Sprawa sędziego Wojciecha Łączewskiego wciąż spędza sen z oczu
ministrowi sprawiedliwości et consortes, bo zemsta staje się słodka, dopiero
kiedy się dopełni.
Piotr
Pytlakowski
Przejęcie przez PiS Krajowej Rady Sądownictwa i polityczne uzależnienie
sądów poza złamaniem konstytucji i zasady trójpodziału władzy może też złamać
życie kilkudziesięciu sędziom uważanym przez rządzącą ekipę za wrogów. Już są
poddawani naciskom i wskazywani palcem przez ministra sprawiedliwości jako
cele do odstrzału. Na przykład Waldemar Żurek, rzecznik KRS, znienawidzony za
ostrą krytykę poczynań PiS. I Igor Tuleya, bo ośmielił się porównać metody
stosowane przez CBA w śledztwie przeciwko dr. Mirosławowi G. do stalinowskich.
Także Agnieszka Pilarczyk za to, że uniewinniła lekarzy oskarżanych przez
rodzinę Ziobrów o błędy, w wyniku których miał stracić życie ojciec ministra.
Albo Justyna Koska-Janusz, bo wydała niekorzystny dla Zbigniewa Ziobry wyrok w
sprawie, jaką wytoczył Jarosławowi Netzlowi, byłemu prezesowi PZU.
Ale celem numer jeden, tu nie może być wątpliwości, jest szeregowy sędzia Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście Wojciech
Łączewski. Plan wobec niego jest jasny. Ma być wydalony ze stanu sędziowskiego,
bez prawa do wykonywania innych zawodów prawniczych, wyrzucony poza margines,
skazany na zapomnienie. A jak się da, to także na więzienie.
Sędziego uznano za wroga, bo wydał wyrok skazujący na kary pozbawienia
wolności byłych szefów CBA Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika oraz ich
dwóch podwładnych za sprokurowanie tzw. afery gruntowej. Środowisko prawicowe
uznało, że trzy lata więzienia dla wiceszefa PiS to odwet za jego
bezkompromisowość. Przecież prokurator żądał tylko dwóch lat więzienia i do
tego w zawieszeniu.
Lepiej się zastrzel
Czy Łączewski miał podstawy, aby tak surowo potraktować oskarżonych? A
może dał się ponieść osobistym animozjom?
- Wyrok zapadł jednogłośnie - tłumaczy sędzia. - Jako przewodniczący trzyosobowego
składu głosowałem ostatni. Nie było w tym nic osobistego. To może dziwnie
zabrzmi, ale uważałem i nadal uważam Kamińskiego za człowieka uczciwego.
Uczciwy człowiek został jednak oskarżony przez prokuraturę o poważne
nadużycie podczas operacji mającej dowieść,
że ówczesny wicepremier i minister
rolnictwa Andrzej Lepper jest skorumpowany. Kamińskiemu zarzucono
przekroczenie uprawnień i podżeganie do wręczenia łapówki w znacznej wysokości
oraz zlecenie podrobienia dokumentów i wprowadzenie ich do obiegu, co wówczas
było niedozwolone. To czyny zagrożone karą do ośmiu lat więzienia. Sąd
wymierzył zaledwie trzy lata (Kamińskiemu i Wąsikowi) oraz 2,5 roku obu
agentom CBA, ale nie mógł kary zawiesić, bo zawieszenie stosuje się, jeżeli
wyrok nie przekracza dwóch lat więzienia.
Nieprawomocny wyrok zapadł w marcu 2015 r. Skazani odwołali się do
wyższej instancji, ale potem nadeszły wybory i już
w listopadzie 2015 r. nowy
prezydent Andrzej Duda ułaskawił Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych.
Decyzja była precedensowa, bo prezydent ułaskawił nie osoby prawomocnie
skazane, ale w świetle prawa nadal niewinne. Nikt nie miał wątpliwości,
Andrzej Duda rzucił politycznym sojusznikom koło ratunkowe, dzięki czemu mogli
już jako osoby niekarane wrócić na salony władzy.
Nie wszyscy wiedzą, że to nie Wojciech Łączewski był początkowo
wyznaczony do prowadzenia procesu Kamińskiego i innych. Sprawę przydzielono
innemu sędziemu, ale ten nagle się rozchorował. Podobno zapadł na chorobę
zwaną dyplomatyczną. Łączewskiego wskazano do tej sprawy niejako w zastępstwie.
To był przypadek.
Kiedy ogłaszał wyrok, sondaże wskazywały jednoznacznie, że w
zbliżających się wyborach zwycięży PiS. Wojciech Łączewski zapewne zdawał sobie
sprawę, że za ten proces dostanie po łapach od nowej ekipy.
- Krótko po wyroku wieczorem
zatelefonowała do mnie znajoma pani sędzia. Nigdy nie kryła, że jest bliską
znajomą Mariusza Kamińskiego - mówi
Łączewski. - Powiedziała, że na moim miejscu strzeliłaby sobie w łeb, bo
teraz służby się za mnie wezmą. Zrobią ze mnie przestępcę albo wariata.
Łańcuch dziwnych zdarzeń
Jeszcze w trakcie procesu zaczęło się tzw. grillowanie sędziego. Pod
miejscem pracy jego żony zaczął pojawiać się pewien mężczyzna. Nic nie mówił,
jedynie stał i patrzył, jak żona wysiada lub wsiada do auta. Sędzia rozpoznał w
nim byłego funkcjonariusza CBA, bo wcześniej przesłuchiwał go jako świadka.
Potem ten sam człowiek zaczął pojawiać się na osiedlu sędziego. Znów tylko
patrzył. Nie krył się, tak jakby chciał być zauważony.
Ruszyła fala anonimów z groźbami: „Zostaniesz powieszony”, „Zginiesz!”.
Nadesłano zdjęcie Łączewskiego zrobione na ulicy. Jego głowę ozdabiał namalowany
na czerwono celownik. Ktoś uruchomił na Facebooku fałszywe konto sędziego z
kompromitującymi wpisami. Ktoś przysłał mu do mieszkania prostytutkę. Zadzwoniła
do drzwi i domagała się wpuszczenia. Powiedziała, żeby się nie wstydził,
przecież ją zamówił. O wszystkich zdarzeniach natychmiast zawiadamiał przełożonych
w sądzie.
Poczuł strach, kiedy w garażu dostrzegł na śrubie od koła srebrną
nakładkę. Wyglądało, jakby ktoś próbował poluzować mocowanie, ale śruby
siedziały mocno. Uznał, że to było tylko ostrzeżenie. Zgłosił incydent na
policji, poprosił o ochronę dla dziecka.
W grudniu 2016 r. zauważył na przedniej szybie auta zaparkowanego na
sądowym dziedzińcu charakterystyczny odprysk. Był pewien, że rano tego śladu
nie było, szybę uszkodzono, kiedy przebywał w sądzie. Poprosił znajomego
fachowca o ocenę. Ten nie miał wątpliwości - ktoś strzelił w szybę z
wiatrówki. Zgłosił to prezesowi sądu i w prokuraturze. Zabezpieczono monitoring. Kamera nagrała scenę, kiedy kierowca sąsiedniego auta
wysiada, podchodzi do szyby samochodu sędziego i uważnie się jej przygląda. Tak
jakby usłyszał albo dostrzegł coś niepokojącego i chciał sprawdzić.
Prawdopodobnie strzelano z ubikacji sądowej. Tam monitoringu nie było.
Każde z tych zdarzeń traktowane osobno można by uznać za przypadkowe.
Ale kiedy występują w pewnym ciągu, w krótkich odstępach czasu i w znanym nam
już kontekście wyroku na szefów CBA, o przypadku nie może być mowy. To
klasyczny modus operandi służb specjalnych (albo silnych grup
przestępczych), jeżeli chcą kogoś zastraszyć albo wpędzić w obsesje, a w
efekcie skompromitować i pozbawić wiarygodności. Sędzia Łączewski, który od lat
interesuje się metodami działania służb i sporo na ten temat czyta, bez wątpienia
zrozumiał, że wokół jego osoby toczy się dość perfidna rozgrywka. Przeciwnicy
jednak źle go rozpracowali. Nie wzięli pod uwagę, że jest mocny psychicznie. Łatwo
się nie załamuje. Walczy.
W różnych prokuraturach toczą się postępowania dotyczące sędziego
Łączewskiego. W sprawie strzału z wiatrówki, próby odkręcenia kół w
samochodzie. Badane są anonimy z groźbami. Z punktu widzenia wrogów sędziego
najbardziej rozwojowe śledztwo prowadzi prokuratura krakowska. Chodzi o
fałszywe konto na Twitterze.
Konto założył - no właśnie, kto? Media nazwały go internautą X. Podszył
się pod dziennikarza Tomasza Lisa. I na to konto miały wpływać wiadomości od
ukrytego pod innym nazwiskiem sędziego Łączewskiego. Sędzia miał namawiać red.
Lisa do spotkania, aby omówić zmianę strategii walki z PiS. X. przekazał tę
historię dziennikarzom portalu Kulisy24.pl wraz ze screenami swoich
rozmów z Łączewskim. Dziennikarze postanowili sprawdzić, czy to faktycznie
sędzia. Internauta X. umówił się z sędzią na spotkanie w pewnym mieszkaniu na
osiedlu Wilanów. Dziennikarze obserwowali to miejsce. O wskazanej godzinie
sędzia się pojawił. Wszedł na klatkę schodową, ale po chwili z niej wyszedł. To
był dla nich kluczowy dowód. No może jednak nie do końca, bo opisali tę
historię, ale nie podali nazwiska sędziego. Może dlatego, że nie byli na sto
procent pewni, czy ktoś ich jednak nie wkręca.
Sensacja bez nazwiska to żadna sensacja. Internauta X. dotarł więc do
młodego dziennikarza pewnej prawicowej gazety. Tu już nie było ceregieli.
Nazwisko Łączewskiego aż biło w oczy na tytułowej stronie pisma. Tego samego
dnia temat podchwyciła narodowa telewizja. W świat poszedł przekaz, że ten
sędzia, który skazał na więzienie Mariusza Kamińskiego, knuje przeciwko PiS.
Wojciech Łączewski natychmiast złożył w prokuraturze doniesienie, że ktoś
podszył się pod niego na Twitterze. Oświadczył, że nie prowadził żadnej
korespondencji z kimkolwiek używającym danych Tomasza Lisa. Nie znał tego
dziennikarza, nigdy z nim nie rozmawiał ani w realu, ani w sieci. Przyznał
jednak, że faktycznie próbował wejść do nieznanego
sobie mieszkania na warszawskim Wilanowie. Dzwonił domofonem, ale nikt mu nie
otworzył. Poszedł tam, bo poprosił go o to znajomy z Lublina. Miał w tym mieszkaniu
odebrać książkę dla tego kolegi. Rozmawiali telefonicznie, w czasie kiedy
sędzia jechał samochodem. Używał zestawu głośnomówiącego. Nie zdziwiło go,
kiedy później za pośrednictwem aplikacji Surespot dostał wiadomość tekstową z
hasłem „Książka” i adresem. Był przekonany, że nadawcą był kolega z Lublina.
Okazało się, że wiadomość nadał ktoś nieznany. Su- respot pozwala na usunięcie
wiadomości z telefonu nadawcy, co automatycznie likwiduje korespondencję u
odbiorcy. Dzisiaj sędzia jest przekonany, że jego telefoniczna rozmowa o
odebraniu książki z lubelskim znajomym została przez kogoś podsłuchana. Nie wie
przez kogo.
No to jeszcze raz trzeba się zastanowić nad fałszywym Tomaszem Lisem.
Czy to tylko uzdolniony informatycznie, ale działający w pojedynkę prowokator?
A może ktoś inspirowany przez innych fachowców i użyty jako narzędzie do
skompromitowania sędziego? Wojciech Łączewski tego rzecz jasna nie wie. Prokuratura
powinna przynajmniej próbować się dowiedzieć.
Czas dintojry
Sprawę początkowo badała warszawska Prokuratura Okręgowa, ale wkrótce
decyzją ministra Ziobry akta przerzucono do prokuratury w Legnicy. Dlaczego
- tego nie wyjaśniono, podobnie jak kolejnej decyzji
o ponownym przeniesieniu śledztwa. Tym razem do Krakowa. A tam wprowadzono nowy
wątek. Prokuratura obok postępowania, w którym sędzia występował jako
poszkodowany, zaczęła badać, czy nie popełnił czynu karalnego w postaci
fałszywego doniesienia o przestępstwie, którego nie było. Czyli że nikt się
pod Łączewskiego nie podszył. Na razie to postępowanie toczy się w sprawie, a
nie przeciwko sędziemu.
Przenoszenie postępowania z jednego końca Polski na drugi powoduje, że
wędrują też akta i potem nie sposób ustalić, z czyjego gabinetu wyciekły do
mediów tajne informacje. Na przykład treść kluczowych zeznań. W prawicowych
gazetach ukazały się artykuły z cytatami z materiałów śledczych, odpowiednio
zinterpretowane przez dziennikarzy. „wSieci” zatytułowało swój materiał
„Łączewski. Game Over”.
To niewątpliwie kontynuacja
grillowania sędziego. Jeżeli PiS przejmie KRS, tak jak już to się stało z Trybunałem
Konstytucyjnym, dintojra zostanie dokonana i wrogowie Wojciecha Łączewskiego
poczują słodki smak zemsty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz