sobota, 26 kwietnia 2014

Jak być byłym



Byłych premierów jest w Polsce 11, kilku wciąż liczy się w grze, ale w tabloidach najgłośniej o tym, który się nie liczy. Czy Kazimierz Marcinkiewicz szykuje wielki powrót?

Wojciech Szacki

Marcinkiewicz rzuca Isabel!”, „Marcinkiewicz wraca do żony!”, „Marcinkiewicz na kolacji z Isabel. Jednak się nie rozstali?”, „Klątwa Marcinkiewicza. To dla­tego zdradził żonę”, „Marcinkiewicz dostał pokutę za seks z Isabel” - to garść tytułów z ostatnich tygodni. „Fakt” pokazał nawet sekwencję zdjęć, jak były premier potknął się o betonowy słup i upadł.
Wszystkie te dramatyczne historie moż­na streścić w jednym zdaniu: 54-letni były premier porzucił 32-letnią blondynkę, bo chce wrócić do byłej żony, którą sześć lat wcześniej porzucił dla tejże blondynki.
Źli ludzie dodają, że Marcinkiewicza nie popchnęły do tego wyrzuty sumienia, lecz pragnienie innego comebacku - politycz­nego. W kampanii wyborczej lepiej prezen­tuje się skruszony grzesznik niż facet, który dla kochanki zostawił żonę i czwórkę dzie­ci; zwłaszcza jeśli sprawa dotyczy polityka chrześcijańskiej prawicy. Wszystkie łzawe opowieści w brukowcach byłyby w istocie nieobcą Marcinkiewiczowi operacją wi­zerunkową. Ekspremier nigdy nie słynął z niedostępności dla takich mediów.
Marcinkiewicz ma także żywot równo­legły. Chodzi do programów w TVN24 czy Radiu Zet, zupełnie jakby był liczącym się politykiem. Omawia sytuację na Ukrainie, atakuje PiS; a to rzuci o Antonim Macie­rewiczu, że zachowuje się, jakby był rosyj­skim agentem, a to nazwie kandydatów PiS na europosłów „przydupasami Kaczyńskie­go”. Mocne słowa jak na kogoś, kto został premierem tylko z łaski prezesa PiS.
„Gdy byliśmy w Alpach Francuskich, wjechaliśmy na tak wysoką górę, że Mar­cinkiewicz zasłabł i trzeba go było zwieźć toboganem na dół” - wspomina byłego premiera Michał Kamiński w wywiadzie rzece „Koniec PiS”.
Podobnie było w polityce. Marcinkie­wicz, wciągnięty na sam szczyt, zaczął zdradzać objawy choroby wysokościowej i wtedy został odtransportowany na dół.
W 2005 r. był ważnym, ale jednak drugoligowym, politykiem PiS. Z przeszłością w ZChN i Przymierzu Prawicy, środowi­skach mniejszościowych w PiS, w którym dominowało dawne Porozumienie Cen­trum. Gdy PiS pokonał Platformę i miał wystawić kandydata na premiera, Marcin­kiewicza wymyślili spin doktorzy - Adam Bielan i Michał Kamiński. Kandydatura Jarosława Kaczyńskiego mogłaby ich zda­niem zaszkodzić Lechowi Kaczyńskiemu w pojedynku z Donaldem Tuskiem o Pałac Prezydencki. Doszło wtedy do jedne­go z nielicznych konfliktów między bliź­niakami - Lech uważał, że to jego brat, lider zwycięskiej partii, powinien zostać premierem. Marcinkiewicza nazywał „premierem z kapelusza" czy „atrakcyj­nym Kazimierzem”. „Marcinkiewicz jest człowiekiem od tańczenia na balach ma­turalnych czy od lepienia bałwanów. Jako premier był leniwy” - mówił Lech Kaczyń­ski w książce „Ostatni wywiad”.
Komentowano, że wybór Marcinkie­wicza na premiera wynikał z tego, iż nie stała za nim żadna zwarta frakcja, która mogłaby w przyszłości zagrozić prezeso­wi PiS. A poza tym osoba Marcinkiewicza miała być zostawioną uchyloną furtką do koalicji z PO. Kaczyński dawał do zro­zumienia, że rozmawiał o tej kandydatu­rze z „niektórymi osobami w PO”, a sam Marcinkiewicz widział jako wicepremiera Jana Rokitę. Nic z tego nie wyszło.

Za szybko milioner
Marcinkiewicz jako premier teoretycznie dysponował większą władzą niż prezydent czy szef największej partii, w praktyce ru­chy miał skrępowane, o czym bez ogródek opowiadał Lech Kaczyński. „Tłumaczyłem Marcinkiewiczowi, z jakich powodów zna­lazł się na stanowisku premiera, ale to nie dawało rezultatu. W kwestii likwidacji WSI naciskałem go delikatnie, ale w końcu mu tę sprawę zabrałem” - wspominał.
Skalę niezależności premiera pokazuje historia pierwszego ministra skarbu An­drzeja Mikosza. Gdański znajomy spytał Lecha Kaczyńskiego, wówczas prezyden­ta elekta, czy uważa Andrzeja Mikosza za człowieka IV RP. Prezydent poszedł z tym do brata. „Jarek zaczął coś sprawdzać i powiedział Marcinkiewiczowi, że Mikosz ma odejść. I to odchodzenie trwało trzy miesiące. Wtedy zrozumiałem, że jest już po zawodach. Sytuacja co do Marcinkie­wicza była jasna” - wspominał prezydent, niezupełnie zgodnie z faktami, bo Mikosz był w rządzie tylko dwa miesiące. Podał się do dymisji 3 stycznia 2006 r., po nieko­rzystnym dla siebie artykule w „Rzeczpo­spolitej”, który spadł braciom Kaczyńskim jak z nieba i z pewnością przypadkowo.
Marcinkiewicz w fotelu premiera prze­trwał do lipca 2006 r., czyli w sumie osiem i pół miesiąca. W tym czasie Jarosław Ka­czyński przemeblował mu rząd, zawierając koalicję z Samoobroną i LPR. Gdy prezes PiS robił politykę, Marcinkiewicz brylował w mediach. Wykrzyczał słynne „yes, yes, yes” po szczycie budżetowym Unii, tańczył na studniówce w liceum w swoim rodzin­nym Gorzowie, gabinet cieni PO nazwał cieniasami. Polakom się spodobał. Przez osiem miesięcy z rzędu był na szczycie rankingu zaufania do polityków, a notowa­nia jego rządu pod koniec działalności były lepsze niż oceny pierwszego rządu Donal­da Tuska w porównywalnym okresie.
Wizerunkowe sukcesy Marcinkiewi­cza przeszkadzały braciom Kaczyńskim. „Amerykański pucybut musi przejść pew­ną drogę, zanim zostanie milionerem. A jeżeli jest w czwartek pucybutem, a w pi ątek milionerem, to mu odbija. Marcinkiewicz okazał się ofiarą tego zjawiska” - wspomi­nał Lech Kaczyński. A prezes PiS uważał, że na niego spada cała krytyka, a premier tylko „spija miód’’.
Los Marcinkiewicza był przypieczę­towany, z czego on sam kompletnie nie zdawał sobie sprawy. Żył w przekonaniu, że chronią go dobre sondaże, wierzył też, że w razie czego w jego obronie staną Ro­man Giertych i Andrzej Lepper. Odwołanie było jednak błyskawiczne, na posiedzeniu komitetu politycznego PiS nikt premiera nie bronił. Formalnie premier podał się do dymisji, a na otarcie łez dostał propo­zycję startu w wyborach na prezydenta Warszawy jesienią 2006 r., w pierwszej turze pokonał Hannę Gronkiewicz-Waltz, ale drugą nieznacznie przegrał.
W ten sposób znalazł się na aucie, bo wcześniej, gdy został komisarzem rzą­dzącym Warszawą do czasu wyborów pre­zydenta, musiał złożyć mandat poselski. Potem mówiło się, że cała Polska szuka posady dla Marcinkiewicza.

Droga ze szczytu
A byli premierzy, w odróżnieniu od by­łych prezydentów, nie dostają dożywotniej pensji ani pieniędzy na biuro. Czy mają pokusę powalczyć o powrót do Kancelarii? Miller i Kaczyński na pewno, a Tusk wcale nie chce zostać ekspremierem, ale można usłyszeć także inne głosy. - Nie chciałbym tam wracać, bo ta praca poważnie trakto­wana jest po prostu katorgą. Nie mam już ochoty pracować po 16-17 godzin dziennie. A czy miewam wrażenie, że zrobiłbym coś lepiej od kolejnych, aktualnych premie­rów? No jasne, przecież każdy z nas świet­nie wie, że jest najlepszy - mówi POLITYCE Włodzimierz Cimoszewicz.
Różnie ułożyły się losy byłych szefów rządu. Tadeusz Mazowiecki ostatnie lata życia był doradcą Bronisława Komo­rowskiego, wcześniej zdążył zobaczyć zmierzch swój ej partii. Z powodów zdro­wotnych z życia publicznego wycofał się 83-letni Jan Olszewski, choć do dziś pozo­staje idolem dla części prawicy. „Gazeta Polska”, piętnując III RR zawsze wspomina o dwóch jej jaśniejszych punktach - rzą­dach Olszewskiego i PiS.
Józefowi Oleksemu choroba nie pozwo­liła wystartować w tegorocznych wyborach europejskich. Ekspremier z SLD jest no­minalnie wiceprzewodniczącym Sojuszu bywa zapraszany do popularnych pro­gramów, ale władzy ma niewiele. Jako były premier miał jednak barwne losy, a jego kariera była jak jazda kolejką górską. W ka­dencji 2001-05 był przez pewien czas sze­fem Sojuszu i marszałkiem Sejmu. Tej dru­giej funkcji zrzekł się po niekorzystnym dla niego wyroku sądu w sprawie lustracyjnej (potem, po kasacji Oleksego, Sąd Najwyż­szy umorzył sprawę). Fotel przewodniczącego partii oddał młodemu Wojciechowi Olejniczakowi, by przed wyborami 2005 r. odświeżył wizerunek Sojuszu, zrujnowany aferą Rywina. Potem Oleksy stał się jed­nym z bohaterów studia nagrań Aleksandra Gudzowatego - w rozmowie z biznes­menem kpił z kolegów z partii, parodiował Jolantę Kwaśniewską (sławne porady, jak jeść bezę) i powątpiewał w legalność źró­deł majątku Aleksandra Kwaśniewskiego. Gdy w 2007 r. stenogramy opublikował „Wprost”, Oleksy na kilka lat pożegnał się z partią, wrócił w 2010 r.
Daleko od bieżącej polityki jest Hanna Suchocka, jedyna kobieta w gronie by­łych premierów. 12 lat spędziła jako am­basador Polski przy Stolicy Apostolskiej, wróciła w 2013 r. Przez chwilę w mediach - i tylko mediach - zaistniał pomysł, by wy­startowała do europarlamentu z listy PO. Ostatecznie Suchocka w marcu tego roku została powołana do papieskiej komisji ds. ochrony nieletnich, która ma zwalczać pedofilię w Kościele.
Poza partyjną polityką, choć na bardzo ważnym stanowisku, jest Marek Belka, premier w czasach najgłębszego upad­ku SLD po dymisji Leszka Millera; Belka nawet jako premier nie był politykiem typowym - wspierał opozycyjną Partię Demokratyczną i z jej list próbował do­stać się do Sejmu w 2005 r. Potem robił karierę w międzynarodowych instytucjach finansowych, by zostać prezesem NBP w 2010 r., po śmierci poprzednika w kata­strofie smoleńskiej.
Politycznym samotnikiem jest niezależ­ny senator Cimoszewicz, spędzający więk­szość czasu w leśniczówce w Białowieży. Wywodzi się z SLD, ale bywał wobec tej partii krytyczny. Jest przeciwnikiem rzą­du Tuska, ale jeszcze większym - PiS. Przy okazji kryzysu rosyjsko-ukraińskiego był jednym z ważniejszych uczestników narady u premiera, a jego ostra reakcja na agre­sję Putina zebrała pochwały nawet od pra­wicy. Cimoszewicz zapowiada rezygnację z polityki po tej kadencji, ale zostawia so­bie furtkę powrotu.

Czyszczenie wizerunku
Spośród byłych premierów największą karierę, w sensie prestiżu zajmowanego stanowiska, zrobił europoseł Platformy Jerzy Buzek, przez pół kadencji przewod­niczący Parlamentu Europejskiego. Bar­dziej od niego wpływowy - choćby z racji bliskich relacji z Tuskiem - jest jednak szef Rady Gospodarczej przy premierze Jan Krzysztof Bielecki, który jako pierwszy wie wszystko lub prawie wszystko o polityce gospodarczej rządu i należy do najważ­niejszych doradców Tuska.
W stricte partyjnej polityce zostali po­słowie i szefowie swoich partii - Kaczyński i Miller oraz do niedawna Pawlak. Mar­cinkiewicz zaś poszedł w stronę biznesu. W styczniu 2007 r. został doradcą prezesa PKO BP, po kilku miesiącach został za­trudniony w Europejskim Banku Odbu­dowy i Rozwoju, skąd przeszedł do banku inwestycyjnego Goldman Sachs. Wtedy też poznał Isabel i rozwiódł się z żoną. Na jego blogu Isabel publikowała swą twórczość poetycką („Walki z mediami nie ma co prowadzić, bo tylko na zdrowiu można stracić”), młoda para pokazała się wTVN i tabloidach.
Równolegle Marcinkiewicz stał się wielkim krytykiem PiS. Z partii wystąpił w 2007 r. Nie zaangażował się w żadną formację powstałą po rozłamach w par­tii Kaczyńskiego, ale ponownie zbliżył się do Michała Kamińskiego, do którego miał wcześniej pretensje za zachowanie w cza­sie dymisji jego rządu. W zeszłym roku wraz z byłym spin doktorem PiS i Roma­nem Giertychem założyli think tank Insty­tut Myśli Państwowej.
Wszyscy trzej pracowicie czyszczą swój wizerunek z czasów IV RP. Giertych wy­stępuje jako stateczny adwokat, chodzi na marsze z Bronisławem Komorow­skim, odżegnuje się od radykałów z Ru­chu Narodowego.
Kamiński podkreśla wielką ewolucję, jaką przeszedł przez ostatnie lata; jej sym­bolicznym potwierdzeniem była propozy­cja, by startował z listy Platformy w euro- wyborach. Do partii jednak na razie nie wstąpił, a mandat dla niego jest niepewny. Marcinkiewicz, jak widać na razie, zała­twia sprawy rodzinne. Wszyscy trzej atakują Kaczyńskiego, pod­kreślając zarazem, że sami są prawicowymi politykami. Giertych i Kamiński przyjaźnią się przy tym z Radosławem Sikorskim, naj­popularniejszym dziś politykiem Platfor­my, a zarazem - partyjnym samotnikiem i wiecznym kandydatem na ważne sta­nowisko międzynarodowe. Scenariusze powstania konserwatywnej partii łączącej powyższych polityków wyglądają nakreślo­ne na kawiarnianej serwetce; polaryzacja PO-PiS nie zostawia wiele miejsca na nowe byty.
-Nie kusi mnie polityka, zostaję w biz­nesie. Co nie znaczy, że nie myślę o Polsce, stąd mój udział w Instytucie Myśli Pań­stwowej - mówi POLITYCE Marcinkiewicz. Czy będzie głosował w eurowyborach? - Nie widzę powodów, by głosować na którąkol­wiek z istniejących partii. Jestem zawiedzio­ny rządami Platformy, wiem też zarazem, że w Europie coś dla Polski mogą zdziałać tylko doświadczeni europosłowie. Ale nie podjąłem jeszcze decyzji na kogo zagłosuję.
Co nie znaczy jednak, że scenariusze nowego rozdania nie chodzą po głowach wielu polityków bez przydziału. Kamiński powiedział przecież kiedyś, że wciąż wierzy w polityczną przyszłość Marcinkiewicza. A pytanie, co powinni robić byli premie­rzy i czy mogą się do czegoś przydać, jest wciąż aktualne.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz