czwartek, 4 stycznia 2018

Zderzak Kaczyńskiego



Na końcu obranej przez Morawieckiego i PiS drogi znakiem naszej gospodarczej suwerenności będą znów - jak za czasów Gierka - polopiryna i polo cockta, podróbki światowych marek wypuszczane z państwowych fabryk

Sztandarem obozu rządzące­go dziś Polską stał się agre­sywny etatyzm. A piewcą tego etatyzmu jest Mateusz Morawiecki. Każdy dzień przynosi jego nowe deklaracje. Na spon­sorowanym przez spółki skarbu państwa kongresie biznesu zaprzyjaźnionego z władzą ogłasza, że „do organizacji ży­cia gospodarczego nie ma lepszego in­strumentu niż państwo”. Na Pomorskim Kongresie Obywatelskim przypomina, że „kapitał ma narodowość”. W expose zapewnia, że pod jego władzą „państwo wraca do gry na poważnie”.
   Występując już jako premier (z niegdy­siejszym wolnorynkowcem Jarosławem Gowinem u boku), Morawiecki zapowia­da, że za kilka lat Polacy będą kupować polskie lekarstwa, tak jak Niemcy nie­mieckie. Nawet się nie zająknie o tym, że Niemcy mają Bayera i inne firmy, które wydają miliardy euro na badania, wdro­żenia i produkcję nowoczesnych leków. Polskie państwo takich środków nie ma, więc Morawiecki inwestuje w symbol. Ogłasza rychłe powołanie państwowe­go Instytutu Biotechnologii Medycznej, który pozwoli „spolonizować leki”.
   Wygląda na to, że wcześniej czy póź­niej znakiem naszej gospodarczej su­werenności będą znów, jak za czasów Gierka, polopiryna i polo cockta - pod­róbki światowych marek wypuszczane z państwowych fabryk.

PARTIA INWESTOREM
Jarosław Kaczyński i Mate­usz Morawiecki używają okre­śleń „państwo” i „renacjonalizacja” w odniesieniu do działań służących upartyjnieniu polskiej gospodar­ki. Kaczyński oddaje bowiem rządy w państwowych spółkach nie żadnemu państwu, nie wysoko wykwalifikowa­nym urzędnikom służby cywilnej (któ­rą zniszczył jedną z pierwszych ustaw uchwalonych po zdobyciu władzy) czy profesjonalnym menedżerom. Odda­je je swym wiernym partyjnym żoł­nierzom, których główną kompetencją jest „znajomość partyjnego programu” (jak powiedział w przypływie szczero­ści Marek Suski o nominowanej do za­rządu PZU Małgorzacie Sadurskiej). Stali się oni prezesami banków, insty­tucji ubezpieczeniowych i koncernów energetycznych.
   Za czasów PiS spółki skarbu państwa rozrosły się w sektorze finansowym i energetycznym, zatrudniając partyj­nych działaczy i odprowadzając gigan­tyczny haracz na partyjną propagandę i polityczną korupcję. A Morawiecki i Kaczyński - niczym Babiuch i Gierek - wbijają przed kamerami łopaty w zie­mię, symbolicznie inicjując rozmaite państwowe inwestycje. Za każdym ra­zem „wielkie”, „mocarstwowe”, choć czysto propagandowe. Rozpoczęcie budowy największego polskiego pro­mu pasażerskiego ogłoszono w stoczni, która nie ma możliwości, by taki prom zwodować. Mikołaj Wild, któremu PiS zleciło zbudowanie gigantycznego lot­niska w szczerym polu między Warsza­wą a Łodzią, ogłosił, że jeśli tam się nie uda, to ma już alternatywną lokalizację „pod Grójcem”.
   Ta wszechwładza PiS-owskiego pań­stwa, w połączeniu z jego oczywistym niedowładem, doprowadziła do sytuacji, w której cały rozwój Polski odbywa się dzięki funduszom unijnym i konsumpcji prywatnej napędzanej przez wydawanie budżetowych pieniędzy. 500+, gigan­tyczne wypłaty dla górników, obniże­nie wieku emerytalnego to dziś kokaina polskiej gospodarki, dzięki której Polacy mają się czuć mistrzami Europy. Jakie są efekty takiego „lekarstwa” - wiadomo. Nawet jeśli na początku daje ono złudne poczucie bycia Maradoną. Kiedyś zresz­tą się skończy, bo nawet teraz, w czasach niebywałej europejskiej koniunktury, zadłużenie państwa rośnie. Skończą się też fundusze unijne - trudno oczekiwać, by pan Schmidt i pani Dupont chcieli bez końca finansować ze swych podatków autorytarne władze Polski, zachowują­ce się niczym cham w gumofilcach, któ­ry wszedł na europejskie salony, „narobił na środku i śmieje się, że nic mu nie zro­bią” - by odwołać się do sformułowania Włodzimierza Cimoszewicza.
   Tymczasem inwestycje prywatne, któ­re są zawsze i wszędzie głównym źród­łem bogactwa narodów (a nie zasiłki czy inwestycje państwowe - czego dowo­dzi los PRL), ciągle spadają. Ich udział w polskim PKB jest niższy niż kiedykol­wiek w ostatnim ćwierćwieczu.

BANKSTER, CZYLI POPULISTA
Wiarygodność Mateusza Morawieckiego jako twarzy polskiego eta­tyzmu nie jest wysoka. Warto pamiętać, że człowiek, który po wstąpieniu do PiS niczym mantrę powtarza, że „kapitał ma narodowość”, jeszcze pięć lat temu nie miał nic przeciwko temu, że biuro maklerskie kierowanego przezeń ban­ku obsługuje próbę wrogiego przejęcia tarnowskich Azotów przez rosyjski Acron. Gdyby owa transakcja się powiodła, bank miałby gigantyczny zysk, jego pre­zes wysoką premię, polskie rolnictwo zaś kupowałoby nawozy od Rosjan, którzy po zdobyciu w Europie niemal monopo­listycznej pozycji mogliby dyktować na nie kosmiczne ceny.
   Mateusz Morawiecki, dziś zwolen­nik twardego etatyzmu na potrzeby Ka­czyńskiego, w swym niedawnym jeszcze wcieleniu lobbował na rzecz sprzeda­ży państwowego Ciechu Janowi Kulczy­kowi. Jego bank dostarczył ogromnego finansowego lewara dla tej transakcji (kolejne bonusy dla udziałowców i pre­zesa). A kiedy Irlandczycy sprzedawali BZ WBK, a przejąć chciał go państwowy bank PKO BP, Morawiecki lobbował po ministerstwach (w których miał kolegów z podziemia i z AWS), za sprzedażą ban­ku hiszpańskiemu Santanderowi, który jako prezesowi i lobbyście oferował mu o wiele więcej niż polskie państwo.
   Żeby zarobić swoje miliony (majątek o wartości 15 mln złotych według włas­nego oświadczenia majątkowego), Morawiecki zachowywał się przez lata jak klasyczny cyniczny „bankster” - nic so­bie nierobiący z narodowych sztandarów. Aby dostać od Kaczyńskiego posadę mini­stra rozwoju i finansów, a teraz premiera, zachowuje się jak przykładny Polak-katolik-etatysta. Publicysta Witold Gadom­ski, zastanawiając się nad prawdziwymi poglądami i kompetencjami Morawieckiego, nazwał go złośliwie „specjalistą od zarządzania karierą” (własną - rzecz jasna). Ryszard Petru, który zna obecne­go premiera z okresu, gdy obaj pracowa­li w sektorze finansowym, mówi o nim, że „zawsze umiał się dostosować do oczeki­wań głównego udziałowca”.
   Morawiecki to rasowy cynik, jednak Jarosław Kaczyński zobaczył w nim coś więcej - jednego z tych prawicowych chłopców z antykomunistycznego pod­ziemia lat 80., któremu po młodzień­czej przygodzie pozostał głód zarówno pieniędzy, jak i poczucia misji. Pienią­dze zarabiają często jako lobbyści - na skrzyżowaniu biznesu i polityki, w któ­rej mają wyniesione z tamtych czasów kontakty. Potrzebę misji zaspokaja Koś­ciół, martyrologiczny patriotyzm albo rytualny antykomunizm. Trochę na za­sadzie kotwiczek z Polską Walczącą albo rybek jako symbolu chrześcijaństwa, którymi ozdabiają zady swoich bmw czy audi. Takich wiecznie niedojrzałych pra­wicowych chłopców, rozdartych pomię­dzy nihilizmem i fanatyzmem, Jarosław Kaczyński uwodzi bez trudu. Daje im po­czucie misji, a jednocześnie odpuszcza grzech chciwości i pychy.

KAPITALIZM BEZ WOLNOŚCI
Teraz Morawiecki ma spełnić ma­rzenie Kaczyńskiego i zbudować mu w Polsce „nieliberalny kapitalizm” - bez wolności, bez państwa prawa, przy przy­mkniętych granicach i przywróconych barierach celnych. Kapitalizm bez prze­targów, bez równego dostępu do rynku, oparty na partyjnym klientelizmie.
   Taki ustrój był od niemal trzech de­kad marzeniem tych wszystkich - po stronie zarówno postsolidarnościowej, jak i postkomunistycznej - którzy ni­gdy nie pogodzili się z całkowitym upad­kiem PRL. W książce „Postkomunizm” z 2001 r. Jadwiga Staniszkis zgromadziła wszystkie marzenia zwolenników „naro­dowego kapitalizmu” z lat 90. Miał to być model chiński - na mniejszą, nadwiślań­ską skalę. Sama Staniszkis w artykułach i wywiadach z tamtego czasu jako wzory pozytywne podawała Białoruś Łukaszen­ki i Słowację Meciara (systemy Putina i Orbana jeszcze się wtedy nie narodzi­ły). Ten „ustrój mieszany”, „nieliberalny kapitalizm”, ta gospodarka rynkowa bez wolności obywatelskich miała się opierać na podatkowych i celnych prefe­rencjach dla „narodowego kapitału”, na zablokowaniu dostępu do polskiego ryn­ku inwestorom zachodnim, zwłaszcza europejskim. Państwo miało oferować wybranym oligarchom (Staniszkis są­dziła, że będą to oligarchowie postkomu­nistyczni, ale historyczne podziały były dla niej drugorzędne) monopolistycz­ną pozycję na kluczowych rynkach (ban­kowość, energetyka, media, spora część usług i handlu, górnictwo i stocznie, bu­downictwo mieszkaniowe, inwestycje in­frastrukturalne). A płacić za to wszystko mieli polscy konsumenci, skazani na pro­dukty i usługi droższe oraz gorszej jako­ści; czyli na konsekwencje zamkniętego rynku i zadekretowanych przez państwo monopoli.
   Kaczyński był wtedy wytrwałym czy­telnikiem tekstów Jadwigi Stanisz­kis. Tyle że uważał ją za osobę naiwną. Gdy bowiem ona autentycznie myślała o zbudowaniu cywilizacyjnej alterna­tywy dla liberalnego Zachodu, on w ta­kim modelu kapitalizmu państwowego widział przede wszystkim narzędzie osobistej władzy - szansę na przejęcie przez partię kluczowych firm i własno­ści, zbudowanie szczelnego klienteli- stycznego systemu.
   Wolny rynek, samorząd lokalny, nie­zawisłe sądy, niezależna od partyjnego uznania własność prywatna... Wszystkie te realne zdobycze polskiej transforma­cji przekreślały marzenie Kaczyńskiego o scentralizowanej władzy. W tekstach programowych i wywiadach z lat 90. (m.in. w głośnym wywiadzie udzielo­nym Teresie Torańskiej) Kaczyński potępiał Bronisława Geremka czy Ada­ma Michnika za to, że „wpadli na hor­rendalny pomysł zbudowania koalicji z reformatorską częścią PZPR”. Jego po­mysł był dokładnie przeciwny: zbudo­wać autorytarny kapitalizm w koalicji z antyreformatorską częścią PZPR, gdzie sojusznikiem władzy, choćby i deklara­tywnie „antykomunistycznej”, stanie się każdy niezadowolony z transformacji działacz aparatu partyjnego, prokurator stanu wojennego, najbardziej dyspozy­cyjny sędzia. W ten sposób dawny spór o komunizm został zastąpiony sporem o transformację, a nowymi towarzysza­mi broni Zofii Romaszewskiej i Mariusza Kamińskiego stali się prokurator stanu wojennego Stanisław Piotrowicz i ko­munistyczny sędzia Andrzej Kryże.

DYZMA ZAMIAST MANDARYNA
Czy Morawiecki spełni marzenie Kaczyńskiego i zdoła zbudować w Pol­sce sprawnie działający klientelistyczny kapitalizm bez wolności i prawa?
   Putin, budując taki system, mógł się odwołać do rosyjskiej tradycji samo­dzierżawia, Chiny do konfucjańskiej tra­dycji świeckiego kultu władzy centralnej. W bardziej zanarchizowanym polskim społeczeństwie to raczej nie wyjdzie. Już międzywojenny sanacyjny etatyzm wy­dał - zamiast konfucjańskiego mandary­na odpowiedzialnego za państwo (takiego z marzeń Jadwigi Staniszkis) - Nikodema Dyzmę. Drobnego cwaniaczka i oportunistę, podłączonego do władzy i eksplo­atującego klientelistyczny system. Nowa nomenklatura Prawa i Sprawiedliwości także złożona jest z rozmaitych Dyzmów i Misiewiczów.
   Do tego dochodzi problem skali pol­skiej gospodarki. Niewielkim Węgrom wystarczą do rozwoju niemieckie mon­townie - dla cztery razy większej Polski to za mało, potrzebne są własne inwe­stycje prywatne. Nawet korupcja po­lityczna w niewielkim kraju kosztuje mniej, niż w prawie 40-milionowej Pol­sce PiS musi wydawać na przekupienie młodych emerytów, górników, kobiet „wycofywanych” z rynku pracy przez mężów, którzy zakosztowali w 500+. W dodatku antyunijny nacjonalizm Ka­czyńskiego doprowadzi w ciągu kilku lat do skokowego ograniczenia dopływu środków unijnych, z których finanso­wane są inwestycje centralne i samo­rządowe. A wobec paraliżu inwestycji prywatnych trudno znaleźć inny funda­ment trwałego wzrostu.
   Monopole państwowe w energetyce, bankowości, usługach niszczą konku­rencyjność. Brak konkurencji na kluczo­wych rynkach prowadzi do obniżenia jakości usług i podniesienia cen. Pola­cy nie są grzecznym narodem. Narodo­wa duma i gierkowska propaganda nie będą w stanie zrównoważyć niezadowo­lenia ze wzrostu cen usług i z postępują­cego paraliżu inwestycji.
   W razie klęski tej nowej gierkowszczyzny Jarosław Kaczyński użyje Mateu­sza Morawieckiego jako „zderzaka”. Tak jak pierwsi sekretarze PZPR wymieniali premierów, gdy ludzie zaczynali się bu­rzyć. Nikt po Morawieckim w PiS płakać nie będzie.
   Na taki polityczny „zderzak” Mora­wiecki nadaje się idealnie. Zżera go am­bicja i jest tak głodny władzy, że płaci każdą cenę za akceptację Kaczyńskiego. Udaje wiarę w zamach smoleński, po­jawia się u boku prezesa Prawa i Spra­wiedliwości na miesięcznicach, milczy, gdy Zbigniew Ziobro niszczy sądy, mil­czy, gdy Macierewicz niszczy wojsko, nie ma nic do powiedzenia na temat niszczenia przez Waszczykowskiego polskiej dyplomacji. Zachwyca się za to pięknem Marszu Niepodległości i obie­cuje w Radiu Maryja i Telewizji Trwam rechrystianizację Europy.
   Nawet nie wie, że w ten sposób pakuje się coraz głębiej w polityczną pułapkę.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz