sobota, 27 stycznia 2018

Uwodzenie nudą, Odwilż styczniowa,Dla pucu,Ofensywa wdzięku,Spamerzy i spółka,Czy WOŚP, czy sylwester?,Mors, Helena i Miejsce Chwila i Znów się kochamy



Uwodzenie nudą

Prawo i Sprawiedliwość wkrótce zaproponuje Po­lakom demokrację w wersji sans souci, czyli bez trosk. Będziecie żyć łatwo i przyjemnie, jeśli tylko zapomnicie o demokracji, praworządności, konstytucji i in­nych detalach. Wchodzicie?
   Propozycja jest kusząca. Któż nie chce żyć bez trosk? Być może jest to z lekka defensywna, ale całkiem racjonalna kon­cepcja szczęścia. Może nie spotyka cię żadne wielkie szczęś­cie, ale za to nie dotknie cię nieszczęście. Do tego demokracja i tak jest pozamiatana, a konstytucja jest w śmietniku, więc właściwie w imię czego się szarpać? To wchodzicie?
   Władza, zgodnie z preferowaną przez nią koncepcją kozy, której wyprowadzenie przyjmujemy z ulgą, bo już nie pamię­tamy czasów sprzed jej wprowadzenia, oferuje Polakom to­war najbardziej deficytowy - nudę. To ewenement w krajach demokratycznych, które cierpią z powodu bezruchu i zachowują się jak nieznośny bachor powtarzający w nieskończo­ność: „Mama, tata, nudzi mi się”. Amerykanom znudziła się normalna prezydentura i wybrali Trumpa. Włochom znudził się system partyjny i znowu romansują z Berlusconim. Katalończycy nie wytrzymują spokoju i wolą ekscytację sepa­racji. Brytyjczycy nie chcą nawet separacji i wybrali rozwód. Francuzom ich ostatni prezydenci nudzili się bardziej niż sa­mym prezydentom ich kochanki. Nudę najbardziej cenili so­bie Niemcy pamiętający, że gdy w zeszłym stuleciu dwa razy nuda im się znudziła, wybuchały wojny światowe. Ale i oni najwyraźniej zaczynają tęsknić za mocniejszymi wrażeniami. Polakom z kolei znudziły się ciepła woda w kranie, demokra­cja, konstytucja i silna pozycja w Unii Europejskiej. To o tyle zrozumiałe, że normalność w ostatnich 300 latach nigdy nie trwała u nas dłużej niż 20 lat, więc po ćwierćwieczu jakie mi­nęło od 1989 roku, sytuacja stała się absolutnie nieznośna.
   Ale skoro narody po obu stronach Atlantyku nie potrafią ścierpieć nudy, a Polacy sami tę tendencję potwierdzali, to dlaczego teraz jest całkiem prawdopodobne, że z oferty sko­rzystają? Dlaczego mieliby wybrać nudę, skoro wcześniej właśnie ją odrzucili? Nudy nie ceni się, gdy jest nudno. Staje się ona jednak wartością samoistną, gdy alternatywą są elek­trowstrząsy. Po dwóch latach elektrowstrząsów jest szansa na złagodzenie terapii. Yes, yes, yes! Elektrowstrząsy tylko dla krnąbrnych. Cóż, transakcja „nuda i spokój za niepodska- kiwanie” nie jest najbardziej odrażająca z tych, które można sobie wyobrazić.
   Wielu tę transakcję może zawrzeć ze względu na, powiedz­my, współczynnik atrakcyjności konkurencji. Konkurencja jest średnio sexy. Trudno do końca powiedzieć, czy jest niesexy genetycznie, czy przez zaniedbanie, ale to w sumie nieważne. Większość wyborców tak ją postrzega - suma wrażeń subiektywnych jest obiektywnym faktem społecznym. Opo­zycja ma jeszcze jeden kłopot. Ponieważ władza po elektro­wstrząsach proponuje suwerenowi nudę, opozycja musi być ofiarą walki wyborców ze zniecierpliwieniem, które całkowi­cie nie minęło.
   Po stronie opozycyjnej deficyt przywództwa jest dość oczywisty, ale nie jest on większy niż deficyt powagi po stro­nie dość labilnego elektoratu. Kadencje kolejnych kandyda­tów na zbawców, realnych lub wirtualnych, są coraz krótsze. Ulica mówi tak: - Chcemy polskiego Macrona, tylko Tusk nas ocali, może Frasyniuk, starzy się przejedli, przełom to Budka i Gasiuk-Pihowicz, żadni politycy, ruchy miejskie albo ktoś organizacji obywatelskich, nie, to dzieciaki, potrzebuje­my polityka ale kto? Prawda. Poszukiwanie w części wyni­ka z pustki. Ale części jest też odruchem - nazwijmy go - snapchatowym. Krótkie wypowiedzi, krótkie filmiki, krótkie komunikaty, nagranie, w eter i znika, musi się dziać, bo inaczej - opozycjo - nudzi mi się!
   Jeśli ten ostatni akapit ktoś odczytał jako obronę opozycyj­nego status quo, to się myli. Przeciwnie. Gdy demokratura pro­ponuje nam normaPiSację, potrzebne jest spojrzenie w lustro. Nie narcystyczne, ale krytyczne. To, że krytykują na rympał i młotkują bez pamięci, nie może być alibi dla braku autokry­tycyzmu. Nuda, owszem, bywa wartością, szczególnie w de­mokracji. Ale nie jest wartością śmiertelna nuda po stronie opozycji w chwili, gdy normalizacja jest parawanem dla zabijania demokracji. Przy tym poziomie pasji, wizji, inspiracji, jaką opozycja funduje ludziom, którzy nie lubią PiS, za chwilę staw­ką będzie nie wyborcza wygrana, ale egzystencja politycznego centrum. A to ono jest fundamentem normalności.
   Tak, trudno potępiać ludzi, którzy po dwuletniej wizycie u dentysty z Nowogrodzkiej są gotowi się z nim pogodzić, byle tylko nie wiercił już im w zębach i to bez znieczulenia. Od­czuwając ulgę, nie muszą sobie przypominać, że ból wróci, bo musi. Poza wszystkim to dentysta sadysta.
   Nudzie trzeba po prostu przeciwstawić coś ekscytującego. Ekscytacja zawsze mija, ale niech się chociaż zacznie.
Tomasz Lis

Odwilż styczniowa

W 93. miesięcznicę smoleńską, 10 stycznia 2018 r., Jarosław Kaczyński wygłosił ze swego postumen­tu bardzo ważne zdanie, oddające istotę tajemni­czego zwrotu, jaki dokonuje się właśnie w polity­ce PiS.„Droga naprawy Rzeczpospolitej - mówił prezes - jest kręta, ale proszę wszystkich o zaufanie, ponieważ idziemy w jednym kierunku i razem dojdziemy do celu” Spróbujmy to zdanie trochę rozebrać... Kluczem jest wezwanie „Ufajcie!” skierowane do wyborców PiS, albo­wiem nawet jeśli macie pytania, nie będzie wam dana odpowiedź. Nie wyjaśnimy więc, dlaczego tak znakomici, oddani sprawie ministrowie, jak Szyszko, Waszczykowski, Macierewicz, a nawet Radziwiłł, których tyle razy broniliśmy przed krytyką i atakami opozycji, nagle muszą odejść - bez publicznego dania racji, bez oficjalnego podziękowania i podsumowania, bez prawa do zabrania głosu. Tak jak wcześniej ode­szła premier Beata Szydło. A dlaczego nie można publicznie wyjaśnić powodów ich dymisji? Bo trzeba by przyznać, że jakieś powody były.
A nie wolno się tłumaczyć, bo to dałoby argumenty naszym wrogom. Droga partii może być kręta i niezrozumiała, lecz nie możecie wątpić, że kierunek jest słuszny. Oczekujemy od was jedynie wiary, lojalności i milczenia. (Skądinąd nie dziwię się, że PiS nazywa partyjne spotkania na Krakowskim Przedmieściu uroczystościami religijnymi).

Sposób, w jaki rządząca formacja przełknęła gorycz rekonstrukcji, świadczy, że nie ma tam potencjału buntu, mimo że styczniowa odwilż skazała partię i jej sympatyków na torturę połykania własnego języka. Skala samozaprzeczania jest bowiem, jak prawie wszystko w tej partii, groteskowa. W MON - chociaż propaganda PiS wciąż pod­trzymuje tezę, że czasy Macierewicza były dla polskiej armii najlepsze w historii - trwa personalna czystka, ludzie Macierewicza tracą posa­dy, zawieszone zostały decyzje i kontrakty. Zatrzymano (niezbędną) wycinkę Puszczy Białowieskiej, gwałtownie wprowadzane są popraw­ki do ustawy o łowiectwie. W TVP powiedziano coś w miarę normalnie o WOŚP i Owsiaku. Część posłów PiS zagłosowało za wprowadzeniem pod obrady Sejmu projektu pełnej liberalizacji aborcji. Nowy minister spraw zagranicznych nagadał w Berlinie o niepodważalnej przyjaźni i sojuszu polsko-niemieckim oraz odciął się od tzw. sprawy reparacji.
Z kolei minister spraw wewnętrznych, sam Joachim Brudziński, męt­nie, bo mętnie, ale wydusił z siebie potępienie dla nazistowskich eks­cesów patriotycznej młodzieży, ujawnionych przez telewizję TVN.

Władza, dotąd demonstracyjnie nieustępliwa i nieomylna, jakby nagle się rozszczelniła i zaczęła wchłaniać postulaty opozycji. Jasne, że na ogół w sprawach dla pisowskiej rewolucji drugoplanowych: premier Morawiecki osobiście potwierdził, że nie zamierza opublikować wyroków - wtedy jeszcze legalnego - Trybunału Konstytucyjnego. Nie ma widoków na ograniczenie partyjnej władzy nad służbami specjalnymi czy spółkami Skarbu Państwa, przywrócenie do wojska zwolnionych generałów, rewizji polityki w sprawie uchodźców, a nawet powstrzymania szaleń­stwa z lizusowskim, żenującym upamiętnianiem Brata i Matki Przywódcy. Więc skąd ten zwrot i dlaczego teraz? Interpretatorzy sygnałów dochodzących z Twierdzy Szyfrów przy Nowogrodzkiej (czym i my - dla zabicia czasu w oczekiwaniu na wybory - się zaj­mujemy) zakres i charakter obecnej odwilży wiążą głównie z osobą Mateusza Morawieckiego.

Nowemu premierowi i jego rodzinie poświęcamy w tym numerze sporo miejsca, próbując jakoś wejrzeć w jego zagadkową osobo­wość i, jak to się mówi, formację. Psycholog, któremu dałem do prze­czytania nasz okładkowy tekst, zwraca uwagę (przy wszystkich profesjonalnych zastrzeżeniach), że zwłaszcza w relacjach premiera z prezesem możemy doszukać się jakiegoś zastępczego związku synowsko-ojcowskiego, a więc i szczególnego zaufania, daleko wykra­czającego poza standardy tej partii. W prywatnej partii, jaką jest PiS, Morawiecki mógł więc otrzymać znacznie większą polityczną autono­mię niż ktokolwiek inny na jego miejscu, także jeśli chodzi o delikatną kwestię kształtowania zewnętrznego wizerunku władzy. Polska PiS, za zgodą prezesa, ma mieć teraz twarz Morawieckiego. Kaczyńskiemu musi odpowiadać wyjątkowy zestaw cech nowego premiera, gdzie ra­cjonalizm i pragmatyzm korporacyjnego bankowca splata się z ideo­wym fundamentalizmem, szczególnym rodzajem niedzisiejszego, gorącego patriotyzmu, żądającego nieustannej walki o niepodległość ojczyzny. Z takim wyposażeniem Morawiecki daleko od prezesa nie odejdzie, a poprzez pewną zmianę stylu i retoryki może - o czym mówi się jawnie i otwarcie - przyciągnąć czy zneutralizować tzw. po­lityczne centrum, zaś wobec Unii i NATO poprawić zdewastowany wizerunek PiS. Pewien spokój w stosunkach zewnętrznych i wewnętrznych jest absolutnie potrzebny, żeby skonsolidować dotychczasowe zdobycze rewolucji.

Jak mówi prof. Przeworski , autorytarna władza, jeśli ma w rę­kach aparat i pieniądze państwa, sądy i machinę propagandową, może przez wiele lat gwarantować sobie zwycięstwa wyborcze, nie­koniecznie uciekając się do jawnego fałszowania głosowań. To jest zapewne ten cel, o którym mówił prezes podczas smoleńskiej mie­sięcznicy. Trzeba jedynie skompromitować i ośmieszyć „bezradną, skłóconą, oderwaną od życia, służącą obcym interesom” opozycję, uchronić gospodarkę przed kryzysem i nie wypuścić z rąk żadnego instrumentu realnej władzy. Ten polityczny plan Morawieckiego wydaje się bardziej konkretny niż gospodarczy, choć odwilży stycz­niowej towarzyszy intelektualny i publicystyczny smog, spowijający dziś polską politykę. Program minimum dla opozycji: ostrzegać, rozwiewać, a przynajmniej intensywnie nie wdychać.
Jerzy Baczyński

Dla pucu

W środku zimy roz­poczęło się u nas wielkie tynkowanie. PiS włożył T-shirty z długimi rękawami - żeby było co zakasać - i ruszył do roboty. Beata Szydło dostała nową fasadę wicepremiera, a sukces ten wró­żono jej od dawna. Z Antoniego Macierewicza odpadły wielkie fragmenty zaprawy terytorialnej i teraz czeka w lesie, co mu nałożą nowego. Na jego miejsce przyszedł specjalista od otwierania komisariatów, by zielonym sprayem opryskać strzępy polskiej armii. Na Wielkanoc nasze siły zbrojne znów będą groźne. Wyszpachlowany na gładko prof. Jacek Czaputowicz demonstruje w Bruk­seli, na czym polega owijanie kłamstwa w dyplomatycz­ną przędzę, i jeszcze nie wie, że każdy motek kiedyś się kończy. Beata Kempa nałożyła na twarz tapetę w humanitarny de­seń. Tak się śpieszyła, by dostarczyć „realną pomoc” (pół tony ołówków i piórników) uchodźcom w Jordanii, że na samą podróż pani minister rządowym Embraerem wydaliśmy ponad 300 tys. zł.
   Te wszystkie roszady i zmiany są oczywiście dla pucu. To tylko chy­try manewr pancernika „Jarosław” dla pozyskania nowych wyborców. Po to przecież przez dwa lata demolowali Polskę, by teraz mieć kasę i władzę. Nikt rozsądny nie wierzy już w przywrócenie prawdziwego Trybunału Konstytucyjnego, po którym została jedynie nazwa i kilka kukiełek. Ani w cofnięcie „reformy” sądów i prokuratury, sterowanych dziś przez polityków PiS. A wybory oddane w ręce Joachima Brudzińskiego wraz z kartką wyborczą, na której można narysować nawet pajaca, byle się linie na nim przecięły? Media publiczne w czasie demonstracji antyrządowych w różnych mia­stach Polski pokazują film dokumentalny o życiu ptaków na Borneo, zaś tzw. misję bierze na siebie prywatny TVN. To ta stacja ujawniła sprawę Igora Stachowiaka zabitego we wrocławskim komisariacie. Parę dni temu pokazała też, jak stowarzyszenie (legalne) Duma i Nowoczesność świętuje urodziny Adolfa Hitlera, paradu­jąc w mundurach SS na tle płonącej swastyki. Dopiero wtedy ruszył się rząd i państwowe służby, dotąd chroniące narodowców życzliwym milczeniem.
   Mam smutną pewność, że PiS bawi się już opozycją niczym kot myszą. Okrutnie znaczy. Dla polityków innych partii otworzył okienko transferowe z napisem „Wejście”. Korzystają, a jakże. Ostatnio poseł PSL Mieczysław Baszko. Temu, że uciekł od Władysława Kosiniaka-Kamysza, zupełnie się nie dziwię. W ostatnią niedzielę na partyjnej konwencji przewodniczący wzniósł się na poziom dotąd niewidziany. Zrzucił krawat i marynarkę, krzycząc: - Czas polityków w garniturach już minął! Jesteśmy groźni i nas się boją! Wygramy wybory, bo umie­my to robić! Nie trzeba nam zdrajców, którzy mieli odwagę dać się zhańbić! Szef PSL przepowiadał też, że gdy tylko zwyciężą w wyborach, to nawo­zić, obsiewać i zapylać polską ziemię będą wyłącznie drony. W tym czasie rolnik posiedzi sobie w „Reymontówce” (Kosiniak-Kamysz zbuduje je w każdej gminie) i poczyta „Chłopów”, bo przecież ich autor należał do PSL. Z podziwem słuchałem faceta, który w szale przemówie­nia zapomniał chyba, że jego partia ciągnie się w sonda­żowym odwłoku.

Na koniec wrócę do świeżutkiego rządowego tynku podejrzanej jakości. Wiadomo, że odleci po naj­bliższych wyborach. Wtedy Jarosław Kaczyński jesz­cze raz nazwie „absolutną komedią” zainteresowanie Unii Europejskiej stanem demokracji w naszym kraju. Zaś na gołym murze ukaże się jego nieprawdopodob­ne hasło sprzed roku: „Jestem w stanie zaakceptować zmniejszenie tempa rozwoju gospodarki, jeżeli będzie to ceną za wdrożenie mojej wizji Polski”.
Stanisław Tym

Ofensywa wdzięku

Ratunku! Dyplomacja polska rozpoczęła ofensywę wdzię­ku i uśmiechów. Na razie uśmiech jest na eksport, „chapeaux bas” i „herzlich good bye”, ale co będzie, jak zaczną się uśmiechać w kraju? Generałowie wystrzeleni z wojska - przez trio Macierewicz, Kownacki, Misiewicz - nie wykluczają oblężenia Warsza­wy przez oddziały wdzięku i uśmiechu. Mają temu służyć ćwiczenia uroku na strzelnicach, jak Polska długa i szeroka.
   Podobnie jak ponad 70 lat temu ukraiński i białoruski fronty wdzięku będą się przetaczać przez Polskę od Wscho­du, gdzie Macierewicz zgromadził nasze siły, na Zachód, aż do Brukseli. Jak wiemy od pułkownika Kuklińskiego, Bruksela zawsze leżała na naszym kierunku natarcia. Co nam ci Belgowie zrobili, że zawsze trzymamy ich na muszce, tego nie pamięta nawet Józef Hen - uosobienie wdzięku i żołnierz z kierunku wschodniego.
    „Ofensywa wdzięku się powiodła” - zapewniają media. Prezydent Duda już oczarował wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a, co nie było trudne, bo - po pierwsze - przez telefon, a - po drugie - Biały Dom jest w popłochu po rewe­lacjach byłego doradcy prezydenta Steve’a Bannona. Od­działy piechoty morskiej gen. Błaszczaka zrzucone w Wa­szyngtonie z naszych nieistniejących jeszcze śmigłowców polsko-ukraińskich, także zostały powitane po przyjaciel­sku, ponieważ Błaszczak słowem nie wspomniał o kon­taktach z Rosjanami, był „zbriefowany” tylko jeśli chodzi o zaliczkę za Patrioty.
   Polski desant wdzięku i uśmiechu, dowodzony przez generałpremiera Morawieckiego, został zrzucony na Brukselę w celu rozpoznania sojusznika przed bitwą zaplanowaną na luty. Do tego czasu polskie oddziały mają otrzymać dodatkowe zapasy uśmiechów i porażającego wdzięku. Przemysł charme’u pracuje pełną parą na potrzeby fron­tu, w tym świece dymne „From Warsaw with love”. Trans­porty wdzięku suną we wszystkich kierunkach. Na froncie wschodnim przeciwnik leży porażony ze śmiechu zapew­nieniem Macierewicza, że Polska obroni się sama przed każdym agresorem.
   W Bułgarii wojska generała Czaputowicza nie napotkały większego oporu, mimo że ta pełni prezydencję w Unii.
- Gdzie jest ta prezydencja, bo chciałbym się położyć i od­począć? - zapytał generał. „Rezydencja mieści się na pla­cu Braci Sołuńskich, którzy w IX wieku chrystianizowali Europę, będziemy kontynuować misję Cyryla i Metodego, panie generale” - odpowiedział trzygwiazdkowy pułkow­nik - kapelan, odpowiedzialny za rechrystianizację. Szef MSZ zbierał siły przed czekającą go konfrontacją z Feld­marszałkiem Gabrielem w Berlinie. Ten ma ścisłe warunki od Angeli Wielkiej. W pierwszej chwili losy pojedynku o re­paracje wojenne w Berlinie zakończyły się grą na zwłokę, zgodnie z polskim planem. Generał Czaputowicz wracał więc do kraju z uśmiechem na ustach, tu jednak, z właści­wym sobie wdziękiem, zdyskredytował go prezes państwa, mówiąc krótko, że w sprawie reparacji wojennych nasze stanowisko nie uległo zmianie.
   O rosnącej potędze Polski świadczy fakt, że jesz­cze niedawno byliśmy liderem Grupy Wyszehradzkiej i mocarstwem Trójmorza, a obecnie o naszym losie decydują takie
potęgi, jak Bułgaria i Węgry. Ofen­sywa wdzięku musi się powieść co najmniej w sześciu państwach Unii. - Które to mają być stolice, to już wasza sprawa, ja biorę na siebie Waszyngton - powiedział zwierzchnik sił zbrojnych, wsiadając do samolotu i przesyłając rodakom na pożegnanie swój zniewalający uśmiech.
   Ludność niepokoi się, że po sukcesach za granicą ofen­sywa wdzięku zacznie się na froncie wewnętrznym. Ludzie wykupują mąkę i tłuszcze, barykadują drzwi i bramy, za­lepiają szyby okienne gazetami, jak we Wrześniu. Ja sam, kiedy słyszę o ofensywie wdzięku, przypominam sobie pe­wien felieton wybitnego felietonisty amerykańskiego Arta Buchwalda (1925-2007), który był jednym z moich idoli.
   Tu dygresja. Art Buchwald pochodził z żydowskiej rodzi­ny w Austro-Węgrzech. Jego ojciec wyemigrował i został skromnym tapicerem w Nowym Jorku, matka spędziła ponad 30 lat w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy w czasie Wielkiego Kryzysu warsztat tapicerski ojca padł, Art zo­stał oddany do sierocińca hebrajskiego, gdzie spędził kilka lat, zanim w wieku lat 17 uciekł z domu. Po ataku na Pearl Harbor zgłosił się na ochotnika do wojska, ale nie został przyjęty ze względu na młody wiek i brak zgody rodziców. Udało mu się namówić pewnego bezdomnego, by zgodził się w sądzie zostać jego opiekunem prawnym. Buchwald spędził w wojsku cztery lata. Po wojnie zgłosił się na stu­dia. Z powodu braku matury został przyjęty warunkowo. Na studiach zaczął pisać do gazetek uniwersyteckich i dalej już poszło. Został felietonistą „Washington Post”. U szczytu kariery jego felieton (rozprowadzany przez syndykat) za­mieszczało 550 gazet. Uczelnia, która przyjęła go warun­kowo, pół wieku później przyznała mu doktorat honoris causa. Koniec dygresji.

Kiedy słyszę o ofensywie wdzięku i uśmiechu, przypo­minam sobie felieton Buchwalda z czasów, kiedy jako korespondent mieszkał w Paryżu. Odtwarzam z pamię­ci po latach. Do pewnego Serba, który mieszkał od lat w Paryżu, przychodzą dwaj przedstawiciele francuskiego wdzięku i uśmiechu. Byli po cywilnemu. Pełni wdzięku i troskliwości pytają gospodarza: - Jak pan się czuje, panie Cilić? - Dziękuję, dobrze. - Jak to „dobrze”, skoro widać, że pan czuje się źle, cera ziemista, oczy podkrążone, ne spa? - Ależ ja się czuję zdrowy! Nie zawracajcie mi głowy...
Przydałby się panu jakiś wyjazd, zmiana klimatu... - Nie chcę! - Za dwa dni przyjeżdża z oficjalną wizytą marszałek Tito i musimy oczyścić Paryż z imigrantów z Jugosławii. Co by pan powiedział na Maroko? - Po tym, co się stało w Algierii, przysiągłem sobie, że nigdy moja noga nie sta­nie w kraju arabskim. - Więc może Korsyka? - Mam dość Korsyki! - A kto pana wysłał na Korsykę? - Kto? Wy mnie wysłaliście, wy! - My??? Kiedy? - Wtedy, kiedy do Paryża miał przyjechać Chruszczow! - Dobrze, dobrze, niech się pan pakuje, panie Cilić. - Nie ma potrzeby, panie władzo, jestem spakowany.
   Tak na ogół kończy się ofensywa uśmiechów i wdzięku.
Daniel Passent

Spamerzy i spółka

Tak w praktyce wygląda właśnie to „wstawanie z kolan" w wydaniu PiS.

Na Twitterze niejaki @HelvisPriestley opublikował wpis [pi­sownia oryg. - red.]: „Po rozmowie o Dzienniku TVP, sąsiad radny z PiS mi pokazał SMS-a bo nie wierzyłem mu. Dostali prikaz z Nowogrodzkiej by wypowiadając się o @rozathun w jakichkol­wiek mediach wypowiadali całe jej nazwisko z niemieckim tytułem »Grafin von Thun und Hohenstein«”. Niektórzy wprawdzie twierdzą, że to fejk, ale faktem jest, że moje nazwisko coraz częściej wypowia­dane jest w całej swojej dumnej długości i obfitości, a ze względu na ostatnie błyskotliwe wypowiedzi jednego z 14 wiceprzewod­niczących Parlamentu Europejskiego okazji do tego jest bez liku.
Do wypowiedzi Ryszarda Czarneckiego na mój temat nie będę się tu odnosić, bo jest ona ohydna. Zajmą się nią sądy, a na razie w PE Konferencja Przewodniczących - ciało składające się z szefów grup politycznych (odpowiednikiem w Sejmie są kluby) oraz przewodni­czącego Parlamentu Europejskiego.
   Wielu się niepokoi, inni nie kryją radości, że szefowie grup odłożyli decyzję. Więc słowo wyjaśnienia. Żeby odwołać wiceprzewodniczącego z funkcji, trzeba na posiedzeniu Konferencji Przewodniczących zdecydować o przekazaniu tej sprawy pod głosowanie na sesji. Zanim posłowie zagłosują, przewodniczący powinien porozmawiać ze stronami. I tak: posiedzenie odbyło się - zgodnie z kalendarzem - 18 stycznia, ostatniego dnia sesji w Strasburgu; zatem głosowania nad odwołaniem wiceprzewodniczącego do porządku obrad wpisać już się nie dało. Natomiast następne posiedzenie przewodniczących grup zaplanowane jest na 1 lutego, a sesja zaczyna się 5 lutego. I nie należy zakładać, że ktoś tu coś zamiecie pod dywan, bo wzburzenie zachowaniem Czarneckiego jest w europarlamencie bardzo wyraźne, a i poza nim rośnie zainteresowanie reakcją Antonio Tajaniego, przewodniczącego PE.

Zapomnieć o tym wszystkim się nie da, bo skrzynki internetowe europosłów są zalewane mailami w tej sprawie. Czytamy w nich m.in., że rząd przeprowadza reformy, „w tym reformę sądownic­twa, likwidując rażącą niesprawiedliwość i korupcję w wymiarze sądownictwa. Przerwano kryminalne procesy okradania polskiej gospodarki i niszczenia zwykłych obywateli. (...) Niestety dzielenie państw i narodów na lepsze i gorsze zaczyna być w Unii normą”.
A co do Czarneckiego: „za postawę Polaka, ale i każdego, kto mieni się uczciwym Europejczykiem, ma go spotkać kara”.
   Za tą spontaniczną akcją stoi portal Niezależna.pl - i bardzo się chwali, że tak mu się ta akcja udała. Bo chyba nawet nie spostrzegli, jaką irytację powoduje ona u europosłów: „O co chodzi? Jak powiedział? Shmaltzovnik? A co to znaczy?”. W ten oto sposób Ryszard Czarnecki poinformował setki wpływowych osób o tym, że Polacy nie tylko ratowali Żydów, ale też niektórzy utrzymywali się z potwornego procederu sprzedawania ich na pewną śmierć nazistom.
   Niezależna.pl i „Gazeta Polska” są w treści niemal identyczne; redakcje mieszczą się pod tym samym adresem, są obsadzone tymi samymi ludźmi. A Ryszard Czarnecki jest przewodniczącym rady nadzorczej spółki Forum SA wydającej „Gazetę Polską Codziennie” (redaktorem naczelnym „GP” i „GPC” jest Tomasz Sakiewicz).
To de facto organy subsydiowane przez obecną władzę. Do tego znakomicie zorganizowane: „Zachęcamy do wysyłania listu w obronie...” - treść poniżej, plus bardzo praktyczne rozwiązanie: można jednym kliknięciem wysłać wiadomość pod 100 adresów.
A jeśli przeglądarka nie reaguje, to gotowe są również mniejsze paczuszki - po 50 adresów. Klik, i leci!

Tak się jednak rozpędzili, że zapomnieli usunąć mnie z listy adre­sowej. Więc i ja zaczęłam dostawać spam z adresów: Brzęczyszczykiewicz, jhlk bugo, majave27... Dobrze, że służby parlamentarne w Brukseli każdemu, kto się do nich zgłosi, montują w komputerze bramkę, która taką „obronę Czarneckiego” blokuje. Moje biuro też o to poprosiło. Tylko dlaczego po raz kolejny, zamiast zajmować się najbliższym budżetem (tak żeby był korzystny dla Polski), pra­cownikami delegowanymi czy np. ułatwieniami dla polskich firm transportowych, europosłowie muszą tracić czas na montowanie bramek blokujących polski spam? A przy tym wyjaśniać i informo­wać innych o najstraszniejszych plamach na historii Polski... Tak w praktyce wygląda właśnie to „wstawanie z kolan” w wydaniu PiS.
   Trzeba zohydzić Niemcy, żeby obrzydzić całą Unię Europejską. Ja zaś jestem idealnym celem - takiego nazwiska w Polsce nie ma przecież nikt; a jeszcze do tego mąż z niemieckim obywatelstwem.
w dodatku w Niemczech (inaczej niż w Austrii), kiedy po pierwszej wojnie światowej zniesiono tytuły, stały się one częścią nazwiska. Trzeba więc mieć całość w dokumentach; w oryginale, nie w tłumaczeniu. Bo tak jak na panią Małgorzatę Wasserman nie mówi się pani Wodnik, tak ja nazywam się Grafin, a nie Hrabina.
To tym trudniejsze, że tytuł mam inny - ale tu zaczyna się część snobistyczna, odsyłam więc do genealogów i heraldyków. Nie używam tytułu, a całe nazwisko kazała mi wpisywać Państwowa Komisja Wyborcza, więc nie miałam wyjścia.

Tzw. życzliwi przysyłają mi zdjęcia jakiegoś zbrodniarza wojennego, który nazywał się tak samo. Że niby rodzina. Thunowie pochodzą z Trentino. We Włoszech, w średniowiecz­nych zamkach Thunowskich wiszą genealogie na skórach i per­gaminach sięgające XII w., przyznam więc uczciwie: wszystkich przodków nie znam. Po bitwie pod Białą Górą w 1621 r. cesarz Ferdynand II Habsburg przeniósł jednego ze swoich wiernych
bliskich Thunów do Czech, żeby mu tam pomógł przepędzać protestantów i pilnować porządku. Oboje jesteśmy z czeskiej linii, bo jedna z Thunówien wyszła za mąż za Czapskiego i była matką siedmiorga bardzo kochającego się rodzeństwa - m.in. Józefa Czapskiego, Marii oraz ich najmłodszej siostry Róży, później Plater-Zyberkowej, mojej babki. Jej córka wyszła za Jacka Woźniakow­skiego, a Róża Woźniakowska znowu za Thuna. Kiedy więc Karel Schwarzenberg spotkał nas w Krakowie, wykrzyknął: „To w Polsce też są Thunowie?! Miałem rację, zawsze uważałem, że Thunowie to plemię, a nie rodzina”.
Ja zaś myślę, że wszyscy jesteśmy takimi wymieszanymi plemionami. Historie naszych rodzin w tej części Europy są często tragiczne - trudne, ale i zawsze bardzo ciekawe. Warto je przestudiować, żeby jeszcze raz się przekonać, jakim nędznym fałszem jest nacjonalizm, jakimi złożonymi osobami jesteśmy, jak dużo nas łączy z innymi. Bo Polak i Europejczyk to nie sprzeczność, ale uzupełnienie. Dostrzegając to, Europa staje się dla nas czymś własnym i naturalnym.
Róża Thun

Czy WOŚP, czy sylwester?

Zastanawiam się, czy można policzyć głupich Polaków. Proszę się nie obrażać. Nie cho­dzi mi o edukację czy liczbę przeczytanych książek. Myślę o rzucającej się w oczy zwykłej, ludz­kiej głupocie. Jeżeli oglądam na zamarzniętym stawie matkę popychającą zabawowo wózek z niemowla­kiem, to trudno mówić o mądrości. Każdy z nas słyszał lub widział młodych i starych odpalających petardy. Wszyscy byliśmy wyprzedzani prawym pasem przez pędzące 180 km/h samochody, prowadzone młodzie­żową adrenaliną. Mogę takie przypadki mnożyć i wca­le się nie cieszę, że zwykle ludzka głupota kończy się wypadkiem, kalectwem lub śmiercią.
   Do tego dochodzą przykłady cięższego kalibru. Torpedowanie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Po­mocy nie jest wyłącznie wyrazem zawiści czy zazdro­ści, ale w skali, która nastąpiła w tym roku, świadczy głupocie n-tej potęgi. Instytucje uczestniczące w tej nagonce narażają się na śmieszność.
   Pytanie, które statystycznie warto zadać, brzmi: „Czy głupi wie, że się ośmiesza?”. Odpowiedź: „Nie, nie wie, bo jest głupi”. Ta logika rodem z utarczek kla­sowych w szkole podstawowej niestety obowiązu­je w naszym kraju również na szczeblach wyższych najwyższych. Na szczęście wpada nam w tym mo­mencie duży zastrzyk optymizmu i dowody na to, że głupki nie są w naszym kraju większością.
Głupota mącicieli wkurzyła do tego stopnia nor­malną większość, że rok po roku Orkiestra bije fi­nansowa rekordy. Postanowiliśmy - jako Polacy wkurzeni głupkami - dać na Orkiestrę jeszcze więcej pieniędzy, niż dawaliśmy do tej pory. Z jednej strony wkurzenie, z drugiej serce i przyzwoitość. Nie pozwo­limy na rozwalanie zapału tysięcy wolontariuszy, cze­goś, co emanuje dobrą energią, jest pożyteczne, uczy solidarności, a na dodatek może pomóc każdemu. Rozumiem, że można zazdrościć Jurkowi Owsiako­wi charyzmy, pomysłu i umiejętności porywania lu­dzi do działania, ale wiem też, że minister Jaki nie może stanąć naprzeciwko wolontariuszy, bo jak każ­dy kłamca i arogant nie patrzy rozmówcom w oczy. Wiem, że w telewizji publicznej wolałbym Orkiestrę niż sylwestra w Zakopanem, nawet gdyby gwiazdor od,J3espacito” zaśpiewał nago na mrozie.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem. reżyserem i producentem telewizyjnym

Mors, Helena i Miejsce Chwila

Siedzę przy stole, którego blat zrobiony jest z dawnych drzwi szafy gdańskiej wyrzuco­nej przez kogoś na śmietnik. Przytargaliśmy ją na Ogrodową i rozmontowaliśmy. Każdy kawałek do czegoś się przydał. Kupiliśmy stare palety transportowe i nadaliśmy im nowy sens życia: pociągnięte impregna­tem przeciwogniowym, zbite wielkimi gwoździami, stały się sceną o imieniu Serce. Jechałem 400 kilometrów do scenografa Janusza Króla po inny stół. Miałem jedynie jego rysunek z internetu: wielki dębowy, z rzeźbionymi czachami i wykrzywionymi gębami na blacie, koślawymi nogami, po prostu stół-potwór z jakiegoś filmu fantasy, służący do wywoływania duchów.
   Król to światowej klasy twórca efektów specjalnych do filmu. Przy okazji konstruktor maszyn do znikania ludzi dla najsławniejszych iluzjonistów oraz - co mnie uwiodło - kolekcjoner pierwszych oryginalnych gramo­fonów z tubami do odtwarzania prawdziwych wałków woskowych Edisona, których ma całe mnóstwo.
   I stworzył ten stół takim jak na rysunku, że dech za­pierał. Ze wzmocnionego styropianu, jak to eksponaty w filmie (z tegoż styropianu Janusz robił jaskinie dla Ja­nosika i latające świnie nad Moskwą u Wojtyszki), więc wielki dębowy stół ważył ze dwa kilo może. Potem sie­dział przy nim Ryszard Kalisz i siedział Janusz Korwin-Mikke i nie mogli się nadziwić. Mocny, wytrzymywał uderzenie pięści w emocjach. Wspaniały raper O.S.T.R. wymierzył mu kopa w przekonaniu, że jest z prawdzi­wego dębu - tylko noga się skrzywiła. Teraz wisi do góry nogami pod sufitem i można go podziwiać niczym ta­jemniczy fresk. Pod nim stoi waga lekarska z lat 60. ubiegłego wieku. Nieco dalej na ścianie replika autopor­tretu Johna Lennona, wykonana na zamówienie z róż­nokolorowych neonowych rurek, przepiękna.
   Oglądam to wszystko, siedząc pod wielkim portretem Heleny. Jej pojawienie się to prawdziwy cud. Musieliśmy jakoś wygłuszyć to miejsce, w końcu miały się tu odbywać mocne koncerty, ale też spektakle teatralne, pokazy fil­mowe, więc Jendrol zbudował wielkie okiennice z drew­na i materiałów tłumiących dźwięk, składane niczym parawany - zamykaliśmy je wieczorem, by nic nie prze­nikało w żadną stronę. Było ich kilka, miały trzy na czte­ry metry i zastanawialiśmy się, czym je pokryć. W tym czasie od kilku lat jeździłem do domu Puławską wzdłuż muru torów wyścigów konnych i oglądałem kilometrowy ciąg graffiti, jakim go przyozdobili samozwańczy grafficiarze. Z reguły były to tagi i bohomazy w stylu tych, któ­re wandale malowali na wagonach nowojorskiego metra w latach 80. Tylko czasem ktoś namalował portret Mar­ka Kotańskiego albo pędzące stado koni. Pewnego dnia pojawił się wielki portret staruszki w czerwonej chuście. Przejmująca, przeorana zmarszczkami twarz wiejskiej babuni z niezwykłym błyskiem w oku. Była szczęśliwa - to tchnęło z tego portretu. Parę razy po drodze zrobi­łem jej zdjęcie, raz nakręciłem filmik. Pewnego dnia zo­baczyłem, że ktoś ją zamalowuje - następowała zmiana warty i powstawał nowy mural. Powiedziałem Tytusowi:
- Chodź, ściągniemy ją do nas. - Natychmiast - odpowie­dział. Niestety, na murze nie było już po niej śladu i nikt nie wiedział, czyim była dziełem. Wrzuciłem zdjęcie do internetu. I wtedy dowiedziałem się, jak dobre to może być narzędzie, kiedy nie niszczy ludzi.
   Po godzinie wiedziałem, że facet nazywa się Mors. Po dwóch miałem do niego telefon i dzwoniłem do Nowego Sącza. Zgodził się przyjechać i namalować babunię u nas. Zapytał przy okazji, czy nie znam jakichś ścian w War­szawie, na których mógłby coś pacnąć jako wandal (czy­ nielegalnie). Nie znałem, więc przyjechał i sam znalazł. Chłopak w dresie, z zawadiacką bejsbolówką, klasyczny ulicznik mażący po ścianach. Postawił na stoliku radio jamnik, wpstryknął polskie disco i wystartował. Spraye śmigały w obu rękach, na naszych oczach, w kilka godzin, babunia odrodziła się na nowo, jeszcze piękniejsza, tym razem w żółtej chuście, żeby było jaśniej. I z tym samym cudownym błyskiem w oku co na murze. I z dodanym podpisem „Forever young”. Wiecznie młoda.
   Dziś Mors jest artystą słynnym, grasuje po Polsce z pięknymi projektami edukacyjnymi, maluje z dzieciar­nią śmietniki i garaże, realizuje koncepty legalne i nie­legalne, skończył malarstwo na Uniwersytecie Śląskim, jest gigantem, ma stronę mgrmors.pl.
   Budynek, w którym jestem, zostanie wkrótce zburzo­ny. Nasz klub Chwila zniknie. Szukamy nowego miejsca. Helenę i wszystkie inne rzeczy zabierzemy ze sobą.
Zbigniew Hołdys

Znów się kochamy

Drogi Spotifaju,

Piszę ten list z prawdziwą przykrością. Wiesz, jaką darzę Cię sympatią, ile wspaniałych mu­zycznych chwil spędziliśmy razem. Mógłbym przemilczeć problemy w naszej relacji, ale wiesz, że to żadne rozwiązanie. Więc pogadajmy jak dorośli.
   Zacznę od tego co dobre. Dzięki Tobie słucham tak dużo muzyki, jak nigdy od czasów studiów. Pierwsze mie­siące znajomości - jak to w każdej intymnej relacji - były wprost niebiańskie. Najpierw odnajdywałem zapomnia­ne brzmienia artystów, o których myślałem, że już nikt ich nie pamięta poza mną. Ale u Ciebie byli. Potem wy­dłubywałem z pamięci (czując się trochę jak bohater serialu „Black Mirror”) strzępki obrazów i dźwięków z dzieciństwa, rozmowy rodziców, kiedy puszczali płyty na adapterze, i z tej mgły próbowałem wydobyć nazwi­ska muzyków, których słuchali. Kilka razy, grając skoja­rzeniami - udało się. I to też jest Twoja zasługa.
   Aż wreszcie po dawce nostalgii przyszedł czas na ska­nowanie współczesności. To dzięki Twym sugestiom, opartym na mych poszukiwaniach, poznałem całą furę artystów, którzy teraz kojarzą mi się z drogą z Warsza­wy na Mazury: AaRON, Vitalic, Alice Merton, Cycle, La Grande Sophie, Aurora & The Betrayers, Olivia Ruiz, Yougurinha Borova, Ville Valo, Izia, Seven Day Sleep, Claudio Capeo, Naive New Beaters, Bikini Machine, Ramon Mi- rabet, The Bombay Royale... Chociaż gwoli precyzji tych ostatnich usłyszałem w serialu „Better Call Saul”, kon­kretnie kawałek „Henna, Henna” i za jego sprawą rzuci­łem się na poszukiwania u Ciebie. Miałeś wszystko, ach jakaż to była uczta, to odkrywanie australijskiego bandu.
   Ktoś powie, że zbiór powyżej to nietrzymający się kupy eklektyzm, ale ja po prostu tak mam, rzuca mnie niemiłosiernie w poszukiwaniach estetycznych i Ty, ko­chany, rozumiałeś to jak nikt inny. Twój kuzyn Amazon na przykład nadążał za mną, gdy rzecz tyczyła książek i filmów, ale z muzyką sobie nie radził, gubił się w mym miszmaszu, algorytmy mu się pociły. Nie to co Ty.
   Zawdzięczam Ci sporo, jeśli chodzi o spokój w sa­mochodzie, gdy wiozę potomstwo. W wyborze „Two­je ulubione utwory 2017”, który mi wysłałeś (dzięki!), w pierwszej dziesiątce jest aż sześć kawałków wybie­ranych przez młodzież, w tym na miejscu pierwszym „Długość dźwięku samotności” Myslovitz, a wśród al­bumów rządzą „Sing”, „Trolle” i „Vaiana”. No, i u Ciebie zrobiłem pierwszą playlistę dla dzieci, konkretnie skła­dankę Kultu, po tym jak oszalały na punkcie „Dziewczy­ny bez zęba na przedzie” słuchanej przez tatusia. Ach, jak cieszyło się ojcowskie serce!
   No, i nie byłeś uparty, nadążałeś za mną. Nie tak jak ta tępa dzida, Twój koleżka Waze. Ok, doceniam jego pomoc przy radarach, a i nieraz zdjąłem nogę z gazu uprzedzo­ny przez niego, że zbliżam się do misiów z suszarkami. To mu się chwali. Ale powiedz, drogi Spotku, co sądzisz o ta­kiej sytuacji. Otóż jakiś czas temu wujek Google pokazał mi, jak jadąc z Warszawy do Przasnysza, minąć bokiem Maków Mazowiecki i oszczędzić całkiem sporo zacnych minut. Super. Następnym razem - pamiętając o skrócie - wrzuciłem jednak na ekran Waze’a ze względu na radary i radiowozy, w czym ma przewagę nad starszym wujkiem G. Ale gdy za Pułtuskiem pojechałem znanym już mi skró­tem, Waze cały czas krzyczał, żeby wracać na główną. Ok, pierwszy raz rozumiem, ale czy uwierzysz, że ten palant cały czas to robi? Że niczego się debil po dziesiątkach jaz nie nauczył? Powiem szczerze, że mnie ostro wkurzył. Te­raz, jak jadę sam (no, bo przy świadkach to bym się trochę krępował) i pokazuje mi te kretyńskie sugestie skrętów, odpowiadam mu: „A takiego wała! I co mi ćwoku pokazu­jesz ten czas dłuższy o 14 minut, przecież obaj wiemy, że jak wjadę do Przasnysza, to będę o 25 minut do przodu, baranie jeden!”. Muszę przyznać, że mam mściwą satys­fakcję, kiedy za każdym razem wychodzi na moje.
   Ty byś się tak nie zachował. Tym bardziej mnie dziwi to, co wydarzyło się ostatnio. Przyznaję, że jadąc do Kra­kowa, puszczałem sobie składanki disco polo. Wielkie mi halo. Ale to nie powód, żeby teraz w mych ulubionych rubrykach, czyli w „Odkryj w tym tygodniu” i w „Radarze premier”, non stop przedstawiać propozycje, przy któ­rych Sławomir i Zenek Martyniuk wyrastają na gigantów w rodzaju U2 z czasów „Joshua Tree”.
   Rozumiem - chciałeś mnie ukarać. Rozumiem - zabo­lało Cię, co uczyniłem cichaczem. Ale czy naprawdę mu­sisz być tak okrutny? To był tylko raz, bez uczucia, czysta rozrywka. Nie bądź takim uparciuchem jak ten przymuł Waze. Ok? Znów się kochamy?
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz