sobota, 22 kwietnia 2017

Prawda 24,Kurs kolizyjny,Dzień Antoniego,Małe przyjemności,Codzienna zupa,Kubek zimnej wody,W zaparte,Pisowskie religianctwo i Marks w telewizji




Prawda 24

Marksiści mieli rację tylko częściowo. Byt, owszem, kształtuje świadomość. Ale przynajmniej w tym samym stopniu świadomość określa ludzkie wy­bory, te wpływają na rzeczywistość, a więc kształtują byt.
   Mamy właśnie siódmą rocznicę największego kłam­stwa w polskiej historii, kłamstwa smoleńskiego. Było kiedyś także kłamstwo katyńskie. Polegało ono na ukry­waniu faktów przez niedemokratyczną władzę. Smoleń­skie polega na stworzeniu, jak to się teraz mawia, faktów alternatywnych.
   10 kwietnia nie obchodzimy już rocznicy zamordowania 20 tysięcy polskich oficerów w 1940 roku. Państwo polskie obchodzi w tym dniu rocznicę zamordowania ofiar katastro­fy, co jest wprawdzie całkowicie nielogiczne, ale logika zo­stała tu dawno pogrzebana i akurat jej PiS ekshumować nie chce. Ofiary katyńskie stanowią więc już tylko tło dla ofiar smoleńskich w wizji odpustowego mesjanizmu zobrazo­wanej w ostatniej scenie wiekopomnego dzieła „Smoleńsk” - jako duchy wychodzą z lasu, by spotkać się z duchami „poległych” w Smoleńsku. Ale sprowadzenie 20 tysięcy zamordowanych członków polskiej elity do roli rekwizy­tu w smoleńskiej inscenizacji to tylko część smoleńskiego kłamstwa. W sumie nie aż tak szokującego - żołnierze AK musieli przecież ustąpić żołnierzom wyklętym, a bohatero­wie Sierpnia ’80 statystom tamtego przełomu.
   Tu mamy kłamstwo wielowarstwowe. Z katastrofy uczy­niono zamach, ewentualnie zasadzkę. Z niewinnych zrobio­no sprawców, zamachowców i zdrajców. Z winnych - ofiary. Z presji na pilotów - nieistotną dygresję. Z większości ofiar - bohaterów trzeciego planu. Z odrzucających zamach - zaprzańców. Trzy miesiące po tragedii Jarosław Kaczyń­ski uznał, że w drodze do pałacu prezydenckiego pomoże mu empatyczne orędzie do Rosjan. Gdy wybory wygrał konku­rent, wajchę przestawiono całkowicie. Smoleńsk, na mocy cynicznej decyzji, został politycznym paliwem.

   Ale kłamstwo smoleńskie było tylko częścią operacji wiel­kiej lobotomii przeprowadzonej na mózgach milionów Pola­ków. Partia PiS specjalizuje się wprawdzie raczej w burzeniu niż w budowaniu, jednak akurat w tworzeniu mitów na gru­zach prawdy jest naprawdę niezła. Tu działa rzeczywiście metodycznie. Po latach propagandowej obróbki z mądrego okrągłostołowego kompromisu uczyniono zdradę, z odzy­skania przez Polskę niepodległości zrobiono udany spisek SB, z ojców założycieli III RP - wykonawców planu komuni­stów lub agentów; z najlepszego państwa, jakie mieli Polacy - kondominium. Z naszych europejskich sojuszników uczy­niono wrogów, z Unii Europejskiej - intruza, a z kraju wiel­kiego sukcesu - Polskę w ruinie. Alternatywne fakty udało się stworzyć także zwolennikom Brexitu i Donaldowi Trumpowi. U nas jednak sukces rewizjonistów rzeczywistości był bardziej wszechogarniający. Alternatywna rzeczywistość, alternatywna historia, alternatywna pamięć i alternatywni bohaterowie. Cały pakiet.
   Co zrobiliśmy, by temu zapobiec? Niewiele. Za mało. Pub­liczną telewizję, która powinna obywatelsko edukować, uznaliśmy za relikt; przeciwstawianie się oczywistym kłam­stwom - za uwłaczające naszemu rozumowi, a obronę histo­rii i jej prawdziwych bohaterów - za niepotrzebny wysiłek. Prawda miała się przecież obronić sama. Otóż ona nigdy nie broni się sama. Jeśli prawda nie ma zdeterminowanych ad­wokatów, to zawsze wygrywa kłamstwo. I tak przegraliśmy walkę o umysły i serca. Szczególnie umysły i serca młodych Polaków. Nieskażeni komuną i komunistyczną indoktryna­cją mieli być immunizowani na demagogię i oszustwa. Oka­zali się jednak na to zupełnie nieodporni, tym bardziej gdy państwo zrezygnowało z roli edukatora, a przejęli ją rewizjo­niści korzystający z cyfrowych technologii.
   Dziś wielu widzi w najnowszych sondażach swoistą ju­trzenkę swobody. Ale opozycja nie wygra wyborów bez wal­ki o umysły i pamięć. A nawet jeśli je wygra, to bez tej walki nie będzie to zwycięstwo, które pozwoli efektywnie rządzić. Recydywa kłamstwa będzie czyhała za progiem. I nastąpi. Dlatego niezbędna jest realna bitwa o pamięć toczona każ­dego dnia przez opozycję i rodziców, organizacje obywatel­skie i nauczycieli. Bitwa o tyleż trudniejsza, że kłamstwo ma na usługach państwowe media, państwowe instytucje, a za chwilę będzie miało także indoktrynującą dzieci i młodzież narodową szkołę. W wielkim dziele robienia ludziom wody z mózgu będą te instytucje wspierać tzw. niepokorni. Kła­mali, by PiS wygrało wybory, a oni sami zdobyli stanowiska. Teraz będą kłamać, by PiS nie straciło władzy, a oni stano­wisk, które mogą mieć tylko dzięki PiS.
Wojna z kłamstwem będzie trudna, a czasami brutalna, ale dla obrońców prawdy mam dobrą wiadomość. Tamtemu kłamstwu nie trzeba będzie przeciwstawić jakiegoś „naszego kłamstwa”. Wystarczy mówić prawdę. Głośno i bez przerwy.
Tomasz Lis

Kurs kolizyjny

Sondażowy zjazd PiS może być chwilowy, ale swe­go głównego problemu to ugrupowanie i tak nie rozwiąże. PiS zostało sformatowane jako partia potakiewiczów. Potakiwanie ułatwia karierę, ale nigdy nie zastąpi kompetencji i umiejętności rządzenia.
   Jarosław Kaczyński, co sam przyznaje, uwielbia książ­ki o bolszewickiej rewolucji i jej przywódcach. Dosko­nale więc zna ich słynne sentencje. Lenin powiedział, że w komunizmie nawet kucharka może być premierem, co prezes postanowił potwierdzić sto lat później. Bardziej przenikliwa wydaje się jednak myśl Stalina: kadry decydu­ją o wszystkim.
   Jakie są kadry PiS, widać doskonale. Tak słaba ekipa Pol­ską jeszcze nie rządziła. Za gospodarkę odpowiada historyk, za dyplomację człowiek całkowicie pozbawiony zdolno­ści dyplomatycznych, za środowisko człowiek, który niena­widzi przyrody i zwierząt, za edukację osoba wymagająca dość wszechstronnych korepetycji, za obronę Macierewicz. Tak skompletowana ekipa może rozdać publiczne pieniądze i przeprowadzić totalną demolkę kraju. Jednak do porząd­nego rządzenia się nie nadaje.
   Jarosław Kaczyński oczywiście to wie. Ale przecież to jego ludzie. To on świadomie wyeliminował wszelkie indy­widualności, może poza Macierewiczem, którego indywi­dualność ma cechy - by tak powiedzieć - graniczne. Z taką drużyną autokorekta jest niemożliwa. Gdy trener Nawałka widzi, że drużynie gra nie idzie, to zmienia taktykę albo skład. Kaczyński zrobić tego nie może. Realna korekta pod­ważałaby mit założycielski całej partii, w każdym razie w jej wersji posmoleńskiej - jego nieomylność. Oznaczałaby też obalenie obowiązującej w niej reguły, zgodnie z którą karę ponosi się wyłącznie za nielojalność.
   A najważniejsze - ławeczka jest krótka, zmienników brak. Po wyborach PiS, korzystając z silnego mandatu, mogło ot­worzyć się na różne środowiska i różnych ludzi. Choćby tak jak uczyniło to w roku 2005 (Gilowska, Meller, Religa). Dziś na taki manewr jest stanowczo za późno. Tylko gotowi na wszystko arywiści mieliby ochotę na to, by żyrować układ, który nie wiadomo jeszcze kiedy, ale prawdopodobnie roz­padnie się w którymś momencie z wielkim hukiem. A co ważniejsze, wybór kursu kolizyjnego oznacza, że jedyna na­prawdę realna korekta to zaostrzenie kursu - jeszcze szyb­ciej, jeszcze brutalniej.
   W PiS są oczywiście ludzie, którzy po cichu złorzeczą na zgubną operację „zniszczyć Tuska”, na nieustanne gra­ nie smoleńską kartą czy na ekscesy Macierewicza. Wiedzą jednak doskonale, że przynajmniej w dwóch pierwszych kwestiach nie ma z Kaczyńskim dyskusji. Kiedyś może przemówią, ale wtedy będzie już za późno. Teraz, jeśli chcą ocalić głowy i kariery, muszą milczeć. Celem PiS, partii prywatnej prezesa, nie jest bowiem wyłącznie (jak w przy­padku normalnych partii) zdobywanie władzy i rządzenie. Jej najważniejszym celem jest zapewnianie liderowi psy­chicznego komfortu. Kaczyński mógł przegrać osiem wy­borów z rzędu i trwać, choć w normalnej zachodniej partii władzę straciłby przynajmniej pięć razy. Z PiS w garści mógłby przegrać kolejnych dziesięć wyborów i nic by to nie zmieniło. PiS jest bowiem prywatnym wojskiem Kaczyń­skiego, publicznym tylko w tym sensie, że przez publikę sponsorowanym.
   W polityce nie istnieje jednak coś takiego jak nieuchron­ność. I podobnie jak jeszcze kilka miesięcy temu nie były nieuchronne - jak zawodziło wielu - wieloletnie rządy PiS, tak sondażowe tąpnięcie tej partii i wzrost notowań opozy­cji nie czyni jej zwycięstwa nieuchronnym. Jakość rządze­nia się nie poprawi, koncert ekscesów, wpadek, aroganckich zachowań i wypowiedzi nie dobiegnie końca, bo zaczadzo­nym władzą detoks mogą zapewnić wyłącznie ludzie idący do lokali wyborczych. Ale nie po to Kaczyński tyle lat czekał na władzę, by ją tak po prostu stracić.
   Jarosław Kaczyński jedzie w te konie, co ma - by użyć po­wiedzonka Lecha Wałęsy. Ponieważ ma, jakie ma, to zmia­ny kursu nie będzie. Jedyna możliwa taktyka to „więcej tego samego”. Możliwe są więc trzy rozwiązania: rozwalenie opozycji, rozwalenie budżetu i kolejne socjalne podarunki lub rozwalenie ordynacji. Ewentualnie kombinacja tych ru­chów. Kaczyński doskonale wie, że tempo tej operacji musi być większe niż tempo, w którym następują erozja poparcia dla władzy i erozja jej spójności. A ponieważ to wie, wkrótce przystąpi do działania. Miło nie będzie.
Tomasz Lis

Dzień Antoniego

Czekałem w napięciu. Czekałem z nadzieją. Czy dadzą radę? Czy starczy im sił? Czy zajęci z jed­nej strony pokazywaniem środkowego palca Unii Europejskiej, a z drugiej likwidacją komunistycznych szwa­dronów śmierci, haniebnie nazywanych Wojskiem Polskim, poważą się na rzeczy naprawdę wielkie?
   Poważyli się. Dali radę. Gdy otworzyłem gazetę, wzruszenie ścisnęło mi gardło.
   Wyczytałem bowiem, że wybrany z list PiS poseł Jan Klawiter (członek Prawicy RP Marka Jurka) złożył do laski marszał­kowskiej projekt ustawy ustanawiającej 14 kwietnia Świętem Chrztu Polski. Projekt poparła grupa posłów z klubów PiS i Kukiz’15. Dzień ten mamy poświęcać na „narodową reflek­sję nad dziedzictwem naszych ojców, nad odpowiedzialnością wszelkich władz państwowych, wszystkich obywateli i każde­go z osobna za naszą Ojczyznę, za jej przyszłość i pomyślność”.
   Niejako awansem oddałem się narodowej refleksji, co prawda z osobna, ale bardzo intensywnie i zachwyciło mnie w tym polskim kwietniu, że dwa dni państwowych obcho­dów Święta Zamachu Smoleńskiego (9-10 kwietnia) ofia­rują trzy dni refleksji przed Świętem Chrztu Polski. Albo zamiast się wyciszać, możemy świętować 11 kwietnia Dzień Radia (już istnieje), emitując na przykład non stop najpięk­niejsze mowy Jarosława Kaczyńskiego i Mariusza Błaszczaka. 11 kwietnia to także rocznica poćwiartowania w 1079 roku za zdradę stanu biskupa krakowskiego Stanisława z rozkazu króla Bolesława Śmiałego. Z jednej strony moglibyśmy pod­kreślać, że dzisiejsze dofinansowywanie in vitro przez nie­które samorządy to nic innego jak powtórne ćwiartowanie biskupa Stanisława, a z drugiej, przy pewnej zręczności reto­rycznej, pokazywalibyśmy, jaki los spotka za wiadomą zdradę wybranego w drodze fałszerstwa rudego niemieckiego lokaja na stolcu w Brukseli.
   11 kwietnia to także rocznica premiery polskiego horro­ru „Wilczyca” z 1983 roku, dzieła w założeniu przerażające­go, a w odbiorze niezwykle rozweselającego i relaksującego, coś jak przemówienia Prezesa na drabince, czyli znowu wią­żemy przeszłość z teraźniejszością ku powszechnej zadumie i refleksji. Z kolei 12 kwietnia wspominamy świętego Juliusza, papieża, za którego pontyfikatu nastąpił podział Kościoła na wschodni i zachodni. Co prawda Juliusz pozostał duchowym przywódcą Zachodu, a my chcemy teraz na odwrót, ale nie bądźmy zbyt drobiazgowi w te przesiąknięte mistyką kwiet­niowe dni.
   Ważne, że ochłonąwszy już po dwudniówce smoleńskiej, a szykując się na Święto Chrztu Polski, możemy celebrować 13 kwietnia, czyli święto narodowe Czadu, a wszak czadu ci u nas w ojczyźnie taki dostatek, że wyobraźnia i percepcja nie nadążają. W dodatku 13 kwietnia 1656 r., w czasie potopu, woj­ska litewskie pod wodzą hetmana Sapiehy odbiły Lublin z rąk szwedzkich, co powinno być dla dzisiejszych patriotów inspi­racją do odzyskania samorządów z rąk zdrajców' i przekazania ich w ręce Suwerena.
   No i wreszcie 14 kwietnia, Święto Chrztu Polski, data ważna, choć trochę niknąca w cieniu, gdy sobie uświadomimy, że tego dnia urodziła się Krystyna Pawłowicz. Trudno nie dostrzec w tej sekwencji dat pięknej i poruszającej symboliki: oto Naj­jaśniejsza Rzeczpospolita rozpięta między Smoleńskiem i pro­fesor Pawłowicz.
   Skoro przy urodzinach jesteśmy, to trudno przejść obojętnie wobec sytuacji, że niezwykle celebrujemy 1 sierpnia Narodowy Dzień Pamięci Powstania Warszawskiego, a pomijamy w zasadzie o wiele bardziej istotny fakt narodzin dwa dni później, 3 sierpnia, pogromcy wspomnianych na początku komuni­stycznych szwadronów śmierci, Antoniego Macierewicza. Samo świętowanie rocznicy 1 sierpnia może budzić wątpliwo­ści, gdyż w rzeczonym powstaniu walczył różny element, nie zawsze spełniający wymagania Suwerena i Prezesa. W dodatku sukces powstania, choć niepodważalny w kategoriach moral­nych, może budzić pewne kontrowersje, jeśli chodzi o skutki polityczno-wojskowo-ludzkie. Natomiast działania ministra Macierewicza wobec komunistycznych szwadronów śmier­ci przewyższają skutecznością niemiecką inwazję na Belgię, którego to porównania używamy bynajmniej nie ze względu na podziw dla opcji niemieckiej, ile konstatując zachwycającą skuteczność działań pana ministra.
   Tak więc uroczyście składam do laski marszałkowskiej pro­jekt ustawy ustanawiającej 3 sierpnia Narodowym Dniem Anto­niego i proszę o dodanie do świąt Bożego Narodzenia 23 grudnia w rocznicę objęcia w 1991 roku przez Antoniego Macierewicza stanowiska ministra spraw wewnętrznych. Tego dnia w ramach dodatkowej atrakcji świątecznej dzieciom w każdym wieku po­zwalano by na bezkarne demolowanie wszystkiego, z instytucja­mi państwa włącznie.
Marcin Meller

Małe przyjemności

Oczywiście, że mógłbym znowu napisać felieto­nik o intelektualno-moralnej potędze dobrej zmiany i oszałamiających efektach jej dzia­łań, ale żeby zacytować Prezesa, to jak skakanie słonia na zwiędłe rododendrony czy jakoś tak. Znaczy łatwizna. Bę­dzie zatem trudniej i ładniej. O małych przyjemnościach. Tym cenniejszych, im większy syf nas otacza.
   Na początek wspomniałbym o samotnym porannym wylegiwaniu się w łóżku. Nawet nie o długim śnie. Te cza­sy mam już za sobą. Gdzie te dni, kiedy mogłem przespać 14 godzin, nawet bez wstawania na siku? No cóż, dwójka dzieci ma skuteczność lepszą niż psychopatyczny sierżant sadysta. To już lata praktyki pobudek o siódmej, szóstej, a bywało, że o piątej. A jak się - cuda! cuda! - nie obudzą do 7.30, to sam spanikowany wyskakuję z łóżka, zaniepoko­jony niezwyczajną ciszą. No dobrze, najczęściej to Ania się zrywa, instynktu matki nie oszukasz, ale wtedy tym radoś­niej cała trójka budzi mnie.
   Bywają jednak chwile, kiedy dziadkowie pobiorą wnuki i mamy z żoną rano wolne. Czy to już ta chwila małej przy­jemności? I tak, i nie. Dłużej i tak nie pośpimy, bo trening potomstwa przynosi skutki, więc autopobudka najpóźniej o 8.30. I nawet gdybym wtedy chciał się oddać zjełczałemu lenistwu, poczytać kryminał w łóżku, pooglądać serial (obecnie „Wielkie kłamstewka”) albo jakiś film o krokody­lach ludojadach, to już rześka śląska dziołcha wyskakuje spod prysznica i pohukuje, że szkoda dnia, życie przecie­ka między palcami, wieczorem pooglądamy i to nie tylko serial, bo czeka najnowszy odcinek „Last Week Tonight” Johna Olivera, ale teraz wypad z wyra, ruchy, ruchy, idzie­my na spacer, pojeździć na rowerze, popatrzeć, co nowego w mieście, masz pięć minut. Nie to, żebym się skarżył, ale chętnie bym sobie jeszcze trochę pognuśniał.
   I tak oto mała przyjemność pojawia się jako niespodzie­wany bonus do wyjazdu służbowego. Po spotkaniu autor­skim ląduję w hotelu i rano owszem, choćbym zaciągnął wszystkie zasłony i spał z workiem skazańca na głowie, to i tak obudzę się przed ósmą. Ale wtedy otwierają się roz­czulające perspektywy. Mogę się przewrócić na drugi bok, przeciągając półsen. Mogę dokończyć meksykański krymi­nał „Nie przysyłajcie kwiatów” Martina Solaresa, sam się strasząc piekłem, które rozpętały tamtejsze gangi narkoty­kowe. Mogę odpalić laptopa i pooglądać drugi sezon „Czło­wieka z Wysokiego Zamku” (Ania nie przepada za SF, więc i tak śledzę sam, tylko że nocami, jak zaśnie). No, i kulmi­nacja rozkoszy: co ze śniadaniem? Jeśli hotel jest niezły,
to czas na rozważanie, czy zwlec się z łóżka i sprawdzić, co tam w bufecie, a nie wiem jak wam, ale mnie sprawia dzi­ką rozkosz komponowanie śniadania z tych wszystkich wystawionych pierdółek. A jeśli śniadania nie ma, a ja nie muszę gnać na pociąg, bo kolejne spotkanie mam w nie­dalekim mieście i zdążę na luziku, to szybki przegląd sieci: a) czy serwują gdzieś śniadania w okolicy, b) gdzie dają naj­wcześniej obiad? W przypadku „b” dochodzi kolejna przy­jemność, czyli hodowanie głoda i metodyczne niszczenie go, kęs za kęsem, o tak.
   Zarówno w przypadku „a”, jak i „b” nie mogę niestety od­dać się innej ulubionej małej przyjemności (ponieważ kon­sumpcja ma miejsce na widoku publicznym), a mianowicie wylizywaniu talerza po jajecznicy lub daniu gulaszopodobnym. Już mama próbowała tępić ten zwyczaj, ale była nieco bezradna, gdyż rytuał przejąłem od taty i ku jej rozpaczy obaj mlaskaliśmy z rozkoszą. Teraz próbuje hamować mnie Ania, strasząc, że dzieci pójdą w moje ślady, ale chy­ba jest już po ptakach, gdyż Gucio przejął zwyczaj, a z Basią to pewnie tylko kwestia czasu. Zaznaczmy pro forma, że ja­jecznica musi być rzadka (glutowata, słabo ścięta), bo z taką dobrze wysmażoną to zabawa nie ma sensu, podobnie jak z bezalkoholowym winem (tak, tak, jest coś takiego).
   A przecież świat kusi tyloma jeszcze małymi przyjemnoś­ciami. Akurat ze wskakiwania w każdą kałużę z oporami, ale wyrosłem, i tę przyjemność zostawiam Basi i Guciowi (chociaż kruszenie lodu buciorami nadal uwielbiam), lecz za parę dni nie odmówię sobie zjazdu na rowerze pofałdo­wanym mazurskim brukiem ze Śpiglówki do Widryn. A jak skończę pisać ten felieton, będę miał wolną godzinę, więc poszwendam się bez celu po ulicach mego miasta (bardzo duża mała przyjemność), pooglądam wystawy, pogapię się na ludzi, wyobrażając sobie, kim są i dokąd spieszą, i może mimo ostatniego chamskiego skoku wagi kupię sobie ma­lutką, nikomu nieszkodzącą paczuszkę delicji, którą zjem w jedyny akceptowalny sposób: najpierw obgryzę biszkopt z zewnątrz, potem zerwę czekoladę z wierzchu, by na ko­niec wsunąć galaretkę, mniam. Dobrego tygodnia!
Marcin Meller

Codzienna zupa

Ach, ci niefrasobliwi Amerykanie! Na jednym z uniwersytetów odkryli właśnie, że z liścia szpi­naku można wypreparować łatkę wzmacniającą mięsień sercowy np. po zawale. Szczegóły tego eksperymentu nie są w tej chwili ważne. Ważniejsze jest to, że nikomu do głowy nie przyszło, aby naukowców ze stanu Massachusetts, w którym prezy­denckie wybory wygrali demokraci, wywalić z instytu­tu badawczego na zbity pysk, ponieważ do władzy doszli republikanie. U nas szybko by ich zastąpiono wiernymi poddanymi partii rządzącej. Wykształcenie nieważne, no, powiedzmy, że kierownikiem ze­społu zostałby ten, który potrafi zro­bić omlet ze szpinakiem.
   Poniewieranie ludzką pracą i do­robkiem, zastępowanie autorytetów osobami do zadań specjalnych z „pol­skim punktem widzenia” stało się już naszą codzienną zupą. Losy Teatru Polskiego we Wrocławiu czy Mu­zeum II Wojny Światowej w Gdańsku są tej zupy najgłębszym talerzem. Pi­szę o kulturze, bo mi najbliższa, ale przecież elektrow­nie też obowiązuje patriotyczne spojrzenie na węgiel, chociaż jest brunatny. Minister, przepraszam, mę­czennik Piotr Gliński był oburzony, że gdy wyrzucił prof. Pawła Machcewicza z muzeum, to zaraz został nazwany cenzorem. Prof. Gliński cenzorem? Przecież prześladował go bolszewicki reżim i ma na to najlepszy dowód. W PRL nie wydrukowano mu pracy doktorskiej „Ekonomiczne uwarunkowania stylu życia. Rodziny miejskie w Polsce w latach siedemdziesiątych”. Już z ty­tułu widać, że dał popalić komuchom.
   Zazdroszczę Amerykanom, tym od szpinaku na serce, i innym też. W ogóle zazdroszczę wszystkim ludziom na świecie, dla których przyszłość jest wy­zwaniem wartym największego wysiłku, a przeszłość - niezmiennym wspomnieniem. My tu w Polsce sie­dzimy w łapach smutnych specjalistów od ugniatania na nowo naszej historii, dla któ­rych jutro było w zeszłym roku, a świetlana przyszłość w XIV w.
   I weź tu dyskutuj z takimi. Ty im z zachwytem o tunelu Gotarda pod Alpami, a oni cię z pobłażliwym uśmieszkiem przebijają - pierwsze 400 obiektów pamięci o katastrofie smoleńskiej mamy już skończonych i poświęconych. Ty im o hyperloopie, a oni na to, że będą mieli 100 po­mników na 100-lecie niepodległości Polski. Więcej. Nie tylko wzniosą pomniki, ale przy okazji spróbują też odbudować. Co? Poczucie wspólnoty. Nadzór nad tym murarskim przedsięwzięciem wziął na siebie wicemi­nister Sellin, który w 1331 r. znalazł kielnię pod Płowcami.
   Już czujesz, człowieku, że prze­grywasz, ale korci cię, by spróbować po raz trzeci oświecić teraźniejszo­ścią naszą rządową czarną dziurę: Czy wy wiecie, że polscy - polscy!
chirurdzy jako pierwsi na świecie przyszyli dłoń człowiekowi, który bez dłoni się urodził? Tym razem spotyka cię zaszczyt, bo odpowiedzi udziela sam minister zdrowia: mam moralny obowiązek po­informować wszystkie kobiety, że od antykoncepcji się umiera. Amen.

Patrzy na nas, zapewne ze współczuciem, ponad 350 mi­liardów dużych galaktyk i 3,5 biliona karłowatych. Pa­trzy, jak się kisimy w tym naszym polskim sosie i tracimy czas, którego - co oczywiste - już nigdy nie nadrobimy. Wielkanocna pieśń kościelna ogłasza: „Wesoły nam dziś dzień nastał”. Ta wesołość bierze się z obietnicy życia wiecznego w raju. A jeśli tego raju nie ma, to co? Wierzą­cy będą rozczarowani, niewierzący skwitują krótko: te- gośmy się spodziewali. Na wszelki zatem wypadek przez ten kawałek doczesności lepiej byłoby przejść jak Pan Bóg przykazał. We wzajemnej życzliwości. Jajko w zielonej rze- żuszce, że o szpinaku nie wspomnę, niech będzie z Wami.
Stanisław Tym

Kubek zimnej wody

Znajomi umawiają się na wypad do Gdańska (może jeszcze przed świętami?), żeby zwiedzić nowe Muzeum II Wojny Światowej, a właściwie „zdążyć przed cenzurą” Po zwolnieniu z pracy dyrektora i współtwórcy ekspozy­cji prof. Pawła Machcewicza i nominowaniu na to stanowisko miej­scowego specjalisty od - jakżeby inaczej - żołnierzy wyklętych, naturalna jest obawa, że część ofiarodawców wycofa powierzone muzeum pamiątki, a nowa władza zacznie przerabiać wystawę we­dług partyjnych instrukcji. Podobno - to główne na razie zarzuty
wystawa nie dość uwypukla polski heroizm, w tym bohaterstwo Kościoła. Ci, którzy już widzieli muzeum, pukają się w czoło: mówią, że ekspozycja jest znakomita - nowoczesna i spójna, że polskie tra­giczne doświadczenia są tu inteligentnie wplecione w historyczny i społeczny kontekst epoki, czyniąc wystawę zrozumiałą i przej­mującą także dla cudzoziemców, dla których byłby to pewnie nowy obowiązkowy punkt na turystycznej mapie Polski. Słowem: wzorcowy przykład państwowej polityki historycznej. Gdyby nie to, że dla PiS - polityki obcego państwa. Absurdalne, naciągane ataki na placówkę ewidentnie biorą się stąd, że to była inicjatywa Donalda Tuska, gdańszczanina, Kaszuba, „niemieckiego kandydata na szefa Rady Europejskiej".

Ta obsesyjna nienawiść Jarosława Kaczyńskiego do Tuska, która każe odbierać mu nawet prawo do polskości, zatruwa nasze życie publiczne już prawie dekadę. Nie mogę znaleźć żadnego przykładu kraju, gdzie wieloletni premier, szef wielkiej partii, byłby przez politycznego rywala oskarżany nie tylko o zdradę stanu, zmawianie się z sąsiadami przeciwko własnemu krajowi, ale bez­pośrednio i pośrednio o współudział w zabójstwie prezydenta kra­ju oraz kilkudziesięciu własnych przyjaciół i kolegów. To nie same podziały polityczne czy ideologiczne są dziś w Polsce największym problemem, ale ich emocjonalna głębokość wyryta pisowskim językiem insynuacji i najdzikszych oskarżeń. Po tym, co zostało już powiedziane i uczynione, nie ma ani kawałka przestrzeni, aby na­wet w święta móc sobie nawzajem składać dobre życzenia. Wciąż nie rozumiem, jaki mechanizm napędza to szaleństwo? Cynizm, polityczna kalkulacja, jakieś głębokie poczucie osobistej krzywdy lub winy, chęć odwetu za wieloletnie upokorzenia, infantylne prze­żywanie żałoby? Może tu naprawdę potrzebny byłby zawodowy psychoterapeuta?

Ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że atawistyczna niechęć Jarosław Kaczyńskiego do Tuska, sięgająca jeszcze początku lat 90., staje się dla niego samego trucizną, pcha go do zachowań skrajnie irracjonalnych, a politycznie czyni zakładnikiem Antoniego Macierewicza. Kiedy Jarosław, jeszcze w szoku po śmierci brata, przyjął paranoiczną teorię zabójstwa, a potem uczynił Macierewi­cza głównym kapłanem tej wiary, wpadł w zasadzkę bez wyjścia. Od tamtej pory jest prowadzony przez Macierewicza od spisku do spisku, od kłamstwa do kłamstwa i pod groźbą własnej totalnej kompromitacji nie może się z tej gry wycofać. To Antoni Macie­rewicz mianował się bezwzględnym strażnikiem pamięci i mitu „poległego prezydenta'" bardziej ortodoksyjnym może niż sam Jarosław. Ostatni przykład: na jakiś grymas Jarosława w sprawie ministerialnych „ekstrawagancji” szef MON odpowiedział ustawie­niem popiersia Lecha Kaczyńskiego na wojskowym terenie w po­bliżu Krakowskiego Przedmieścia, jakby przypominając, że to on najwyżej podnosi kult Wielkiego Brata. To minister, zaprzysięgając dowódców nowej „obrony terytorialnej” czynił ich spadkobiercami Lecha Kaczyńskiego. To on był faktycznym reżyserem filmu przygo­towanego przez tzw. smoleńską podkomisję ilustrującego absur­dalną tezę o wybuchu bomby na pokładzie tupolewa. Widać, jak Macierewicz z łatwością gra na emocjach Jarosława, jak go osacza.

Krok za krokiem, miesięcznica za miesięcznicą, Macierewicz staje się prawdziwym liderem tzw. ludu smoleńskiego, czyli najtwardszego elektoratu partii i oczywistym Numerem Drugim PiS. Dodatkowo, to on właśnie uchodzi za najbliższego sojusznika Tadeusza Rydzyka, głowy polskiego narodowego Kościoła. Jaro­sław tę przychylność musi opłacać daninami, jak ostatnio obiet­nicą jakiegoś nowego zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej czy zgodą na głosowanie w Sejmie poparcia dla objawień fatimskich. Cóż, Kościół polski, przynajmniej ten biskupi i księżowski, już dawno nie pełni roli mediatora i moderatora w społecznych i po­litycznych napięciach, utracił polityczną autonomię, umywa ręce jak Piłat, gdy padają przerażające, niesprawiedliwe oskarżenia wobec polskich polityków o zbrodnie i zdradę, a wobec milionów Polaków (także wierzących) o to, że są komunistami, złodziejami, dzieciobójcami, targowicą, gorszymi patriotami. Kościół, w swojej publicznej roli, dał się zatrzasnąć w politycznej krypcie, przy któ­rej straż pełnią Rydzyk z Macierewiczem. Koszmar Kaczyńskiego, że znajdą się na prawicy więksi od niego radykałowie, właśnie się spełnia. Jarosława już prawdopodobnie nie stać na stoczenie zwycięskiej bitwy z „ministrem wojny”, jego ludem, Kościołem i armią. Gdyby doszło między nimi do konfrontacji, całej formacji grozi rozpad.

Dla opozycji postępująca radykalizacja, a więc i marginalizacja PiS to w sumie dobra nowina: daje jakąś nadzieję na otrzeź­wienie „miękkiego” elektoratu tej partii i mobilizację własnego. Symbolicznie nasz Wielki Tydzień zaczął się smoleńską liturgią kłamstwa, ale domknie go w następny poniedziałek śmigus-dyngus, czyli, wedle tradycji, kubeł zimnej wody. I tegoż właśnie, ku­bła albo chociaż kubka zimnej wody, życzyłbym rządzącej partii, jej urzędnikom, poplecznikom i niechby jakiejś części wyborców.
Jerzy Baczyński

W zaparte

Młócka trwa. Jedni mają cepy długie, daleko­siężne, tną nimi niczym językami węży, inni krótsze, krępe i bardziej bolesne, przypomina­jące maczugi. My jesteśmy obijanym zbożem. W dysku­sji nie ma argumentów - są ciosy kastetem. Oto rozmowa o Polsce. Nikt nie chce jej przerwać i nikt nie ma ochoty się z niej wycofać ani o niej opowiedzieć. Nie ma odważ­nych, co by chcieli przerwać polityczne zmowy milczenia i przez chwilę przysłużyć się społeczeństwu. Szkoda.
   Niedawno minęły 52 lata od opublikowania „Listu otwartego do partii” autorstwa Jacka Kuronia i Karo­la Modzelewskiego. Za jego napisanie zostali następne­go dnia aresztowani i po szybkim procesie skazani na trzy i pół roku więzienia. Nie było internetu ani druka­rek - kilkanaście kopii ludzie przepisali na maszynach i rozdali znajomym, to wystarczyło. Modzelewski, wy­puszczony po dwóch latach, wkrótce dostał kolejne trzy - pół roku za studencki Marzec 1968. Taki to był czas. Ich list po latach dał owoc o nazwie „wolność”.
   W dawnej Jugosławii, kraju rządzonym despotycznie przez marszałka Tito, cisza i posłuszeństwo były obligato­ryjne. A jednak znalazł się człowiek, który otworzył usta.
I to nie byle jaki: odpowiedzialny za agitację i propagandę wiceprezydent kraju Milovan Dilas. W mrocznych latach 50. zeszłego wieku zdecydował się na ostrą krytykę rzą­dów partii komunistycznej. Natychmiast został pozba­wiony stanowisk, trafił do więzienia, tam napisał książkę „Nowa klasa”, w której wybebeszył grzechy całej jugosło­wiańskiej oligarchii komunistycznej. W 1968 roku po­zwolono mu (czyli nakazano) opuścić kraj. (To ostatnie przypomniało mi się ostatnio, kiedy płomiennorudowłosa posłanka PiS, której nazwiska nie pamiętam, zaleciła posłowi Nowoczesnej Krzysztofowi Mieszkowskiemu, by wyjechał z Polski, skoro mu się nie podoba. Ohydne, że aż brak słów.)
   Zarówno Dilas, jak i Kuroń z Modzelewskim stali się sławnymi dysydentami. Politycznymi wyrzutkami, ludź­mi, których wypowiedzi stały się bezcenne dla zrozumie­nia wypaczeń systemów komunistycznych. Cytowani przez Radio Wolna Europa i Głos Ameryki, publikowani przez paryską „Kulturę” i bibułę, docierali do zwykłych ludzi z faktami skrzętnie przez komunistyczne mafie skrywanymi. Wokół ich prac i wypowiedzi budowano nowe zręby demokracji.
   W Rosji taką rolę pełnił Aleksander Sołżenicyn. Nie był partyjnym aktywistą, właściwie cały czas podpadał władzy, co i rusz był karany za nieposłuszeństwo. Ale gdy nastał czas odwilży po 1956 roku, jego kry­tyczne dzieła (w obozie pracy zamiast pisać zapamię­tywał je) uzyskały zgodę Chruszczowa na publikację. W dowód uznania dopuszczono go nawet do archiwów NKWD - korzystając z nich, napisał przerażającą trzy- tomową epopeję o sowieckich obozach pracy „Archipe­lag GUŁag”. Komunizm sowiecki został prześwietlony jak w rentgenie - obraz, który się ukazał, wstrząsnął światem. Dzieło natychmiast zostało zakazane. A Soł- żenicyna pozbawiono obywatelstwa radzieckiego i wy­dalono do Niemiec.
   Bułgarski pisarz i dramaturg Georgi Markow czę­sto podpadał cenzurze, aż nagle stał się pupilem komu­nistycznego satrapy Todora Żiwkowa. Wódz, widząc talent autora, zapragnął mieć go w swojej puli wspieranych artystów. Markow zgodził się i zaczął prowa­dzić życie członka bułgarskiej bohemy. Publikowano go w miarę chętnie, korzystał z wielu przywilejów, po­znał komunistyczne towarzystwo na wylot. W pewnej chwili znowu czymś podpadł, przestraszył się i korzy­stając z okazji, zwiał na Zachód. Tam opublikował wspo­mnienia, w których zdemaskował królewski i arogancki styl życia komunistów bułgarskich. Został zamordowa­ny w Londynie przy użyciu triku z końcówką parasola, w której była ukryta trucizna.
   Mógłbym mnożyć przypadki ludzi, którzy odkrywa­ li prawdę o mechanizmach autorytarnych systemów. Najczęściej byli to ludzie, którzy znali je od podszew­ki, członkowie lub pupile dyktatorskich partii. Niestety, w dzisiejszej Polsce do ujawniania prawdy nie dochodzi. Trwa zmowa milczenia. Ci, co wiedzą, jak jest, wybierają partyjną lojalność zamiast podania ręki społeczeństwu. Ludwik „Nie Będę o Pewnych Rzeczach Mówił” Dorn na­dal swoją postawą służy dyktaturze PiS. Nie odezwali się ani Jakubiak, ani Poncyljusz, ani Kluzik-Rostkowska. Nie sądzę, by znalazł w sobie odwagę Kazimierz Michał Ujaz­dowski. Oni wciąż są po tamtej stronie, obok ludzi z cepa­mi w rękach.
Zbigniew Hołdys

Pisowskie religianctwo

Już niedługo Święta Wielkiej Nocy, naturalną więc rzeczy koleją myśli kierują się ku sprawom nadprzyrodzonym, które niekiedy albo mieszają się ze sprawami doczesnymi, albo też zdarza się, że bywają z nimi zmieszane (co nie jest tym samym). Korzystając z posiadania w Sejmie większości, PiS przegłosował uchwałę w setną rocznicę objawień fatimskich.

Forsując tę uchwałę, PiS otworzył sobie nowy front, wszedł w cichy, ale długotrwały i tlący się konflikt z większością pol­skich katolików. Jest to konflikt, którego istota umyka komentato­rom ze środowisk tradycyjnie antyklerykalnych. Opisując krytycznie polską rzeczywistość, przedstawiciele tego nurtu opinii publicznej uznają za jedynie właściwy i normatywnie czysty rozdział Kościoła od państwa wedle modelu, nazwijmy to, francuskiego, w którym państwo jest nie tyle neutralne światopoglądowo, ile laickie, przy czym laickość ta nie jest jakąś tam sobie neutralną bezświatopoglądową świeckością, ale sama jest światopoglądem na sprawy publiczne. Rzecz w tym, że we Francji takie ukształtowanie się laickości i formy rozdziału Kościoła od państwa było długim, burz­liwym, a niekiedy krwawym procesem, który trwał ponad 150 lat, a zakończył się, kiedy Charles de Gaulle, bardzo tradycjonalny kato­lik wychowany w duchu monarchizmu, uznał w 1957 r., że „Francja jest chrześcijańska, ale Republika laicka”.

Utrwalone i żywe formy współżycia ze sobą ludzi, grup społecznych i instytucji biorą się z ciągłości praktyk takiego współżycia i tego, że - z grubsza rzecz biorąc - większości zainteresowanych te prak­tyki odpowiadają. Wbrew twierdzeniom wyznawców sielankowej wizji historii głoszących, że w Polsce Kościół zawsze był z Narodem, a Naród z Kościołem i jedno za drugim stało murem, historia relacji dążeń narodowych i niepodległościowych z katolicyzmem wcale łatwa i nieskomplikowana nie była. Niemniej poprzez różne konflikty i zawirowania wszystko się po 1989 r. utrzęsło i wymodziło, Kościół jest od państwa „przyjaźnie” rozdzielony, a w efekcie istnieje sfera „rzeczy mieszanych”, gdzie w sposób powszechnie akceptowany pojawiają się symbole religijne (np. krzyż w sali sejmowej).
   Trudno także orzekać o klerykalizmie w sytuacji, kiedy sam Kościół katolicki albo w ogóle nie jest klerykalny, albo jest klerykalny, ale w stopniu i natężeniu o wiele słabszym niż niektóre zorganizowane środowiska wiernych zaangażowanych w politykę.

Wszystko to niesłychanie drażni ideowych antyklerykałów, któ­rzy specyficzne polskie doświadczenie świeckości państwa odnoszą do modelu francuskiej co do genezy Republiki laickiej i ogłaszają albo „dyktaturę kleru”, albo też - w wersji łagodniejszej liczne klerykalne „skuchy”. No i dobrze, no i na zdrowie, od tego są antyklerykałowie, którzy - by do partyjnej polityki wrócić - nie widzą specjalnej różnicy między PiS a PO. Jak to dobitnie określiła bardzo lewicowa Barbara Nowacka - wszystko to „jedno bagno i konserwatywna ściema”.
   Wcale nieprawda. Istnieje dość istotna różnica między uchwałą „fatimską” a np. uchwałą z okazji otwarcia świątyni Opatrzności Bożej, która została podjęta przez aklamację. Budowę tej świątyni zadeklarował w maju 1791 r., tuż po uchwaleniu konstytucji, Sejm Wielki jako wotum narodu za „chwilę pomyślną wydobycia Polski spod przemocy obcej i nieładu domowego”. No i przyszły rozbiory, utrata niepodległości i świątyni nie wzniesiono. Po odzyskaniu niepodległości Sejm Ustawodawczy w dniu uchwalenia Konstytucji marcowej przyjął ustawę o wykonaniu ślubu Sejmu Czteroletniego. Do budowy przystąpiono późno, bo w 1939 r., no i przyszła wojna, okupacja, komunizm i świątyni znowu nie było. Nie wydaje się zatem niczym i nikomu poza twardymi antyklerykałami zdrożnym, że kiedy wreszcie świątynię Opatrzności Bożej otwarto, Sejm podjął okolicznościową uchwałę, bo jest to uchwała podkreślająca w dziedzinie budownictwa sakralnego ciągłość wysiłków niepodległościowych i państwowych. Taka polska, historycznie uwarunkowana, specyfika.

Z uchwałą fatimską jest inaczej. Naczelny organ Rzeczpospolitej wyróżnia uznane przez Kościół za autentyczne objawienie pry­watne, które jednakże w żaden sposób katolików nie zobowiązuje w wierze (mogą sobie w nie wierzyć lub nie) i które - co najistotniej­sze - w rzeczywistości doczesnej w żaden sposób nie wiąże się z na­rodem i państwem polskim. Może mieć taki związek w wymiarze nadprzyrodzonym, ale władze państwowe nie są od zajmowania się nim. To jest istotna polityczna innowacja.
   Wbrew pozorom podjęta uchwała nie jest przejawem klerykalizmu. Jest czymś dużo gorszym. To brutalny, przepełniony całkowicie niechrześcijańską arogancją akt partyjno-grupowego religianctwa i politycznego zelotyzmu wymierzony w niepozbawiony napięć, ale generalnie spokojny sposób współistnienia ze sobą Polaków: katolików-tradycjonalistów, konserwatystów, liberałów, otwartych, zamkniętych, protestantów, żydów, prawosławnych, agnostyków, nawet ateistów. To, co przez lata układało się i utrwalało, jest tego rodzaju agresywnym aktem wzruszane i niczego dobrego z tego nie będzie. Oczywiście z racji uchwały fatimskiej większość katolików, którym dobrze jest z tym, jak dotąd było, nie wyda okrzyków oburzenia. Ale poczuje się nieswojo. To tak, jakby do naszego ulubionego barszczyku, gotowanego na jednym grzybku, jakaś arogancka baba, która wepchnęła się do naszej kuchni, dorzuciła grzybek drugi, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa trujący.

PiS wrzuca trujące grzybki do barszczu z własnej inicjatywy, ale gdy dojdzie do reakcji, rachunek za to zapłacą najmniej winni, w tym także Kościół polski. Nie oczekuję od hierarchów, że w spra­wie uchwały fatimskiej wejdą w otwartą polemikę z PiS. Ale skoro nadwerężany jest ład zbiorowy zapewniający w obszarze społecz­nego funkcjonowania religii spokojność porządku, to może dobrze, by biskupi potwierdzili swoje przywiązanie do niego. Bo inaczej, na kim się zmiele, na tym się zmiele, ale najpewniej na klerze się skrupi.
   A czytelniczkom i czytelnikom POLITYKI życzę nie tylko wesołego jajka, ale także pysznego barszczyku. Oczywiście ugotowanego na jednym grzybku.
Ludwik Dorn


Marks w telewizji

Wszystkiego bym się spodziewał, ale że telewizja publicz­na pokaże sztukę o Karolu Marksie, autorstwa i reżyserii Macieja Wojtyszki - tego bym nie oczekiwał. A jednak o późnej porze, kiedy ciemny lud (zwany kiedyś „ludem pracującym miast i wsi”) śpi snem spokojnym, nocne marki, lunatycy, czerwona lumpeninteligencja i niedobitki marksistów, mogli obejrzeć w TVP 2 przedstawienie „Narodziny Fryderyka Demuth”, przeniesione z Teatru im. Słowackiego w Krakowie.
   Demuth to nieślubny syn Karola Marksa z młodą i ape­tyczną służącą. Niektórzy uważają, że prawdziwym ojcem był Fryderyk Engels, przyjaciel i - jak byśmy dziś powie­dzieli - sponsor rodziny. Inni twierdzą, że Engels tylko wziął na siebie ojcostwo, żeby uratować rodzinę Marksa i jego autorytet na powstającej dopiero lewicy.
   Z bogatego życia i działalności twórcy marksizmu (choć Marks sam o sobie mówił, że marksistą nie jest) Wojtysz­ko wybrał tylko ten jeden wstydliwy epizod - nieślubne dziecko, czyli skandal w rodzinie - od czasu do czasu robiąc dygresje dotyczące działalności Marksa w innej niż dziecioróbstwo dziedzinie. W sztuce i w spektaklu Marks jest przedstawiony wystarczająco antypatycznie, żeby Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie mogła się do TVP przyczepić, iż ta lansuje ideologię komunistyczną, która jest w Polsce zakazana.
   Marks jest dzisiaj obecny nie tylko w Teatrze Słowac­kiego oraz w TVP Na Zachodzie, który nie doświadczył realnego socjalizmu, nadal budzi zainteresowanie. Są­dząc po tym, że na jego pogrzebie (1883 r.) obecnych było zaledwie 11 osób, można było przyjąć, że w trum­nie spoczywa nie tylko sam twórca, ale i jego ideologia. Tymczasem jest inaczej i co pewien czas ukazują się książki o filozofie (raczej życzliwe) oraz toczą polemiki wokół jego dorobku. Znany historyk amerykański Louis Menand, profesor Uniwersytetów Harvard i Princeton, laureat Nagrody Pulitzera, opublikował ostatnio obszerny esej o Marksie pod znamiennym tytułem „He’s Back. Karl Marks yesterday and today”.
   Skąd nagle taki esej o Marksie? Być może stąd, że w przyszłym roku przypada 200-lecie jego urodzin. Choć jego wizja historii się nie spełniła, a komunizm okazał się utopią i nieszczęściem, Marks jako badacz, pisarz (a pisał wybornie) i działacz wywarł wpływ na następne poko­lenia. Komunizm jest martwy, ale Marks - niezupełnie.
   Marks twierdził, że kapitalizm - na skutek sprzeczności wewnętrznych - nieuchronnie zmierza ku upadkowi. Nie można go zreformować. Wolny rynek i konkurencja, acz są motorem rozwoju gospodarki i postępu w ogóle (był zafascynowany rewolucją przemysłową, maszyną parową, lokomotywą, której działanie objaśnia w sztuce Wojtyszki swojej żonie Jenny), prowadzą do narastającej różnicy dochodów pomiędzy właścicielami kapitału a tymi, którzy sprzedają im swoją siłę roboczą i „nie mają do stracenia ni­czego oprócz swoich kajdan”. Nędza proletariatu sprawia, że musi się on wyzwolić, nie może zaś tego uczynić, nie wyzwalając całego społeczeństwa z tej nieludzkiej sytuacji.
   Ponad 150 lat później nierówno­ści pozostają ciągle problemem, co potwierdza m.in. niedawna ka­riera książki francuskiego ekonomi­sty Thomasa Picketty’ego, a także statystyki - od Polski do USA i Brazylii. Ba, nie brak opinii, że triumfalny marsz populistów - od Trumpa do Kaczyń­skiego - nie byłby możliwy, gdyby elity zafascynowane wzrostem PKB przestały być tak zachłanne i dbały o bar­dziej sprawiedliwy rozkład dochodów.
   W „Manifeście Komunistycznym”, niewielkiej rozprawie Marksa i Engelsa (1848 r., Wiosna Ludów) czytamy (a wła­ściwie, kto to dziś czyta?), że 10 proc. ludności posiada pra­wie wszystko, a 90 proc. nie posiada nic. Dzisiejsze staty­styki tylko to potwierdzają. Zdaniem Leszka Kołakowskiego to „arcydzieło politycznej literatury propagandowej”.
   Sam Marks cierpiał biedę, nie raz znosząc głód, żył na kredyt w okolicznych sklepach, w pełni poświęcił się swojej pracy (całymi dniami przesiadywał w bibliotece) i działalności politycznej, w ramach której tracił mnóstwo czasu na niezliczone polemiki, pamflety, spory i kłótnie. Był wierny XI Tezie Feuerbacha, że filozofowie „tylko obja­śniali świat na różne sposoby, a chodzi o to, żeby go zmie­nić”. Przez większość swojego życia był znany tylko w wą­skim kręgu buntowników. Jego znaczenie i popularność rosły wraz z rozwojem ruchu robotniczego i socjalistycz­nego w końcu XIX w. Jak pisze Alan Ryan w książce „Karol Marks - rewolucjonista i utopista”, gdyby w 1917 r. Lenin nie przyjechał do Petersburga i nie stanął na czele rewo­lucji, Marks byłby dzisiaj prawdopodobnie zapamiętany jako „niezbyt ważny XIX-wieczny filozof, socjolog, ekono­mista i teoretyk polityki”. Podobnego zdania był Leszek Kołakowski, autor monumentalnej książki o marksizmie: Marks będzie „rozdziałem podręcznika historii idei, au­torem jednej z wielkich książek XIX wieku. I to wszystko”.

Czy Marks odpowiada za komunizm i jego zbrodnie? Zdaniem Kołakowskiego istniało wiele różnych in­terpretacji marksizmu, zależnie od okoliczności histo­rycznych. Ten socjalizm, który został zrealizowany, leninowsko-stalinowski „nie jest wcieleniem INTENCJI (podkr. L.K.) Marksa. Problemem natomiast jest do ja­kiego stopnia jest wcieleniem logiki doktryny. Marks nie kwestionował demokratycznych metod rządzenia” - pi­sze Kołakowski, ale przewidywał zniesienie burżuazyjnego podziału władz i ustanowienie „jedności” władzy prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Byłbyż więc Karol Marks patronem IV RP?
   Jonathan Sperber i Gareth Stedman Jones (Uniwersy­tet Cambridge) w życzliwych Marksowi książkach, radzą w nim widzieć filozofa XIX-wiecznego, a nie czytać go przez doświadczenie totalitarne XX stulecia. Według nich Marksa zniszczyli... marksiści: Engels, Kautsky, Plechanow, Lenin - to oni zaczęli mówić o „naukowym socjali­zmie”, który leżał u podstaw XX-wiecznego komunizmu,
przekonania, że ludzi można przeprogramować zgodnie z teorią, którą uważa się za obowiązujące prawo historii. XX wiek nazwał to totalitaryzmem.
Daniel Passent
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz