piątek, 25 kwietnia 2014

Potrzebny jest wróg



W propagandzie chodzi o to, aby zacierać granice. Aby wyraźne stało się niewyraźne. PiS stosuje tę metodę w sprawie tragedii smoleńskiej - mówi prof. Eugeniusz Cezary Król, historyk i politolog.

ALEKSANDRA PAWLICKA

Profesor Eugeniusz Cezary Król do­konał wyboru i przetłumaczył na polski obszerne fragmenty z li­czących 35 tysięcy stron dzienników Josep­ha Goebbelsa. Właśnie ukazał się trzeci tom. W rozmowie z „Newsweekiem” analizuje, jak mechanizmy propagandy stosowane przez nazistów działają w polityce także dziś.

NEWSWEEK: Politycy mówią dziś o PR, nie o propagandzie.
PROF. EUGENIUSZ CEZARY KRÓL: Bo słowo „propaganda” od czasów II wojny świato­wej źle się kojarzy. Od kiedy Joseph Goebbels uczynił z propagandy koło zamachowe zagła­dy, nabrało ono negatywnego znaczenia. Pro­szę jednak zauważyć, że na przykład w czasie ostatniego kryzysu ukraińsko-rosyjskiego to słowo wróciło. Oni - czyli Rosjanie - robią propagandę. My uprawiamy PR, marketing polityczny.

Czy jest różnica między PR a propagandą?
- W sensie sposobów oddziaływania i mecha­nizmów - nie. PR jest propagandą. Nazwy się zmieniły, metody są podobne. Różnica pole­ga tylko na tym, że w PR chodzi o sprzeda­nie pewnego dobra politycznego czy lidera partyjnego w sensie pozytywnym, a jeśli cho­dzi o tzw. czarny PR, to o jego zniesławienie i zdezawuowanie. Tymczasem propaganda ma dodatkowo podtekst ideologiczny i działa zwykle w dłuższym odcinku czasu. Wszyst­ko musi się gotować w sosie ideologii. Ina­czej mówiąc, politycy nie chcą edukować politycznie swoich odbiorców, ale nasycać ich ideologicznie.

Komu w Polsce to najlepiej wychodzi?
- Najlepiej działanie mechanizmów propa­gandy widać w sprawie smoleńskiej. Została źle rozegrana przez rządzących, dzięki cze­mu opozycja może w nich bić jak w bęben. Przez cztery długie lata, mimo powoływa­nia różnych zespołów eksperckich, nie udało się w przekonujący sposób odpowiedzieć na podstawowe pytania. Nie zdołano wydobyć wraku samolotu z Rosji, oryginałów czarnych skrzynek. To idealna pożywka do sączenia przez opozycję własnej wersji wydarzeń. Nie­udolność rządzących pozwoliła na skuteczne uprawianie propagandy smoleńskiej.

Antoni Macierewicz...
- Jest przykładem osoby, która jeśli ma jakąś ideę, to będzie się jej trzymać.


To modelowy przykład propagandy?
- Dokładnie tak.

Jedna z podstawowych zasad stosowanych przez Josepha Goebbelsa brzmiała: uprasz­czać przekaz i go powtarzać, upraszczać i powtarzać. Upraszczać i powtarzać, aż skutecznie przeniknie do świadomości mas.
- Albo przynajmniej powstanie u odbiorców wrażenie, że coś jednak było na rzeczy. Nie ma twardych danych, niepodważalnych do­wodów, więc skoro ich nie ma, to warian­ty przebiegu wydarzeń mogą być rozmaite. Świadome zacieranie granic między praw­dą a fałszem jest jednym z istotnych narzędzi propagandy. Naziści stosując je, doprowadzili wielu członków własnego społeczeństwa do absurdalnego przekonania, że zamor­dowanie Żyda nie jest zbrodnią, lecz ko­niecznością życiową z punktu widzenia zdrowego rozwoju Niemiec.

PiS twierdzi, że byt zamach, dowodząc, że nie ma dowodów, iż go nie byto.
- W propagandzie chodzi o to, aby zacie­rać granice. Aby to, co było wyraźne, stało się niewyraźne. To, co sprawiedliwe, mo­gło być uznane za niesprawiedliwe. Wte­dy łatwiej manipulować. W nazistowskich Niemczech przekonano dzięki temu ludzi, że ich wartość zależy od przynależności rasowej. Ze jedni są z tego powodu nad-, a drudzy podludźmi. Wtedy mieliśmy jed­nak do czynienia z propagandą totalną.

Różni się od smoleńskiej?
- Propaganda totalna ma charakter za­mknięty i ściśle scentralizowany, nie ma dla niej alternatywy - tak jak w przypad­ku Trzeciej Rzeszy. Gdy wybuchła wojna, jednym z pierwszych rozporządzeń mini­stra oświecenia narodowego i propagandy Niemiec, Josepha Goebbelsa, był zakaz słu­chania obcych radiostacji, za co groziły wy­sokie kary, z karą śmierci włącznie. I ta kara została w kilku przypadkach wykonana.

Dostrzega pan tęsknotę za taką propagandą totalną w polskiej polityce? Nie chodzi o to, by wymierzać karę śmierci, ale nałożyć totalną czapę informacyjno-perswazyjną całemu społeczeństwu?
- Oczywiście, że istnieje taka pokusa - duch Goebbelsa krąży po różnych redak­cjach i partiach. Na szczęście z wyjątkiem państw, takich jak Iran, Korea Północna czy Chiny, w tym kierunku zmierza tak­że Rosja i Białoruś, mamy do czynienia z propagandą demokratyczną, dopusz­czającą konkurencję różnych ośrodków propagandy politycznej.

Jeśli zjawisko propagandy politycznej jest powszechne, w czym tkwi zagrożenie?
- Propaganda jest z zasady działaniem skie­rowanym na masy, a mas nie przekonu­je się argumentami intelektualnymi, lecz emocjonalnymi. Jeśli przyjrzeć się polskiej polityce, to łatwo można dostrzec, że par­tie ulegają pokusie pomijania aspektu in­telektualnego. Intelektualiści się nie liczą. Powiem więcej, są w pohańbieniu. Książka stała się produktem, który należy sprzedać. A żeby sprzedać, trzeba uprościć. Uprasz­czanie zaś często prowadzi do ogłupiania. Ogłupiałym społeczeństwem łatwiej za­władnąć. Zwłaszcza gdy jednocześnie pod­grzewa się emocje. Taka strategia oparta na dynamicznej agitacji przynosi szybkie efekty. Krótkotrwałe, ale wyborczo atrak­cyjne. I tylko to się liczy. W tym właśnie tkwi zagrożenie: partie działają na zasa­dzie catch-all (złapać wszystkich) i propa­ganda demokratyczna staje się masowa, a więc niebezpiecznie zbliżająca się do za­sad propagandy totalnej.

Zaczyna Liczyć się tłum, nie jednostka.
- Właśnie tak. Kategoria tłumu jest w propagandzie bardzo ważna. Jednym z elementarzy Adolfa Hitlera była książka Gustave’a Le Bona „Psychologia tłumu”. Le Bon pisał, że tłum kieruje się emocjami i ma krótką pamięć. Hitler, siedząc w wię­zieniu w Landsbergu za udział w puczu monachijskim, dobrze te słowa przemyślał i dokładnie powtórzył w „Mein Kampf”. A następnie wraz z Josephem Goebbelsem wcielił w życie.

W tłum łatwiej wsączyć nienawiść.
- Nienawiść do wroga. Jedną z podsta­wkowych cech propagandy totalnej jest operowanie obrazem wroga. Wróg jest ważniejszy od przyjaciela, w związku z czym poświęca się mu znacznie więcej uwagi. Z wrogiem się nie rozmawia, nie negocjuje, nie spotyka.

Coś mi to przypomina. Lider jednej z partii nie podaje politykom innych ugrupowań ręki, nie przyjmuje zaproszeń od premiera ani od prezydenta...
- W metodyce Goebbelsa rzecz została zdefiniowana jednoznacznie: do wroga, uznawanego za wroga absolutnego, trzeba strzelać albo rozdeptać go niczym insekta.
Do tego służył cały sztafaż propagandowy - pokazywanie wroga w możliwie najgor­szy sposób, by wywołać niechęć i odrazę. Poza tym wróg musiał być zuniwersalizowany, nie można było wrogów mnożyć, żeby odbiorcy się nie pomyliło. Musiał jas­no wiedzieć, kim jest wróg.

Politycy PiS na okrągło powtarzają: „wina Tuska”, „winny jest rząd Donalda Tuska”, wtrącają te frazy do każdej wypowiedzi. Czy tak właśnie działa ten mechanizm?
- Odbiorca nie może mieć cienia wątpli­wości, kto jest wrogiem. Musi mieć to wdrukowane w głowę. Bardzo istotną techniką propagandy jest też eufemizacja języka. W Trzeciej Rzeszy nie mówiono o wymordowaniu Żydów, ale o ostatecz­nym rozwiązaniu. Goebbels pisał o wy­eliminowaniu Żydów, o ewakuowaniu ich na wschód. Sięgnijmy do mniej drastycz­nego przykładu eufemizacji: w propagan­dzie PRL mówiono nie o podwyżkach, ale o regulacji cen. Wracając do pani pytania o obraz wroga w polskiej polityce, trzeba wpierw odpowiedzieć na inne pytanie: czy politycy przekroczyli już granicę dzielącą przeciwnika politycznego od wroga?

Leszek Miller inaczej mówił o Jerzym Buzku niż Jarosław Kaczyński o Donaldzie Tusku.
- Jestem skłonny się z panią zgodzić. Wo­bec przeciwników obowiązują pewne re­guły, wobec wroga tylko konfrontacja nastawiona na zwycięstwo. Weszliśmy w fazę, w której z punku widzenia szans wyborczych i własnego etosu politycznego lepiej wskazywać wrogów.

Od dawna mówi się o wojnie polsko-polskiej.
- Kolejne narzędzie propagandy to mili­taryzacja języka. Politycy używają takich sformułowań jak tworzenie frontu, roz­pętywanie ofensywy. Bojowy język ma świadczyć o dynamice działań, a poza tym ten, kto go używa, sprawia wrażenie, że ma siły i środki, aby zwyciężyć. Można mu zawierzyć, bo jest skuteczny, potrafi nas obronić.

Inni mają się bać. Strach to również narzędzie propagandy politycznej?
- Od strachu lepszy jest lęk. Lęk obez­władnia, paraliżuje, zniewala. Strach może wywołać desperację, a zdesperowa­ny człowiek może zrobić coś, co uczyni go bohaterem. A to już efekt niepożądany.

Lękiem od lat posługuje się PO. Wygrywa wybory nie dlatego, że ludzie popierają
rząd Tuska, ale dlatego, że boją się powrotu do władzy Kaczyńskiego.
- Skoro jest to oręż skuteczny, to dlacze­go go nie używać? Tworzenie lęku spo­łecznego jest oczywiście aintelektualne, bo na zdrowy rozum nie da się udowod­nić, że jeśli PiS znowu dojdzie do władzy, to będzie popełniać te same błędy. Jednak dwa lata rządów tej partii odcisnęły tak sil­ne piętno, że Platforma może się do niego odwoływać. W podsycaniu stanów lęko­wych można odnosić się do przeszłości albo antycypować przyszłość. A to z ko­lei robią z powodzeniem wszystkie partie opozycyjne, przestrzegając przed kolejną kadencją PO.

Jakie jeszcze mechanizmy używane przez Josepha Goebbelsa sprawdzają się dziś w polityce?
- W Niemczech nazywało się to prze­świadczeniem o absolutnym zwycięstwie i polegało na wytworzeniu w odbiorcach niepodważalnej pewności o słuszności po­dejmowanych działań, o tym, że to właś­nie my powinniśmy, a właściwie musimy dojść do władzy. Mechanizm ten doskona­le się wówczas sprawdził i sprawdza nawet dziś w propagandach demokratycznych: tylko my mamy rację, tylko nam warto wierzyć, tylko my zwyciężymy, naprawi­my. Tylko dajcie nam władzę.

Dla Goebbelsa władza była metodą leczenia kompleksów. Z powodu krótszej nogi nie przyjęto go do wojska w czasie I wojny światowej. Potem konsekwentnie budował własny mit weterana wojennego.
- Dzienniki Goebbelsa to studium czło­wieka zakompleksionego, który leczył te swoje kompleksy przez całe życie, roz­budowując coraz bardziej kompleks wyższości czy też pogrążając się w ma­nii wielkości swojej osoby. 165 centy­metrów wzrostu, mało przypominający Aryjczyka, powłóczący nogą zdeformo­waną przez przebytą w dzieciństwie cho­robę szpiku kostnego, właściwie bez szans u kobiet. W szkole obiekt drwin kolegów. Dopiero gdy postawił na to, w czym mógł być lepszy - na błyskotli­wą erudycję, wszechstronną edukację - zaczął powoli wyrabiać sobie pozycję samotnego lidera.

Hitlera nie od razu uznał za wodza.
- Początkowo nawet się z nim ideologicz­nie nie identyfikował, ale całe życie szu­kał psychologicznego ojca i odnalazł go w Fiihrerze jako ojcu narodu. U boku Hitlera Goebbels dostrzegł szansę na umocnienie własnej pozycji. W zamian zapewnił wodzowi wykreowanie go na he­rosa, swoistego nadczłowieka. Politolodzy nazywają to sakralizacją, a w skrajnych przypadkach deifikacją polityczną.

W jaki sposób się to odbywało?
- Imprezy propagandowe nazistów przy­pominały nabożeństwa, podczas których Adolf Hitler odgrywał rolę kapłana. Na­maszczał na przykład sztandary nowych oddziałów, stykając je ze sztandarem re­likwią, która była rzekomo nasączona krwią poległych i rannych w puczu mo­nachijskim z 1923 r. Ten gest miał cha­rakter inicjacji parareligijnej. Tworzył się nowy rodzaj wspólnoty, przeżywanie sac­rum. Pochody ze sztandarami i pochod­niami naziści przejęli od komunistów, a ci z procesji w kościołach katolickich.

Gdy widzi pan na Krakowskim Przedmieściu pochody smoleńskie, czy zapala się panu w głowie czerwona lampka?
- Oczywiście, że się zapala, ale pocie­szam się, że 10 kwietnia mamy raz w rok
a coroczna liczba uczestników jest mniej więcej stała, nie przyrasta.

Czy ofiara smoleńska jest potrzebna PiS do sakralizacji i namaszczenia swego wodza na ojca narodu?
- Tragedia smoleńska ma dla tej partii znaczenie charyzmatyczne i stała się ro­dzajem jej mitu fundamentalnego. Cha­ryzma, a z drugiej strony hasła wyborcze, które w sposób emocjonalny mają przeko­nać coraz większe rzesze ludzi. Przekształ­cić ich w wyznawców, bo dla partii nie ma nic lepszego jak ślepo wierzący w nią lu­dzie. Jarosław Kaczyński, naciskający smoleński klawisz, jest nieprzewidywalny i w kategoriach politycznych trzeba się go obawiać. Mam jednak nadzieję, że w Pol­sce znajdą się politycy, którzy będą używać argumentów natury intelektualnej, a przy­najmniej racjonalnej. I to postawi sku­teczną zaporę dla nieodpowiedzialnych i nieprzewidywalnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz