Tego bólu musiałem
się nauczyć - Jarosław Wałęsa opowiada o życiu po wypadku, o śmierci brata i
amerykańskich rodzicach
ROZMAWI RENATA GROCHAL
NEWSWEEK: Jak ojciec przeżył śmierć pańskiego brata Przemka?
JAROSŁAW WAŁĘSA: Przez pierwszy tydzień po śmierci Przemka moi rodzice
byli jak roboty, starali się nie pokazywać emocji, ale było widać, że ze sobą
walczą. Po tym pierwszym tygodniu pojawiły się łzy, emocje.
Przemek był najbliżej ojca.
Niepokoję się, że ojciec stracił swojego ukochanego synka. Ciężko to przeżyli
z mamą. Wszyscy się zastanawiamy, czy mogliśmy zrobić coś inaczej. I rodzi się
poczucie winy, bo zawsze człowiek ma w tyle głowy, że mógł zrobić więcej, że
mogłem do niego zadzwonić i zapytać, czy coś go boli.
Był pan blisko z Przemkiem?
- Ja byłem najmłodszy z czwórki
braci Wałęsów, trzymałem się raczej z siostrami. Blisko Przemka był Sławek.
Sławek opowiadał po śmierci
Przemka, że wzajemnie się wspierali w walce z alkoholem, dzwonili do siebie.
Rozmawiał pan o chorobie alkoholowej z braćmi?
- Sławka ciągle wspieram, żeby
podjął walkę z nałogiem. Przemek bardzo się starał z tego wyjść. Ale ostatnie
lata były dla niego trudne. Coraz bardziej sobie nie radził. Namawiałem go,
żeby skorzystał z pomocy specjalisty, ale trudno się z nim rozmawiało. Nie
chciał pomocy.
Miał własną rodzinę?
- Tak, on ma dwóch synów, z
jednym z nich, tym starszym, ostatnio mieszkał. To właśnie syn go znalazł, ale
nie chcę o tym mówić, bo to są zbyt świeże sprawy. W tym roku w ogóle mamy
czarną serię w rodzinie. W środę się dowiedziałem, że zmarł brat mamy, mój
chrzestny. Mama pochowała swojego syna, za kilka dni będzie musiała pochować
brata. Bardzo to przeżywa.
Przemek leczył się na
depresję?
- Tak jak tysiące ludzi w
Polsce. To jest choroba cywilizacyjna.
Czy nagonka na ojca mogła
mieć wpływ na jego depresję i śmierć?
- Przemek miał problemy
zdrowotne, ale nagonka na ojca też miała wpływ. On już nigdy nie był taki sam
po tym głupim wypadku, który spowodował na początku lat 90. Od tamtej pory
nikt nie pozwolił mu o tym zapomnieć, gdziekolwiek się pojawił, nie mógł
otworzyć nowego rozdziału, przez 25 lat z tym żył. Pamiętam, jak zostałem
posłem na Sejm i opuszczałem biuro mojego ojca, to zapytałem Przemka, czy on
by tego nie przejął, bo przy ojcu musi być ktoś zaufany. Odpowiedział mi wtedy:
„Nie, ja nie mogę, po tym wypadku zawsze byłbym balastem dla ojca”.
Ale dlaczego ten wypadek go
tak załamał?
- Bo ludzie, których spotykał,
nie dawali mu o tym zapomnieć. Ja zresztą też jestem często oskarżany o ten wypadek,
o tę „pomroczność jasną”. Pytają mnie, czy jeszcze ją mam, czy już się z niej
wyleczyłem. Ludzie mylą mnie z Przemkiem i uważają, że jego wypadek był moim.
Nie mieliście łatwo jako
dzieci Lecha Wałęsy?
- Moi rodzice mają ośmioro
dzieci, dwóm trochę się nie powiodło w życiu. Pozostała szóstka robi fajne
rzeczy, ale z jakiegoś powodu to nie ma znaczenia. Jesteśmy postrzegani w
kontekście tej dwójki i wypadku Przemka. Ja potrafię sobie z tym radzić, ale
widzę, jak to jest trudne dla mojego rodzeństwa, jak oni uciekli przed opinią
publiczną, jak próbują być prywatnymi ludźmi, żeby ich oceniano na podstawie
tego, co sami robią. To jest niebywale trudne. Może dlatego podświadomie
chciałem wyjechać do USA przed maturą, żeby od tego uciec i dojrzeć. Spędziłem
tam osiem lat, a gdy wróciłem, to byłem już dojrzałym człowiekiem, ukształtowanym
i na tyle silnym, żeby przyjmować krytykę. Wielokrotnie musiałem wysłuchiwać
krytycznych uwag na temat ojca czy brata. Moje rodzeństwo nie miało takiej
odskoczni.
Pan uciekł do USA, Sławek
przeprowadził się do Torunia, bo nie wytrzymał presji. Rozmawialiście o tym?
- Nie do końca chyba zdawaliśmy
sobie sprawę z tej presji. Dlatego jako młodzi ludzie o tym nie rozmawialiśmy.
Po prostu, ojciec został prezydentem i każdy jakoś sobie musiał z tym radzić.
Ale dzisiaj większość z nas jest w Gdańsku, blisko rodziców, tylko Marysia
jest w Warszawie i Sławek w Toruniu. Ja pracuję w Brukseli i Strasburgu, ale
mieszkam w Gdańsku.
Pan był chyba zawsze bardziej
związany z mamą niż z ojcem?
- Zawsze byłem trochę
maminsynkiem. Walczyłem o to, żeby się do mamy przytulić, byłem małą przylepką.
Po wypadku na motorze, który miałem sześć lat temu, oboje rodzice byli przy
mnie w szpitalu, ale w różny sposób. Mama podeszła do łóżka, poprawiła
prześcieradło, sprawdziła, czy mam w zasięgu ręki wodę. To jest matczyna
miłość. Ojcowska miłość jest inna.
Surowa?
- Tak. Ojciec był czuły na swój
sposób. Kilka lat temu wziąłem go pod włos i mówię: „Ojcze, ty mnie kochasz?”.
On nigdy mi tego nie powiedział. Wtedy popatrzył na mnie i uciekł z pokoju. Nie
był w stanie powiedzieć mi, że mnie kocha. On jest z innego pokolenia, a mnie
sprawiało przyjemność patrzenie, jak się trochę przełamuje. Kilka lat później
znów do niego mówię: „Ty, ojciec, kochasz mnie?”. Popatrzył i mówi: „Kocham cię
i daj mi święty spokój”. Ja synowi mówię kilkadziesiąt razy dziennie, że go kocham.
Ale jestem inny niż ojciec. Jednak nigdy nie będę go winił za to, że nie
wyrażał uczuć w taki sposób, jak robią to nowocześni ojcowie. Zawsze traktował
mnie po żołniersku, wprowadzał dyscyplinę, mówił: zrobimy to czy tamto,
pójdziesz tutaj; takie uporządkowanie. Czułość przekazywała mama.
Jeździ pan jeszcze
motocyklem?
- Nie, żona zakazała.
Powiedziała: „Słuchaj, możesz mieć tylko jedną miłość w życiu, wybieraj”.
Bardzo brakuje mi jazdy motorem, często o tym marzę, ale tego nie zrobię.
Obiecałem rodzicom i żonie, że już nie narażę ich na takie cierpienie.
Sprawiłem im wiele przykrości.
Myślał pan po wypadku, żeby
rzucić politykę?
- Wręcz przeciwnie, chciałem
działać ze zdwojoną siłą. Wróciłem do pracy w Parlamencie Europejskim po pół
roku od wypadku, to była dla mnie swego rodzaju rehabilitacja. Pamiętam
pierwszą podróż do Brukseli, miałem przesiadkę we Frankfurcie i w autobusie na
lotnisku miałem w oczach łzy, tak mnie bolały plecy. Jak przyjechałem na
miejsce, to zdałem sobie sprawę, że nie może być nic lepszego niż wpaść w wir
pracy. Na początku byłem słaby, potrzebowałem przerw, nawet drzemek w ciągu
dnia, żeby się doładować, ale to było dla mnie najlepsze. Nie myślałem o tym,
co się stało.
Pamięta pan coś z tego
wypadku?
- Nic nie pamiętam. Znam opis z
raportu policyjnego. Może to i dobrze, bo połamałem 38 kości. Czasami człowiek
blokuje w głowie takie rzeczy i dzięki temu jest uratowany przed cierpieniem.
Obudził się pan po dwóch
tygodniach śpiączki i co?
- W pokoju byli moi amerykańscy
rodzice, przylecieli jeszcze przed moimi, którzy jechali z Gdańska. Gdy
wyjechałem do USA nauczyć się języka, to trafiłem do rodziny, która nie mówiła
ani zdania po polsku, a ja nie mówiłem ani zdania po angielsku, ale tak
najłatwiej jest nauczyć się języka. Oni mnie praktycznie zaadoptowali, bardzo
się zżyliśmy.
Co to za rodzina?
- Gdy ojciec był prezydentem, do
Polski przyjechał amerykański biznesmen David Chase,
Żyd, którego w czasie II wojny światowej wywieźli w walizce z Polski i tylko
dlatego przeżył. Po 1989 roku przyjechał do kraju, żeby tu inwestować. Zapytał
mojego ojca, czy chciałby wysłać synów do USA, do jego współpracowników, żeby
nauczyli się języka. Ja pojechałem do jednej z tych rodzin, a Sławek do
drugiej. Mój amerykański ojciec pracował w biurze pana Chase’a, a amerykańska mama zajmowała się domem, później była
pielęgniarką.
Wtedy w szpitalu zacząłem ich
pytać, co tu robią, co się stało. W pokoju byli jeszcze moi bratankowie,
myśleli, że po wypadku coś mi się w głowie przestawiło i teraz będę mówił już
tylko po angielsku.
Na początku był szok, byłem
sparaliżowany. Przez kilka tygodni w ogóle się nie ruszałem. Przez trzy miesiące
leżałem na plecach. To jest niebywałe uczucie, odczłowieczające. Zawsze byłem
bardzo samodzielny, starałem się wszystko robić sam, a tu nie mogłem nawet
sam załatwić potrzeb fizjologicznych, umyć zębów. Ręce miałem połamane, nogi
połamane, kręgosłup złamany, czaszka pęknięta. Kilka dni później przyszedł
lekarz i mówi: „Ma pan złamany kręgosłup”. Myślę: „O Jezu, to koniec. Do końca
życia będę na wózku”. Ale lekarz powiedział, że rdzeń nie jest przerwany, więc
może będzie dobrze. Każdy dzień to było zdobywanie milimetrów ruchu w
nadgarstku.
Był taki moment, że pomyślał
pan, że lepiej by było, gdyby pan nie przeżył?
- Miałem chwile załamania,
pamiętam dokładnie, to było po operacji rąk - trzy dni po moich urodzinach, dwa
tygodnie po wypadku. Nie mogłem spać drugą czy trzecią noc, w szpitalu
ograniczali mi już morfinę, żebym się nie uzależnił. Byłem w fatalnym stanie
psychicznym i fizycznym, bolało mnie wszystko, nie mogłem zasnąć, skupić się.
Trzeciego dnia, kiedy rozmawiałem z ludźmi, to łzy ciekły mi z oczu, nie byłem
w stanie się opanować. Poprosiłem lekarzy, żeby zawołali psychologa. Przepisał
mi leki. Przespałem się tej nocy i już było dobrze. Wtedy pomyślałem, że to
cierpienie, ten ból, to jest moje życie.
I że już tak będzie zawsze?
- Tak, z tym bólem to jest tak,
że musiałem się go nauczyć. Teraz siedzę z panią, może tego nie widać, ale
kręgosłup czuję. Zastanawiam się, jakby zwykły człowiek, który nie czuje tego
co ja, nagle poczuł ten ból. Jakby to odczuł.
Jaki to jest ból?
- Od średniego do okropnego.
Najgorszy jest grudzień i styczeń. Wtedy pogoda daje mi się we znaki.
Policzył pan blizny?
- Miałem 17-18 operacji, więc
mam blizny wszędzie, zaczynając od stóp, kolana, biodra, nadgarstki,
przedramię, kręgosłup, żebra, tylko twarz mi została bez blizn. Jeszcze w
zeszłym roku miałem zapalenie woreczka żółciowego, więc żołądek też został
zaznaczony. To nie jest miły widok. Gdy idę na basen, to staram się nie
straszyć ludzi, chodzę w koszulce.
Może pan pływać?
- Pływam, ale nie mogę zgiąć i
wyprostować do końca prawej ręki, nie przeżegnam się. Już to zaakceptowałem,
można się przyzwyczaić. Po gimnastyce sportowej byłem mistrzem i panem świata,
a teraz po prostu mam ograniczenia, zwłaszcza przy zabawie z synkiem to czuć.
Po wypadku kto był najbliżej?
- Moja dziewczyna Ewelina, dziś
żona. Do niej zresztą jechałem do Warszawy wtedy, gdy doszło do wypadku. Była
przy moim łóżku codziennie, przez wiele godzin, trzymała mnie za rękę,
dokarmiała mnie, bo jak wychodziłem ze szpitala, to ważyłem chyba 56 kg.
A teraz?
- 77 kg, trochę się koszula nie
dopina, ale jest OK.
Co wypadek zmienił w pana
życiu?
- To jest tak traumatyczne
wydarzenie, że każdy aspekt mojego życia, szczególnie przez pierwsze sześć
miesięcy, musiałem oceniać na podstawie tego, co się wydarzyło. Czy będę w
stanie wstać z łóżka, ubrać się? Zawiązać krawat? Bo przecież miałem rękę sparaliżowaną.
To wszystko wymagało niesamowitej woli. Człowiek całe życie jest praworęczny, a
tu nagle trzeba używać lewej ręki. Dojrzałem, zacząłem myśleć o swojej
śmiertelności. Do wypadku nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zostałem
wychowany w katolickiej rodzinie, nigdy nie miałem wątpliwości, że moja dusza
jest nieśmiertelna. Wiedziałem, że umrę, ale będę istniał dalej. Wypadek,
niestety, zmienił mnie na gorsze pod tym względem. Zacząłem się zastanawiać: a
co, jeżeli moje życie na ziemi jest wszystkim, co mam? Co, jeżeli nie ma życia
po śmierci?
Zwątpił pan w Boga?
- Nie, modliłem się przez cały
czas. Do szpitala przychodził do mnie ksiądz, zresztą o PiS-owskich poglądach,
ale sympatyczny. Dał mi nawet ostatnie namaszczenie. W dalszym ciągu wierzę w
istotę wyższą, ale te myśli o własnej śmiertelności są bardzo natrętne. Myślę,
że wraz ze śmiercią kończy się pewien rozdział. A skoro tak, to trzeba życie
przeżyć najpełniej, jak się da.
Dlatego się pan ożenił?
- Zakochałem się. Oświadczyłem
się mojej żonie, mamy wspaniałego synka. Przed wypadkiem byłem typem
samotnika, nie myślałem o ożenku i rodzinie. A ten wypadek kazał mi się zastanowić.
Może jak będę dobrym ojcem dla mojego syna, dobrze go wychowam, to będę żył w
nim.
Pański ojciec był strasznie
zły o ten motor...
- Mój ojciec bardzo się o mnie
bał, był tak przerażony, że był aż sparaliżowany. Bał się mnie dotknąć po
wypadku, żeby mnie nie skrzywdzić, bo byłem taki poharatany, to było bardzo
słodkie. Miał oczywiście pretensje, ale nie chcę tego pamiętać.
Jak Lech Wałęsa znosi ataki,
że jest „Bolkiem”? Po ujawnieniu opinii grafologów, że na dokumentach są jego
podpisy, zniknął z mediów.
- Ojciec jest zaszczuty, niemal
za każdym razem, kiedy się spotykamy, zwłaszcza jak coś nowego pojawia się w
prasie czy mediach, to on mówi: „Wiesz, Jarek, to było tak, ale daj mi to wytłumaczyć”.
Ja mu odpowiadam: „Po co chcesz mi to, ojciec, tłumaczyć, przecież ja wiem,
już mi to mówiłeś, do czego chcesz przekonywać własnego syna?”. Na pewno nie
jestem obiektywny, ale też staram się analizować dokumenty z szafy Kiszczaka i
uważam, że IPN to jest polityczne narzędzie. Najlepiej by było, jakby Instytut
w ogóle nie istniał.
Ale istnieje.
- To może należałoby zapytać
prezesa i naukowców albo pseudonaukowców z tego Instytutu, kiedy napiszą
książkę o Lechu Wałęsie, o jego niebywałym przywództwie w latach 80., o tym,
jak musiał walczyć nie tylko z komuną, ale też z tymi radykalnymi odłamami
Solidarności, które chciały iść na noże. O tym, jak on pięknie potrafił to
prowadzić, żeby nie było przelewu krwi, żebyśmy potrafili rozwiązywać to
pokojowo. Gdzie jest taka publikacja IPN?
Dlaczego jej nie ma?
- No właśnie, dlaczego jej nie
ma? Dlaczego oni się skoncentrowali na jednym wątku, rozbudowali go
nieproporcjonalnie i to jest koniec. To jest opowieść IPN o Lechu Wałęsie. Nie
przywódca Solidarności, tylko młody robotnik, który w latach 70. coś tam
podpisał i donosił później albo wysyłał swoich kolegów do więzienia. To jest
niebywałe draństwo, to jest nie fair w stosunku do mojego ojca. Trzeba głośno o
tym mówić i ja staram się to mówić przy każdej okazji.
Część osób uważa, że gdyby
Lech Wałęsa kiedyś przyznał się do współpracy z SB i przeprosił, to nie byłoby
sprawy, ale on cały czas się wypiera.
- Ojciec mówił, że coś podpisał,
ale za to nie przeprasza. Ja też bym nie przepraszał, nie w tamtym czasie.
Teraz nowi bohaterowie się tworzą i próbują udowodnić coś mojemu ojcu. Gdzie
oni byli w latach 70. czy 80., kiedy naprawdę ważyły się losy naszego kraju.
Nie potępiałbym mojego ojca z tego powodu, rozumiem go i nie oczekuję, że
będzie przepraszał za coś, za co nie powinien przepraszać.
Jak ta nagonka na Lecha Wałęsę
zmieniła życie waszej rodziny?
- Atak na ojca przenosi się też
na moją mamę, ona także czuje się atakowana. Po części uważa, że to, co ojciec
robił w tamtym czasie, to tak, jakby ona też robiła. Zajmowała się nami w domu,
ale dzięki temu ojciec mógł realizować swoje obowiązki poza domem. To jest
bolesne patrzeć na moich rodziców, którzy powinni cieszyć się z wnuków i z
tego, co udało im się osiągnąć w Polsce, a tymczasem muszą przeżywać takie
rzeczy.
Ojciec zatruwa się tym, co
piszą hejterzy w internecie?
- No pewnie. Czyta wynurzenia
anonimowych internautów i się nakręca. Zawsze go błagam, żeby tego nie robił.
Ale on czasami odpowiada na te bzdurne zarzuty, chociaż nie powinien tego
robić. Wszyscy już wiemy, że internet jest brutalny i większość tych komentarzy
nie zasługuje na uwagę.
A pan się potrafi odciąć od
tej nagonki?
- Boli mnie to strasznie, że tak
jest traktowany jeden z bohaterów nowoczesnej Polski. Wiemy, że ojciec ma
bardzo trudny charakter, ale jednak jest bohaterem narodowym, zaprowadził nas
do wolnej Polski. A teraz obecna władza uczy młodych ludzi, że to wszystko było
nieważne. Mówi, że to był fałsz, a prawdziwi bohaterowie byli gdzie indziej. To
jest bardzo niewychowawcze, mojemu ojcu należy się szacunek.
Po co Lech Wałęsa jeszcze
walczy, zamawia własne ekspertyzy grafologiczne? Polska jest tak podzielona, że
dla jednych już zawsze będzie „Bolkiem”, a dla innych bohaterem.
- Mój ojciec zawsze będzie
walczył, zawsze będzie wojownikiem, który nigdy nie spocznie. Czasami, jak
wraca po podróży z wykładami, to mówi, że jest już zmęczony, ale ja sam mu mówię,
że nie ma mowy o emeryturze. Bo wiem, że on wtedy podupadnie na zdrowiu i
zaraz zejdzie z tego świata.
Będzie pan kandydował na
prezydenta Gdańska?
- Deklarowałem jakiś czas temu,
że chciałbym wrócić do Gdańska, bo to jest moje miejsce na ziemi. Chcę stanąć
w wyborach samorządowych i dać się ocenić wyborcom, czy chcieliby mnie
zatrudnić na prezydenta miasta, ciągle to podtrzymuję. Jeśli uzyskam poparcie
PO, to wystartuję. Teraz mam jeszcze obowiązki w Brukseli, muszę dokończyć
kilka raportów, a z tą władzą nigdy nie wiadomo, wybory samorządowe mogą być w
każdej chwili.
Jak pan myśli, o co chodzi
Jarosławowi Kaczyńskiemu?
- O zemstę. Jestem przekonany,
że trauma, którą przeżył Kaczyński, wpłynęła na jego psychikę. Tak
mocno wyprowadziła go z równowagi psychicznej, że podejmuje decyzje z nienawiści,
ze złości, z zemsty. Nie interesuje go już nic poza tym, żeby jego partia była
silna dla samej władzy, żeby jego wrogowie zostali uwięzieni, stłamszeni,
poniżeni. Nieważne, że Polska płaci i będzie płaciła za to wysoką cenę.
Dlatego uważam, że tam jest jakaś nierównowaga psychiczna.
On sobie nie zdaje sprawy, że ta
jego fobia, ta jego nienawiść ciągnie nas w dół w oczach świata.
Czy tłumaczenie tego
wszystkiego psychologią nie jest zbyt proste?
- A jakie może być inne
wytłumaczenie?
Że to jest cyniczna
kalkulacja, żeby konsolidować elektorat nienawistnymi hasłami.
- Nie, bo Jarosław Kaczyński nie
ma nic. Ja naprawdę temu człowiekowi współczuję. Cokolwiek miał na świecie, co
mógłby przyłożyć do serca, to stracił w tym samolocie. Jemu tylko to zostaje -
konsolidacja elektoratu i zemsta na wrogach. On nie ma nic innego. Jakby mu się
teraz to odebrało, to co by mu zostało? To jest naprawdę ubogi człowiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz