przyjmowa­niu uchodźców Czechy, Austria, a ostat­nio nawet Węgry Orbana wyszły z tego klinczu, deklarując wpuszczenie mniej­szych grup na zasadach humanitarnych. W Polsce takie rozwiązanie propono­wała Platforma Obywatelska (program przyjęcia 80 rodzin z obozów we Wło­szech i Grecji, sprawdzonych już przez unijne służby), jak też Episkopat, dla którego akurat w tej sprawie autoryte­tem jest papież Franciszek, a nie Jaro­sław Kaczyński. Jednak lider PiS jest tu zakładnikiem własnej żelaznej polityki „żadnego uchodźcy”. Jest ona adresowa­na do polskiej skrajnej prawicy i ma za­pewnić, że pomiędzy PiS a prawą ścianą nie znajdzie się już ani szczelinka, w któ­rej mogłaby się narodzić konkurencja. Jednak w konsekwencji Polska pozosta­ła sama, a łagodny język Czaputowicza pomaga tu tak jak nakładanie makijażu na policzki trupa.

KONFLIKTY I DEZERCJA
Jarosław Kaczyński konsekwentnie prowokuje konflikty z Europą i pró­buje ugrywać na nich punkty w polityce krajowej, ale cenę za jego polityczne zy­ski płaci Polska. Radosław Sikorski nazy­wa to bez ogródek „traktowaniem przez Kaczyńskiego Polski jak kraju podbi­tego”. Jego zdaniem, od czasu zdoby­cia władzy lider PiS nie buduje zasobów i siły państwa, którym rządzi - rezerw budżetowych i rozwojowych w gospo­darce czy silnej pozycji naszego kraju w UE - ale zużywa zasoby opanowane­go przez siebie polskiego państwa do budowania popularności własnej partii i atakowania opozycji.
   W konsekwencji mamy otwieranie kolejnych niepotrzebnych frontów. A także równie niebezpieczną dla pol­skich interesów w Unii dezercję, czyli pozostawianie pustego krzesła z napi­sem „polski rząd” przy najważniejszych stolikach negocjacji - kolejnego unij­nego budżetu, polityki klimatycznej, polityki energetycznej czy (szczegól­nie dla nas ważnej) polityki wschodniej UE. Spośród polskich europarlamentarzystów tylko Jan Olbrycht i Janusz Lewandowski - obaj z opozycyjnej Plat­formy - uczestniczą (jako specjalnie wydelegowani sprawozdawcy Parla­mentu Europejskiego) w kluczowych dla interesów Polski negocjacjach do­tyczących kształtu przyszłego unijne­go budżetu.
   PiS samo pozbawiło się narzędzi wpływu w Brukseli. O ile Orban celowo utrzymał swój Fidesz w największej gru­pie parlamentarnej współrządzących Unią Europejską chadeków, Kaczyński - znów wyłącznie w logice krajowego konfliktu z PO - wybrał marginalną gru­pę, która w dodatku przestanie istnieć po brexicie, gdyż główną siłą byli w niej bry­tyjscy konserwatyści.
   Jan Olbrycht mówi, że przyzwycza­ił się już do nieobecności przedstawicie­li rządu i PiS w kluczowych negocjacjach dotyczących interesów Polski. Ale nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego pisowscy europarlamentarzyści zagłosowali ostatnio przeciwko rezolucji Parlamen­tu Europejskiego, wzywającej rządy krajów członkowskich UE (głównie płat­ników netto, zwłaszcza rząd Niemiec) do utrzymania w nowym budżecie co naj­mniej dotychczasowych wysokości do­płat do rolnictwa i pieniędzy z funduszu spójności. A przecież z obu tych źródeł unijnego finansowania najbardziej ko­rzysta Polska, zainteresowani więc jeste­śmy w utrzymaniu ich wysokości. - To jest kopiowana na ślepo linia brytyjska - mówi Olbrycht.
   Faktycznie - europosłowie PiS zagło­sowali tak, jak zawsze głosowali bry­tyjscy torysi i eurosceptyczna partia Nigela Farage'a. Obrzydzali oni swym rodakom Unię, mówiąc, że „brytyjscy podatnicy nie powinni płacić na pol­skich rolników czy budowę warszaw­skiego metra”.
   Ale czemu europarlamentarzyści PiS głosują przeciwko interesowi własnego kraju? Oczywiste - chodzi tu o prymat krajowej polityki partyjnej ponad inte­resem Polski. Trzeba się popisać swoim eurosceptycyzmem przed Kaczyńskim, Rydzykiem i wszystkimi prawicowy­mi przeciwnikami Unii we własnych okręgach wyborczych.

CZŁONKOSTWO GORSZEGO SORTU
Polski rząd - także ten zrekon­struowany - nie jest w stanie odbudo­wać wiarygodności naszego kraju w Unii. A to z kolei jest na rękę przeciwnikom obecności Polski w Europie. W Niem­czech Angela Merkel obrywa dziś od AfD, Die Linke, a nawet od prawicowego skrzydła niemieckiej chadecji z CSU, już nie tylko jako „naiwna przyjaciółka imi­grantów”, ale także jako „naiwna przyja­ciółka Polski”.
   Coraz głośniejsi są - stanowiący do niedawna margines - ci politycy fran­cuscy i holenderscy, którzy mówią, że błędem było w ogóle samo przyjęcie Pol­ski do UE.
   To wszystko może się skończyć swe­go rodzaju wycofaniem się z tego błędu; oczywiście nie formalnym, ale faktycz­nym - przy okazji głębszej integracji Unii wokół strefy euro.
   Jak ostrzega Jan Olbrycht: - Kontro­wersyjne powiedzonko byłego niemie­ckiego ministra finansów Wolfganga Schauble, że w UE istnieje pełne człon­kostwo, czyli kraje strefy euro, i członko­stwo częściowe, dziś po decyzji o brexicie jest już oczywistością dla wszystkich.
   W nowym budżecie Unii będzie wiele nowych polityk (i związanych z nimi budżetowych pozycji) adresowa­nych już wyłącznie do członków stre­fy euro. A w najlepszym razie do tych państw, które - jak Bułgaria czy Ru­munia - deklarują podjęcie wszelkich starań, żeby euro przyjąć. Już teraz wy­konano w Brukseli znaczący polityczny gest, przeznaczając dodatkowe pienią­dze z obecnego budżetu dla krajów, któ­re podjęły przygotowania do przyjęcia euro.
   Mateusz Morawiecki - znów adresu­jąc się bardziej do Kaczyńskiego i Ry­dzyka niż do partnerów Polski w UE - powiedział właśnie na szczycie świa­towym w Davos, że „Polska zastanowi się nad przyjęciem euro, kiedy osiągnie dochód rozporządzalny na poziomie 80-90 procent najbogatszych krajów UE” (czyli Holandii albo Niemiec). Jak bez złudzeń odpowiedział mu wybitny ekonomista profesor Stanisław Gomuł­ka: „Czyli raczej nigdy”. Również dlate­go, że pod rządami PiS mamy w Polsce stagnację w inwestycjach i innowa­cjach, a to oznacza, że luka rozwojo­wa Polski wobec Zachodu przestała się zmniejszać.
   Za kilka lat nie będzie już możliwe pełne członkostwo w Unii bez przyję­cia euro. Bez względu na to, co powie na ten temat Mateusz Morawiecki w Bruk­seli lub w Radiu Maryja. I to jest może najtwardsze kryterium, które sprawia, że pisowska ofensywa wdzięku tak szyb­ko napotkała swój własny Stalingrad.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz