Z prof. Markiem
Czachorem, pracownikiem Katedry Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej
Politechniki Gdańskiej
CEZARY GMYZ: Co sprawiło, że
zajął się pan katastrofą smoleńską?
MAREK CZACHOR: Po prostu musiałem to zrobić. Od początku zastanawiałem
się, jak - jako fizyk - mógłbym pomóc wyjaśnić przyczynę tej katastrofy.
Problem w tym, że początkowo nie było dostępu do żadnych danych. Dopiero gdy
pojawił się raport MAK, a potem Jerzego Millera, wreszcie symulacje prof. Wiesława Biniendy, można było zacząć krytyczne analizy.
Pańskie pomiary dokonane wraz z
prof. Andrzejem Wiśniewskim w Smoleńsku wywołały sensację.
Zakwestionował pan tezę prof. Chrisa Cieszewskiego, według
której brzoza była złamana już wcześniej, przed katastrofą.
Uczestniczyłem w konferencji
smoleńskiej i początkowo byłem entuzjastą wyniku ogłoszonego przez
Cieszewskiego. Jednak wiedziałem od razu, że tak radykalna teza musi być
sprawdzona przez niezależny zespół. Zresztą sam Cieszewski publicznie poprosił
mnie i Andrzeja Wiśniewskiego o zweryfikowanie jego analiz.
Już tego samego dnia wieczorem
wiedziałem, że się pomylił.
W grudniu na seminarium na
Politechnice Warszawskiej, z udziałem Cieszewskiego, podzieliłem się swoimi
wątpliwościami. Środowisko dość ostro się podzieliło. Grupa fizyków doszła do
wniosku, że trzeba zrobić profesjonalne pomiary geodezyjne na miejscu w
Smoleńsku, żeby rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze. Pierwsze rozmowy z
geodetami były zniechęcające. Zdawało się, że nikt się pomiarów nie podejmie z
tej prostej przyczyny, że aby prowadzić badania geodezyjne, trzeba mieć zgodę i
dostęp do rosyjskich danych geodezyjnych, o które należy Federację Rosyjską
oficjalnie poprosić. Specjalistyczny sprzęt jest bardzo drogi,
więc nikt nie zaryzykuje wykonania pomiarów bez oficjalnej zgody. No i skąd
pewność, że dostaniemy od Rosjan wiarygodne dane? Dotarliśmy jednak do pana
Dariusza Szymanowskiego. To bardzo interesujący człowiek, z wybitnymi
osiągnięciami, który osobiście odnalazł grób kpt. Władysława Raginisa, dowódcy
spod Wizny. Uznał, że do rozwiązania postawionego przez nas problemu nie jest
konieczne użycie ciężkiego specjalistycznego sprzętu, że można zrobić to
znacznie prostszymi metodami. Zwróciliśmy się o pomoc do Piotra Falkowskiego z
„Naszego Dziennika", który bardzo kompetentnie zajmuje się sprawą
katastrofy i był wielokrotnie w Smoleńsku. Takie badania muszą być
transparentne, więc chcieliśmy, aby ktoś z zewnątrz patrzył nam na ręce.
Wszystkie koszty opłaciliśmy z własnej kieszeni.
Jakiego używaliście sprzętu?
Narzędzia były bardzo proste:
dalmierz laserowy i taśma miernicza. To jednak wystarczyło, bo odległości
między poszczególnymi obiektami wynosiły od kilkunastu do 70 metrów. Skala potencjalnego
błędu była mniejsza niż wielkość jednego piksela na zdjęciu satelitarnym. A
jeden piksel to w terenie pół metra. Nie wszystko dało się pomierzyć
dalmierzem, bo niekiedy gałęzie załamywały promień lasera. Wtedy używaliśmy
jedynie taśmy. Musieliśmy też
wykonywać pomiary dalmierzem w
różnych porach dnia. W pełnym słońcu promień lasera jest słabo widoczny, więc
mierzyliśmy również o świcie i o zmierzchu.
Co panowie mierzyli?
Odległości od pnia brzozy do
obiektów widocznych na zdjęciach. Przede wszystkim do murowanych i metalowych
garaży, gdyż ich położenie się nie zmieniło od chwili katastrofy. Po powrocie
do Polski Szymanowski wprowadził dane do odpowiedniego programu komputerowego
i zlokalizował pień brzozy na zdjęciu satelitarnym z 12 kwietnia 2010 r. w
obszarze o średnicy 3
metrów. Po uwzględnieniu innych materiałów, m.in. filmu
zrobionego przez paralotniarza, można było zawęzić obszar położenia pnia brzozy
do dwóch pikseli, czyli kwadratu metr na metr. Wszystkie dane, które
Szymanowski uznał za pewne, zostały opublikowane w naszym raporcie, który można
znaleźć na mojej stronie internetowej lub w artykule Falkowskiego w „Naszym
Dzienniku".
Które z twierdzeń Cieszewskiego
pan kwestionuje?
Cieszewski twierdził, że korona
drzewa leżała w tym samym miejscu zarówno 5, jak i 11 oraz 12 kwietnia 2010 r.
Zdjęcia wykonane na miejscu katastrofy w dniach 11 i 12 kwietnia pokazują, że
korona opiera się o pień wyrastający z ziemi. Wystarczy więc stwierdzić, gdzie
jest dziś pień, by wiedzieć, gdzie była korona również 5 kwietnia. Pień wyrasta
wciąż w tym samym miejscu, więc bezpośredni pomiar na działce Bodina jest
rozstrzygający. W tekście opublikowanym w „Naszym Dzienniku" Cieszewski
uznał nasze wyniki i przyznał, że się pomylił. To, co uznał za koronę brzozy,
było drewnianym płotem i leżącymi koło niego przedmiotami.
Cieszewski jednak swoje
przekonanie, że brzoza została złamana wcześniej, opierał nie tylko na
lokalizacji brzozy. Przekonywał, że brzoza powinna puścić soki, których nie
było widać na zdjęciu.
Nie znam całej argumentacji, więc
powtórzę to, co powiedziałem na II Konferencji Smoleńskiej: wynik tak ważny
trzeba zweryfikować niezależnie.
Jak panów
ustalenia mają się do raportów MAK, Millera i ustaleń zespołu parlamentarnego?
Jeśli chodzi o lokalizację brzozy,
to są z nimi zgodne, choć nasze pomiary są najdokładniejsze. Do czasu referatu
Cieszewskiego akurat w tej kwestii nie było żadnych kontrowersji.
Co zatem było
przyczyną katastrofy?
Nie wiem, ale po kilku latach
zajmowania się katastrofą mam swoją hipotezę. Moim zdaniem, kluczowy moment
miał miejsce 8,5 sekundy przed brzozą. Niektórzy piloci latający na tupolewach
zwrócili uwagę na wykres, który jest w raportach MAK i Millera oraz ekspertyzie
ATM - producenta tzw. polskiej skrzynki. Gdy samolot znajdował się 8,5 sekundy
przed brzozą, wyłączył się mechanizm trymerowania. Jest to odpowiednik
wspomagania kierownicy w samochodzie, w przypadku samolotu chodzi o wolant.
Jeśli zajrzy się do ekspertyzy Instytutu Ekspertyz Sądowych, w miejsce znajdujące
się 8,5 sekundy przed „dźwiękiem przemieszczających się przedmiotów", to
pokrywa się to z komendą: „Odchodzimy!", zarejestrowaną na nagraniu z
kokpitu. Również według raportu MAK komenda „Odchodzimy" padła 8,5
sekundy przed brzozą. Jednak ani w raporcie MAK, ani w raporcie Millera ten
moment nie jest analizowany, lecz zaczyna się cała znana opowieść. Według MAK
samolot nie odleciał, bo na pilotów naciskał pijany gen. Błasik. Według
komisji Millera niekompetentny kpt. Protasiuk bez sensu przez 5 sekund wciskał
przycisk „uchod". Jest faktem bezspornym, że gen. Błasika w kokpicie nie
było i nie miał alkoholu we krwi. We wciskanie „uchoda" przez czas dłuższy
niż pół sekundy nie wierzą ani Bartosz Stroiński, który szkolił Protasiuka i
dowodził tupolewem w locie z 7 kwietnia 2010 r. do Smoleńska z premierem
Tuskiem na pokładzie, ani nawet Robert Latkowski, doświadczony pilot
tupolewów, skądinąd współautor książki „Ostatni lot", w
której na poważnie analizuje się hipotetyczną rozmowę braci Kaczyńskich jako
przyczynę katastrofy.
A co się pana
zdaniem stało?
Przeszukałem bazę danych dotyczącą
katastrof lotniczych do roku 2010. Szukałem pod kątem awarii mechanizmu
trymerowania jako przyczyny katastrofy i znalazłem. Była to katastrofa boeinga
707 z 1962 r. na lotnisku Orly w Paryżu. Dokładnie na skutek tego typu awarii
pilotom nie udało się podnieść samolotu i się rozbili.
Co to oznacza
w praktyce?
Może to oznaczać, że samolot był
sprawny do momentu, w którym pilot powiedział: „Odchodzimy", a wtedy coś
się stało.
Z sekcji
zwłok pilota wynika, że tak rozpaczliwie usiłował podnieść samolot, ściągając
wolant, że połamał palce.
O tym nie wiedziałem. W raporcie
MAK napisano, że aby ściągnąć wolant, należało zadziałać na niego z siłą 15 kg. W przypadku uszkodzonego
boeinga z Orly ta siła wynosiła 60
kg, co przekroczyło możliwości pilota. Boeing 707 był
dużo cięższy niż nasz Tu-154M, ale boeinga w ogóle nie dało się podnieść, a
tupolew zaczął się podnosić, lecz za wolno. To tak, jakby w trakcie pokonywania
zakrętu zawiodło wspomaganie kierownicy. Coś się stało z samolotem, gdy był 100 metrów nad ziemią.
Szczerze powiedziawszy, jeśli nastąpił zamach - co według mnie jest prawdopodobne
- to 8,5 sekundy przed brzozą widać coś, co powinno być analizowane, ale w obu
raportach najwyraźniej próbuje się to ukryć.
DORZECZY
Odpowiedź Laska
Ekspertw "Do Rzeczy" mówi o nowej teorii ws. katastrofy tupolewa. A Lasek nato: Dawno sprawdzone i nieprawda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz