sobota, 6 stycznia 2018

Gen samozagłady



Lud polski nie chce wolności. Chce, żeby mu dano święty spokój. Żeby ktoś wreszcie brzemię wolności z ludu zdjął - mówi pisarz Andrzej Stasiuk

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Wie pani, chyba kończy się nasza „przygoda z Za­chodem”. Wygląda na to, że ta niesio­na na sztandarach wolność to kolej­ny mit naszego bohaterskiego narodu
napisał mi w e-mailu Andrzej Sta­siuk, gdy poprosiłam go o wywiad. Postanawiamy więc rozmawiać o pol­skiej wolności.

NEWSWEEK: To co z tą wolnością?
ANDRZEJ STASIUK: No właśnie, co?
Śpiewamy na demonstracjach: „Wol­ność kocham i rozumiem, wolności od­dać nie umiem”.
- Ale elektorat, który decyduje o tym, co dzieje się w Polsce, zrzeka się tej wolności z wyjątkową pokorą. Daje łeb
w obrożę z łatwością i ochoczo. Mistrz mojej młodości Maciej Pietraho w swojej niezapomnianej pieśni „Zło­ty łańcuszek” śpiewał: „A jeśli masz przyjaciół, to pomyśl też o nich, że ju­tro sprzedadzą swą duszę za ogon”. I nie potrzeba do tego nawet wielkich zachęt, wystarczą obietnice, że oto bę­dziemy już po prostu mogli być tacy, jak chcemy. To znaczy tacy jak zwykle: swoi, na swoim, wyizolowani, w swej „chacie z kraja” i żeby „nam buty mo­gły śmierdzieć, jak śmierdziały przed stu laty”. To ostatnie to nie ja, tylko Tetmajer. Wiersz „Patryota”, rok 1898. Wiersz jakby napisany dzisiaj. Bardzo polecam. Lud polski nie chce wolno­ści. Chce, żeby mu dano święty spokój. Żeby ktoś wreszcie brzemię wolności z ludu zdjął.
Szczyciliśmy się bezkrwawo wywalczo­ną wolnością i nagle okazała się bezwartościowa?
- Wolność tak naprawdę jest okrop­na, trudna, kosztowna. Wolność to wy­bór, odpowiedzialność, lęk, niepewność. Może 25 lat wolności to wystarczająco dużo dla naszego bohaterskiego narodu? Naród postanowił od wolności odpocząć.
Nie dorośliśmy do niej?
- A może my w specyficzny sposób wo­limy żyć złudzeniami? Lubimy się sy­cić i pompować wielkimi słowami. Wolność, wolność, wolność... Polska wol­ność wyważyła bramy komunizmu, pol­ska wolność wysadziła stary porządek w powietrze. Zawsze byliśmy za wolnoś­cią. A gdzie tam! Gdy Solidarność obala­ła komunizm, to, cynicznie mówiąc, nie o wolność chodziło, tylko o kiełbasę. Od tego zaczął się nasz najsłynniejszy bunt minionego stulecia - od podwyżki cen kiełbasy. Znów mi się poeta przypomina, Rafał Wojaczek, i jego wstrząsająca fraza: „kiełbasa, nasza matka jadalna”. Potem intelektualne elity z dużych miast doro­biły do tego piękne ideolo. I przez ćwierć wieku z lepszym lub gorszym skutkiem ciągnęły ten oporny naród w stronę wol­ności, aż suweren się zaparł czterema ko­pytami i powiedział: dość. Powiedział: my chcemy kiełbasy, naszej polskiej matki ja­dalnej, oraz świętego spokoju.

Wolność okazała się wartością narzuconą?
- A kiedy ten nasz ukochany naród miał nauczyć się bycia wolnym? Przecież przez wieki byliśmy chłopstwem w sta­nie niewolniczym, z jakimiś enklawami zadufanej szlachty, której polskość bar­dzo skutecznie myliła się z prywatnym interesem. Potem mieliśmy zabory, oku­pację i komunizm. Kiedy mieliśmy się na­uczyć odpowiedzialności za swoje życie? Zgniły Zachód, którego tak bardzo brzy­dzą się dziś nami rządzący, dorastał do wolności przez stulecia. My wychowali­śmy się w tyranii i niewolnictwie. Tyra­nia jest niczym pierwszy wyuczony język, w którym, nawet jeśli poznamy inne języ­ki, będziemy zawsze myśleć. Będziemy za tyranią i niewolnictwem tęsknić.
Skąd więc żywotność hasła „za wol­ność waszą i naszą”?
- Z chęci dowartościowania. Z poczucia kompleksu, że nigdy tak naprawdę nie byliśmy wolni. Wolność to piękne słowo, pozwala o innych mówić z wyższością, ze wzgardą.
Ale zachwyciliśmy się naszą obecnoś­cią w Unii Europejskiej. Przez lata Pola­cy byli największymi euroentuzjastami.
- Tylko tak naprawdę nigdy do tego Za­chodu nie weszliśmy. To kolejny nasz na­rodowy mit, że jesteśmy tacy z krwi i kości zachodni, że po latach komunizmu wró­ciliśmy do siebie jako element kultu­ry śródziemnomorskiej. Jak to słyszę, to przychodzi mi zawsze do głowy obraz Za­mościa, cudownego, surrealistycznego
miasta wybudowanego przez sobiepana w środku stepu. Włoski renesans przenie­siony i postawiony w buraczanych polach, w środku zasianego zbożem i burakami cukrowymi stepu. To jest chyba prawdzi­wa opowieść o polskim Śródziemnomorzu. Wymarłe, jak z kosmosu miasto, które powstało, bo posiadający pieniądze i wła­dzę Zamoyski postanowił zrealizować swój renesansowy sen. Wenecję na skraju Wielkiego Stepu, eurazjatycką Florencję. Swój sobiepański kaprys. Jak mówi mą­drość przysłów polskich: Kto bogatemu zabroni? Polska to kraj kaprysów.
Wolność jest kaprysem?
- Te 25 lat to był jakiś cud. Komu dane było go przeżyć, powinien się z tego cie­szyć. Ja się cieszę z tych cudownych lat, gdy oglądałem mój kraj, który się zmienia, staje się bezpieczny, kawałek po kawałku wychodzi z buraczanych pól i wkompo­nowuje w rzeczywistość europejską, ale zapomnieliśmy, że nic nie dzieje się za darmo. I teraz za ten cud przyjdzie nam zapłacić. Za te lata, gdy mogliśmy robić to, co chcieliśmy. I robiliśmy. Wykorzy­staliśmy nasz czas, a teraz wystawiany jest nam za to rachunek.
Kto go wystawia?
- Ci, którzy nie skorzystali z nieszczęs­nego daru wolności, bo albo nie potrafili, albo nie chcieli. Mam poczucie, że do­świadczamy czegoś w rodzaju ludowej zemsty, że część ludu mści się na tych, którzy darowaną na chwilę wolnością po­trafili się cieszyć. Posmakowali jej, roz­smakowali się co niektórzy i myśleli, że tak będzie już zawsze. Zapomnieli o tych, którym ta wolności w ogóle nie smakuje.
Ta część wygrała wybory.
- Nastał więc czas odwetu. Zawiść jest jedną z najbardziej polskich cech. Szewc prałatowi zazdrości, że biskupem został. Obecnie rządzący doskonale o tym wie­dzą i doskonale potrafią zaspokajać tę potrzebę zawiści. Ich retoryka jest re­toryką mścicieli. Rozjechać wszystko, co udało się tym, którym się udało. Nie chodzi o żaden patriotyzm ani o poglądy. Chodzi wyłącznie o TKM.
Niektórzy mówią: rządziliście Polską przez ćwierć wieku, a teraz czas na nasze media, nasze sądy, naszą prawdę.
- Czy bracia Karnowscy albo redaktor Semka stali się dzięki nowej rzeczywi­stości i nowym możliwościom lepszymi dziennikarzami? Czy media publiczne są bardziej rzetelne? A sądy z nowymi prezesami sprawiedliwsze? Minister­stwa lepiej pracują? Ministrowie podej­mują lepsze decyzje? Do władzy doszła armia miernot, oni wszyscy wiedzą, że nie nadają się do tych funkcji - zawodo­wo, mentalnie i intelektualnie - i to jest straszny dramat, bo z przeświadczenia, że nie dorasta się do roli, wynikają wy­łącznie tragedie. Przecież im gorzej ktoś czuje się w powierzonej roli, tym większą ma chęć dowalenia temu, kogo postrzega jako zagrożenie. Władza zwiększa jedy­nie zakres i możliwości odwetu. W rze­czywistości rządzi nami niewyczerpany rezerwuar bardzo złej energii.
Władza z ludu poprawia temu ludowi samopoczucie. Jest żywym dowodem, że każdy może być ministrem, premierem.
- Jasne, Lenin twierdził, że rządzić może nawet kucharka, no może. Właśnie udo­wadniamy, że przywództwo elit to kolejny wydumany mit. Elitą może być każdy, kto się za nią uzna. Być może tak w istocie jest, być może jesteśmy świadkami kolejnej światowej rewolucji i Lenin z tą kuchar­ką okazał się profetą, chociaż mówił wtedy o swoich kolegach, a nie Donaldzie Tram­pie i reszcie współczesnych pomazańców. Niechciana wolność, fałszywa przyna­leżność do Zachodu, przywództwo sa­mozwańczych elit, co jeszcze znajduje się w katalogu narodowych mitów?
- Wyimaginowana suwerenność. Każdy człowiek mający choć trochę oleju w gło­wie wie, że dzisiejszy świat to system na­czyń połączonych. Nawet Rosja nie jest suwerenna, bo ma na karku Chińczyków. Pieprzenie o suwerenności jest czystą iluzją. Do wyboru są jedynie dwie op­cje: Zachód albo zasysający, gotowy nas wchłonąć Wschód.
Ukraiński poeta Serhij Żadan, którego spotkałem w zeszłym roku na festiwa­lu literackim w Katowicach, podszedł do mnie i patrząc mi w oczy, ze smutkiem i może z lekkim wyrzutem zapytał: „Co wy żeście zrobili w tym kraju? Co wy że­ście zrobili?”. Nie potrafiłem mu odpo­wiedzieć nic innego, jak tylko: „Nie wiem, k... Serhij, nie wiem”, bo dla Ukraińców Polska była wzorem tego, jak wychodzić z syfu, z tego skurwienia komuny. Oni na­prawdę liczyli, że można się tego od nas nauczyć. A mogłem tylko jak Piłsudski w 1921 r. do ukraińskich oficerów powta­rzać: „Ja was, panowie, przepraszam, bar­dzo przepraszam...”.
A dziś Ukraina, którą wspieraliśmy w jej wolnościowych aspiracjach, okazuje się naszym wrogiem.
- Wszyscy są wrogiem. Ukraina jest wro­giem, Litwa jest wrogiem, Niemcy są wro­giem, zjednoczona Europa jest wrogiem. Zdążamy w tej uświęconej „naszości”, która wyklucza relacje z innymi i pro­wadzi nas do kompletnej alienacji. Koń­czy się nasza przygoda z Zachodem, do którego nie pasujemy, nie chcemy, nie nadajemy się. Samotni, pełni komplek­sów i zdezorientowani znowu staniemy się łatwym łupem, jak nie przymierzając w 1939 r. Ale może nie dorośliśmy wcale do wolnego państwa? Od pewnego czasu mam wrażenie, że w tym narodzie drze­mie gen samozagłady. „Poszli nasi w bój bez broni” - jak pisał Wincenty Pol. Klę­ska jest OK, byle była piękna, bo wtedy i okazja do świętowania będzie.
Myśli pan, że znów zmierzamy w swojej historii do narodowej katastrofy?
- Usłyszałem ostatnio metaforę, że Pol­ska w rękach naszego gospodarza jest jak ten tupolew, co rozbił się o brzozę. Żeby tylko pogrzeb można było wyprawić jesz­cze większy. Skoro nie potrafimy żyć, to umierajmy przynajmniej w naszym poję­ciu bohatersko.
A nie dość już tego rzucania życia na stos?
- Dość, no jasne, że dość, ale muszę przy­znać, że ten gen samozagłady z taką ułań­ską fantazją uwalniany raz za razem nawet mi się podoba. Tak, cudna ułańskość... że art. 7 jednak wobec nas jako pierwszych w Unii Europejskiej zastoso­wano! A co! Jest miejsce w historii? Jest.
Co się panu w nim podoba? Że choć go mamy, to ciągle żyjemy?
- No właśnie. Ta nasza niezwykła żywot­ność to jest coś. Przetrwaliśmy upiorną historię, przetrwaliśmy samozagładę.
A ma pan jakąś strategię na obecny czas przetrwania?
- Jak u Conrada - trwać na posterunku i robić swoje.
Gdy PiS jedzie przez kraj jak walec, a my w obronie obywatelskiej przyzwoitości palimy na pokojowych demonstracjach światełka?
- Bycie wiernym sobie to wartość, która nadaje sens egzystencji. Nie mam goto­wej recepty, co robić. Też czuję bezrad­ność, ale wciąż wierzę, że szkoda tego kraju, żeby ulegał autonihilacji. To nie jest zły kraj. Żyje w nim wielu wspania­łych ludzi, którym próbuje się wmówić, że nie są z tego narodu. Próbuje się stworzyć alternatywną rzeczywistość, w której nie ma dla nich miejsca. No, ale twórcy tej rzeczywistości są dość słabi historycznie. Nie pamiętają, ba, po prostu zwyczajnie nie wiedzą, że naród oraz państwo potra­fiły zejść do podziemia, żeby przetrwać. Tak. Oni po prostu nie są zbyt mądrzy.
Ale świadomość tego nie wystarczy, żeby odzyskać kraj i wolność.
- Fenomenem był czarny protest. Polska jest kobietą, więc może kobiety są nadzie­ją na pozbawienie tych starych, zakom­pleksionych, brzydkich facetów władzy? Kuroń miał rację, mówiąc, że polityka to walka spoconych facetów. Ja dodam: tych w garniturach i tych w sutannach. Tych w Sejmie i tych z ambon mówią­cych czkawką polszczyzny, jakąś kula­wą retoryką, zawistnych i cynicznych. Bo przecież tu nie chodzi o żadną Polskę ani o żadne wartości. Tu chodzi wyłącznie o władzę.
Na ile niebezpieczny jest ten sojusz tronu z ołtarzem?
- Jedni i drudzy wiedzą, że za nimi tylko ściana. Utrata władzy oznacza więc dla nich utratę wszystkiego, będą więc bronić się bez względu na koszty. Jednak pułap­ka modeli autorytarnych polega na tym, że gdy braknie wodza, wszystko się sypie. W Polsce wisi to na dwóch samotnych facetach. Tym z Nowogrodzkiej i tym z Torunia.
To może oznaczać długie czekanie.
- Bez przesady. Biologia jest królową. Jako mały, zakompleksiony naród my­ślimy w prowincjonalnych kategoriach. Wielkość mierzymy długością kaden­cji. A tymczasem, jakkolwiek by patrzeć, trwa to już ponad tysiąc lat. Tysiąc lat magicznego balansu samozagłady i przetrwania…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz