czwartek, 27 kwietnia 2017

Sędzia na grillu



Sprawa sędziego Wojciecha Łączewskiego wciąż spędza sen z oczu ministrowi sprawiedliwości et consortes, bo zemsta staje się słodka, dopiero kiedy się dopełni.

Piotr Pytlakowski

Przejęcie przez PiS Krajowej Rady Sądownictwa i polityczne uzależ­nienie sądów poza złamaniem konstytucji i zasady trójpodzia­łu władzy może też złamać życie kilkudziesięciu sędziom uważanym przez rządzącą ekipę za wrogów. Już są pod­dawani naciskom i wskazywani palcem przez ministra sprawiedliwości jako cele do odstrzału. Na przykład Waldemar Żu­rek, rzecznik KRS, znienawidzony za ostrą krytykę poczynań PiS. I Igor Tuleya, bo ośmielił się porównać metody stoso­wane przez CBA w śledztwie przeciwko dr. Mirosławowi G. do stalinowskich. Tak­że Agnieszka Pilarczyk za to, że uniewin­niła lekarzy oskarżanych przez rodzinę Ziobrów o błędy, w wyniku których miał stracić życie ojciec ministra. Albo Justyna Koska-Janusz, bo wydała niekorzystny dla Zbigniewa Ziobry wyrok w sprawie, jaką wytoczył Jarosławowi Netzlowi, byłemu prezesowi PZU.
    Ale celem numer jeden, tu nie może być wątpliwości, jest szeregowy sędzia Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście Wojciech Łączewski. Plan wobec niego jest jasny. Ma być wydalony ze stanu sędziow­skiego, bez prawa do wykonywania innych zawodów prawniczych, wyrzucony poza margines, skazany na zapomnienie. A jak się da, to także na więzienie.
    Sędziego uznano za wroga, bo wydał wyrok skazujący na kary pozbawienia wol­ności byłych szefów CBA Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika oraz ich dwóch podwładnych za sprokurowanie tzw. afery gruntowej. Środowisko prawicowe uzna­ło, że trzy lata więzienia dla wiceszefa PiS to odwet za jego bezkompromisowość. Przecież prokurator żądał tylko dwóch lat więzienia i do tego w zawieszeniu.
    Lepiej się zastrzel
    Czy Łączewski miał podstawy, aby tak surowo potraktować oskarżonych? A może dał się ponieść osobistym animozjom?
- Wyrok zapadł jednogłośnie - tłumaczy sędzia. - Jako przewodniczący trzyosobo­wego składu głosowałem ostatni. Nie było w tym nic osobistego. To może dziwnie zabrzmi, ale uważałem i nadal uważam Kamińskiego za człowieka uczciwego.
    Uczciwy człowiek został jednak oskar­żony przez prokuraturę o poważne nad­użycie podczas operacji mającej dowieść,
że ówczesny wicepremier i minister rolnic­twa Andrzej Lepper jest skorumpowany. Kamińskiemu zarzucono przekroczenie uprawnień i podżeganie do wręczenia łapówki w znacznej wysokości oraz zle­cenie podrobienia dokumentów i wpro­wadzenie ich do obiegu, co wówczas było niedozwolone. To czyny zagrożone karą do ośmiu lat więzienia. Sąd wymierzył za­ledwie trzy lata (Kamińskiemu i Wąsikowi) oraz 2,5 roku obu agentom CBA, ale nie mógł kary zawiesić, bo zawieszenie stosu­je się, jeżeli wyrok nie przekracza dwóch lat więzienia.
    Nieprawomocny wyrok zapadł w mar­cu 2015 r. Skazani odwołali się do wyższej instancji, ale potem nadeszły wybory i już
w listopadzie 2015 r. nowy prezydent An­drzej Duda ułaskawił Kamińskiego, Wąsi­ka i dwóch ich podwładnych. Decyzja była precedensowa, bo prezydent ułaskawił nie osoby prawomocnie skazane, ale w świetle prawa nadal niewinne. Nikt nie miał wąt­pliwości, Andrzej Duda rzucił politycznym sojusznikom koło ratunkowe, dzięki cze­mu mogli już jako osoby niekarane wrócić na salony władzy.
    Nie wszyscy wiedzą, że to nie Wojciech Łączewski był początkowo wyznaczony do prowadzenia procesu Kamińskiego i innych. Sprawę przydzielono innemu sędziemu, ale ten nagle się rozchoro­wał. Podobno zapadł na chorobę zwaną dyplomatyczną. Łączewskiego wskaza­no do tej sprawy niejako w zastępstwie. To był przypadek.
    Kiedy ogłaszał wyrok, sondaże wskazy­wały jednoznacznie, że w zbliżających się wyborach zwycięży PiS. Wojciech Łączewski zapewne zdawał sobie sprawę, że za ten proces dostanie po łapach od nowej ekipy.
- Krótko po wyroku wieczorem zatelefono­wała do mnie znajoma pani sędzia. Nigdy nie kryła, że jest bliską znajomą Mariusza Kamińskiego - mówi Łączewski. - Powie­działa, że na moim miejscu strzeliłaby sobie w łeb, bo teraz służby się za mnie wezmą. Zrobią ze mnie przestępcę albo wariata.

    Łańcuch dziwnych zdarzeń
    Jeszcze w trakcie procesu zaczęło się tzw. grillowanie sędziego. Pod miejscem pracy jego żony zaczął pojawiać się pe­wien mężczyzna. Nic nie mówił, jedynie stał i patrzył, jak żona wysiada lub wsiada do auta. Sędzia rozpoznał w nim byłego funkcjonariusza CBA, bo wcześniej prze­słuchiwał go jako świadka. Potem ten sam człowiek zaczął pojawiać się na osiedlu sę­dziego. Znów tylko patrzył. Nie krył się, tak jakby chciał być zauważony.
    Ruszyła fala anonimów z groźbami: „Zostaniesz powieszony”, „Zginiesz!”. Nadesłano zdjęcie Łączewskiego zrobione na ulicy. Jego głowę ozdabiał namalowa­ny na czerwono celownik. Ktoś uruchomił na Facebooku fałszywe konto sędziego z kompromitującymi wpisami. Ktoś przy­słał mu do mieszkania prostytutkę. Za­dzwoniła do drzwi i domagała się wpusz­czenia. Powiedziała, żeby się nie wstydził, przecież ją zamówił. O wszystkich zdarze­niach natychmiast zawiadamiał przełożonych w sądzie.
    Poczuł strach, kiedy w garażu dostrzegł na śrubie od koła srebrną nakładkę. Wyglą­dało, jakby ktoś próbował poluzować mo­cowanie, ale śruby siedziały mocno. Uznał, że to było tylko ostrzeżenie. Zgłosił incydent na policji, poprosił o ochronę dla dziecka.
    W grudniu 2016 r. zauważył na przedniej szybie auta zaparkowanego na sądowym dziedzińcu charakterystyczny odprysk. Był pewien, że rano tego śladu nie było, szybę uszkodzono, kiedy przebywał w sądzie. Po­prosił znajomego fachowca o ocenę. Ten nie miał wątpliwości - ktoś strzelił w szy­bę z wiatrówki. Zgłosił to prezesowi sądu i w prokuraturze. Zabezpieczono monito­ring. Kamera nagrała scenę, kiedy kierow­ca sąsiedniego auta wysiada, podchodzi do szyby samochodu sędziego i uważnie się jej przygląda. Tak jakby usłyszał albo dostrzegł coś niepokojącego i chciał spraw­dzić. Prawdopodobnie strzelano z ubikacji sądowej. Tam monitoringu nie było.
    Każde z tych zdarzeń traktowane osob­no można by uznać za przypadkowe. Ale kiedy występują w pewnym ciągu, w krót­kich odstępach czasu i w znanym nam już kontekście wyroku na szefów CBA, o przy­padku nie może być mowy. To klasyczny modus operandi służb specjalnych (albo silnych grup przestępczych), jeżeli chcą kogoś zastraszyć albo wpędzić w obsesje, a w efekcie skompromitować i pozbawić wiarygodności. Sędzia Łączewski, który od lat interesuje się metodami działania służb i sporo na ten temat czyta, bez wąt­pienia zrozumiał, że wokół jego osoby to­czy się dość perfidna rozgrywka. Przeciw­nicy jednak źle go rozpracowali. Nie wzięli pod uwagę, że jest mocny psychicznie. Ła­two się nie załamuje. Walczy.
    W różnych prokuraturach toczą się po­stępowania dotyczące sędziego Łączewskiego. W sprawie strzału z wiatrówki, próby odkręcenia kół w samochodzie. Badane są anonimy z groźbami. Z punk­tu widzenia wrogów sędziego najbardziej rozwojowe śledztwo prowadzi prokura­tura krakowska. Chodzi o fałszywe konto na Twitterze.
    Konto założył - no właśnie, kto? Media nazwały go internautą X. Podszył się pod dziennikarza Tomasza Lisa. I na to konto miały wpływać wiadomości od ukrytego pod innym nazwiskiem sędziego Łączewskiego. Sędzia miał namawiać red. Lisa do spotkania, aby omówić zmianę stra­tegii walki z PiS. X. przekazał tę historię dziennikarzom portalu Kulisy24.pl wraz ze screenami swoich rozmów z Łączewskim. Dziennikarze postanowili spraw­dzić, czy to faktycznie sędzia. Internauta X. umówił się z sędzią na spotkanie w pew­nym mieszkaniu na osiedlu Wilanów. Dziennikarze obserwowali to miejsce. O wskazanej godzinie sędzia się pojawił. Wszedł na klatkę schodową, ale po chwili z niej wyszedł. To był dla nich kluczowy dowód. No może jednak nie do końca, bo opisali tę historię, ale nie podali na­zwiska sędziego. Może dlatego, że nie byli na sto procent pewni, czy ktoś ich jednak nie wkręca.
    Sensacja bez nazwiska to żadna sensa­cja. Internauta X. dotarł więc do młodego dziennikarza pewnej prawicowej gazety. Tu już nie było ceregieli. Nazwisko Łączewskiego aż biło w oczy na tytułowej stronie pisma. Tego samego dnia temat podchwyciła narodowa telewizja. W świat poszedł przekaz, że ten sędzia, który skazał na więzienie Mariusza Kamińskiego, knuje przeciwko PiS.
    Wojciech Łączewski natychmiast złożył w prokuraturze doniesienie, że ktoś pod­szył się pod niego na Twitterze. Oświad­czył, że nie prowadził żadnej korespon­dencji z kimkolwiek używającym danych Tomasza Lisa. Nie znał tego dziennikarza, nigdy z nim nie rozmawiał ani w realu, ani w sieci. Przyznał jednak, że faktycz­nie próbował wejść do nieznanego sobie mieszkania na warszawskim Wilanowie. Dzwonił domofonem, ale nikt mu nie otworzył. Poszedł tam, bo poprosił go o to znajomy z Lublina. Miał w tym miesz­kaniu odebrać książkę dla tego kolegi. Rozmawiali telefonicznie, w czasie kiedy sędzia jechał samochodem. Używał ze­stawu głośnomówiącego. Nie zdziwiło go, kiedy później za pośrednictwem aplikacji Surespot dostał wiadomość tekstową z ha­słem „Książka” i adresem. Był przekonany, że nadawcą był kolega z Lublina. Okazało się, że wiadomość nadał ktoś nieznany. Su- respot pozwala na usunięcie wiadomości z telefonu nadawcy, co automatycznie likwiduje korespondencję u odbiorcy. Dzisiaj sędzia jest przekonany, że jego te­lefoniczna rozmowa o odebraniu książki z lubelskim znajomym została przez kogoś podsłuchana. Nie wie przez kogo.
    No to jeszcze raz trzeba się zastano­wić nad fałszywym Tomaszem Lisem. Czy to tylko uzdolniony informatycznie, ale działający w pojedynkę prowoka­tor? A może ktoś inspirowany przez in­nych fachowców i użyty jako narzędzie do skompromitowania sędziego? Wojciech Łączewski tego rzecz jasna nie wie. Proku­ratura powinna przynajmniej próbować się dowiedzieć.

    Czas dintojry
    Sprawę początkowo badała warszaw­ska Prokuratura Okręgowa, ale wkrótce decyzją ministra Ziobry akta przerzuco­no do prokuratury w Legnicy. Dlaczego - tego nie wyjaśniono, podobnie jak ko­lejnej decyzji o ponownym przeniesieniu śledztwa. Tym razem do Krakowa. A tam wprowadzono nowy wątek. Prokuratu­ra obok postępowania, w którym sędzia występował jako poszkodowany, zaczęła badać, czy nie popełnił czynu karalnego w postaci fałszywego doniesienia o prze­stępstwie, którego nie było. Czyli że nikt się pod Łączewskiego nie podszył. Na razie to postępowanie toczy się w sprawie, a nie przeciwko sędziemu.
    Przenoszenie postępowania z jednego końca Polski na drugi powoduje, że wędru­ją też akta i potem nie sposób ustalić, z czy­jego gabinetu wyciekły do mediów tajne informacje. Na przykład treść kluczowych zeznań. W prawicowych gazetach ukaza­ły się artykuły z cytatami z materiałów śledczych, odpowiednio zinterpretowane przez dziennikarzy. „wSieci” zatytułowa­ło swój materiał „Łączewski. Game Over”.
To niewątpliwie kontynuacja grillowania sędziego. Jeżeli PiS przejmie KRS, tak jak już to się stało z Trybunałem Konstytucyjnym, dintojra zostanie dokonana i wro­gowie Wojciecha Łączewskiego poczują słodki smak zemsty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz