wtorek, 11 kwietnia 2017

Lekarz wymyślonych chorób



Jarosław Kaczyński słynie z trafnych diagnoz, ma problem jedynie z „leczeniem". To pogląd dosyć popularny nawet wśród przeciwników PiS. Tyle że fałszywy.

Zaczęło się od Adama Michnika, który przed ko­misją śledczą ds. afery Rywina oddawał po latach sprawiedliwość prezesowi PiS i jego dawniejszym antykorupcyjnym przestrogom. Motyw „świetne diagnozy i marne wykonanie” powracający po­tem w licznych tekstach (np. „Mój kłopot z pana­mi K.” Jacka Żakowskiego w POLITYCE z 2006 r.) oraz medialnych dyskusjach. Utrwalany również w ostatnich latach zwłaszcza przez młodszą lewicę, która doceniła wrażli­wość PiS na rozwarstwienie społeczne, śmieciówki, problem niskich płac.
   Słychać więc czasem westchnienia: skoro Kaczyński ma tak dobry słuch społeczny i nawet potrafi niekiedy zrobić z niego sensowny użytek (program 500+), to po co mu zamordystyczny naddatek? Nie mógłby po prostu skupić się na rozwiązywaniu społecznych problemów bez rozwalania Trybunału Konstytucyjnego, obsesji antytuskowej, awanturnictwa w polityce zagranicz­nej? Kaczyński jest tu figurą pękniętą. W zasadzie chce dobrze, lecz kieruje nim jakaś tajemnicza skaza na duszy bądź destruk­cyjne - po Smoleńsku jakoś tam zrozumiałe - namiętności.
   Ale to tak, jakby widzieć same drzewa i nie dostrzegać lasu. Bo diagnozy Kaczyńskiego pozornie tylko służą wskazaniu źródeł społecznego bólu. W rzeczywistości co najwyżej stwierdzają fakt jego wystąpienia, przy okazji wyolbrzymiając jego skalę i znacze­nie. Dla cierpiącego w samotności to oczywiście całkiem sporo i nietrudno wtedy przeoczyć, że diagnoza wcale nie została posta­wiona po to, aby wyleczyć. A przynajmniej nie to jest jej głównym celem. Niezmiennie chodzi bowiem o wskazanie i ukaranie tych, którzy ów ból rzekomo zadają. Czyli niemal każdego, komu z PiS nie po drodze.
   Pytanie, czy Kaczyński musi wszystko rozwalić, aby rozwią­zać kilka społecznych problemów, wcale więc nie jest pyta­niem absurdalnym.

   Państwo w ruinie
   Wędrówkę po kolejnych diagnozach prezesa zacznijmy od koń­ca. Od ostatniej jak dotąd wypowiedzi kompleksowej, którą zawarł w książce „Polska naszych marzeń” z 2011 r. Później Kaczyński przeważnie już tylko reagował na bieżące wydarzenia, przedsta­wiał doraźne interpretacje, insynuował. Zarzucił jednak nawyk konstruowania zawiłych opisów polskiej rzeczywistości. Nawet jego sejmowe wystąpienie w debacie nad expose Beaty Szydło za­wierało tylko zestaw pisowskich oczywistości. Inaczej niż dekadę wcześniej, gdy w analogicznej sytuacji po powstaniu rządu Kazi­mierza Marcinkiewicza w sugestywnym wystąpieniu Kaczyński ogłaszał nowe linie podziału. Rządom „dobrej zmiany” brakuje więc klarownej diagnozy. Jest ona szczelnie ukryta pod propa­gandowymi komunikatami. Choć można sądzić, że niemal się nie zmieniła. Uzupełniana przez lata o kolejne elementy, przypie­czętowana wreszcie smoleńskim stemplem, być może osiągnęła ostateczny kształt i nie ma już potrzeby niczego dopowiadać.
   Z „Polski naszych marzeń” płynął zresztą wniosek paradoksal­ny: że Kaczyński tak naprawdę nie marzy. Niczego choćby nie­banalnego o swej wyśnionej Polsce nie był w stanie powiedzieć. Tyle że ma być silna, poważana, sprawna, przyjazna obywatelom, wspólnotowa. Lecz któżby się pod tym nie podpisał? Łatał więc dziury odwołaniami do standardów zachodnioeuropejskich. Szwedzkich, duńskich, austriackich, czasem niemieckich. Tam­tejsza proza życia niezbyt przekonująco jednak wypadała w roli prezesowskiego ideału.
   O ile we wstępnej części książki rozum podpowiedział Ka­czyńskiemu, że dobrze byłoby wzorować się na edukacyjnym systemie Finlandii (Kaczyński przywołuje nawet sukcesy fiń­skich dzieci w testach PISA), to już osobny rozdział poświęcony polskiej edukacji dyktuje mu stary nawyk: „Zawsze uważałem, że pierwszym krokiem do odnowy polskiej szkoły powinno być przywrócenie porządku”. A skąd ten wniosek? Ano stąd, że - i nie jest to karykaturalny skrót - teraz w szkołach nawet dziewczęta biją się do nieprzytomności (za czasów prezesa też się czasem biły, ale wtedy było to „raczej śmieszne”). Autor co prawda zastrzega, że jeśli tłuką się tylko chłopaki, to „nie należy przesadzać ze ściganiem tego”. Później z zachwytem opisuje widok napotkanej gdzieś grupki dziewcząt w strojach marynarskich („pięknie to wyglądało”), sławiąc dobrodziej­stwa szkolnych mundurków. Znajduje też miejsce na reflek­sję dydaktyczną o tym, że w polskich szkołach za dużo jest testów. Podczas gdy należałoby oprzeć system na rozmowie. Za pozytywny przykład służy tu prezesowi sowiecka eduka­cja. Z zastrzeżeniami, ale - podkreśla - trzeba pamiętać, ilu w ZSRR wyedukowano świetnych inżynierów, dyplomatów, pracowników wywiadu.
   Jak więc zmienić polski system? Starczy prezesowi wyobraźni na dokonanie wyboru pomiędzy dwoma modelami: z II Rzecz­pospolitej albo PRL. Lecz „optymalny byłby chyba jednak” ten ostatni.
    „Przywracanie porządku” powraca zresztą w rozlicznych kon­tekstach. „Aby zmieniać Polskę, trzeba mieć odpowiednich lu­dzi”. „Główna sprawa to oczywiście jakość armii, szczególnie jej kadr”. „Z sądami w Polsce jest taki kłopot, że w istocie są one kor­poracjami pozostającymi poza ścisłą kontrolą” (sic!). To są zwykle otwierające zdania. Zamiast marzeń - pragnienie kontrolowania. Zamiast rozwoju - natręctwo powracania do bliżej nieokreślo­nych czasów, kiedy panował mityczny porządek. Zamiast lotu ku chmurom - znój oczyszczania, rozliczania, sumiennego wy­liczania win.
   Lecz jakiż to inny użytek można uczynić z diagnozy, która jest gęsta i czarna niczym smoła? I w której nie ma niczego pozy­tywnego? Żadnych korzystnych trendów wartych podtrzyma­nia i rozwinięcia. Ani dorobku, który należałoby pomnażać.
W swym opisie Polski prezes już dawno temu dotarł na krańce. Jeszcze w 2006 r., na „studniówkę” rządu Marcinkiewicza, tak przemawiał w Sejmie: „Otóż w oczywisty sposób nasze państwo, nasz aparat państwowy jest tak uwikłany w układy lobbystycz­ne i w układy już czysto patologiczne, po prostu kryminalne, że o wykonywaniu zadań w ramach tego, co określiłem tutaj jako dobre państwo, nie ma po prostu mowy. Nie ma mowy o żadnej polityce gospodarczej w ciągu tych 17 lat, tej polityki nie było, były właśnie różnego rodzaju naciski i decyzje, które z tych na­cisków wynikały”.
   Wszyscy już przywykli do takiego języka, nikogo nie dziwi prze­sada sformułowań. A szkoda, bo gdyby traktowano je z należną powagą, mało kto dawałby się potem nabrać na przedwyborcze kreacje „łagodnego prezesa” i jego rzekomo dobre chęci. Tak ra­dykalna diagnoza wyklucza przecież banalne korekty. Nawet za­chowanie minimum ciągłości z dorobkiem poprzedników byłoby problematyczne. Wszystko nadaje się jedynie do rozwalcowania: model demokracji, ukształtowany ład rynkowy, relacje ze świa­tem. Totalna polityka wyrasta tutaj z totalnej diagnozy.

   Jak tworzył się układ
   Pierwsza, zalążkowa, diagnoza Kaczyńskiego wcale nie była ra­dykalna i może dlatego okazała się trafna. Miał rację, domagając się na przełomie 1989/90 r. odblokowania procesu kształtowania się sceny partyjnej. Nie miało zaś racji środowisko Michnika, Ku­ronia i Geremka, dążące do podtrzymania na siłę jedności obozu solidarnościowego. Mimo że tłumaczono to wtedy sensownie koniecznością zapewnienia politycznej osłony dla transformacji. Bieg zdarzeń wykazał, że nie było takiej konieczności. Mimo pro­testów obóz reformatorski nigdy nie utracił niezbędnego mini­mum poparcia społecznego, a nawet gdyby któraś rządząca ekipa miała pokusę zejścia z drogi reform, międzynarodowe instytucje miały dość instrumentów, aby to wyperswadować.
   Cóż jednak z tego, że za Kaczyńskim i jego Porozumieniem Centrum stała racja, skoro uczynił z niej tak fatalny użytek? Nie zadowolił się tym, że dopiął swego. Przy okazji przypisał prze­ciwnikom makiaweliczne intencje zdławienia demokracji w za­rodku. Nie przyjmując do wiadomości, że ich kalkulacje mogły być po prostu błędne. Osobiste poczucie krzywdy wywołane bra­kiem akceptacji wśród solidarnościowych elit Kaczyński przekuł na jednoznaczne konkluzje polityczne. I tak wyłonił się embrion przyszłego układu.
   Różnie go wtedy nazywał: choćby kompleksem finansowo-esbeckim. „Coś takiego istnieje i sądzę, że w najbliższym czasie będzie jeszcze o tym mowa. W tej chwili nie chciałbym na ten temat mówić” - twierdził już w 1991 r. Insynuacja na ogólnym poziomie - że sprzymierzyły się dawna nomenklatura, funkcjo­nariusze MSW i sprzedajne nowe elity - lepiej się sprzedawała. Figura retoryczna „wiem, ale nie mogę jeszcze powiedzieć” obo­wiązuje zresztą do dziś. Choć niefrasobliwy Lech Kaczyński raz nawet zdradził w jednym z wywiadów, że na czele owego „kom­pleksu” stoi Geremek.
   Diagnozowany układ rozrastał się w błyskawicznym tem­pie. Każdy, kto wchodził w zwarcie z Kaczyńskim, był zaliczany do układu. Zmieniały się tylko jego centralne figury - po Ge­remku był czas Wałęsy, długo bywał obsadzany w tej roli Michnik, potem Miller, wreszcie najgorszy z nich - Tusk. Wszystkich kojarzono ze sprawcami realnego społecznego zła, którego w transformacyjnym chaosie nie dało się przecież uniknąć. Ze strumienia rzeczywistości wydobywał bowiem Kaczyński to, co najbardziej bulwersujące - przypadki uwłasz­czenia nomenklatury (nierzadkie wtedy, ale wcale nie domi­nujące), afery gospodarcze, przekręty prywatyzacyjne, wzrost przestępczości, niesprawność wymiaru sprawiedliwości, nad­użycia służb specjalnych, urzędniczą korupcję - aby dołączyć do swej opowieści. Ubierał ją socjologiczno-prawniczy żargon, który sugerował naukową dyscyplinę. Finalny konstrukt ukła­du to „stolik do brydża”, przy którym mieli zasiadać politycy, mafiosi, biznesmeni i funkcjonariusze służb, zaprezentowany przez Kaczyńskiego w Sejmie jesienią 2005 r.
   Poszczególne kawałki diagnozy były prawdziwe, lecz poskła­dane w hierarchiczny układ tworzyły tyleż sugestywną, ile fał­szywą konstrukcję. Układy zdarzają się wszędzie, a już zwłasz­cza w państwie ogarniętym chaosem; zresztą i dziś tworzą się pod parasolem rządów PiS. Od sprawności państwa zależy, na ile mogą sobie pozwolić. Tyle że jeden, centralnie sterowany „układ” to już wizja wprost z „Protokołów mędrców Syjonu”.
   Pozornie więc prezes uwrażliwiał świat polityki na transfor­macyjne patologie, w gruncie rzeczy prowokując swych opo­nentów do wypierania większości przykrych faktów. Bo jeśli każda patologia z osobna była interpretowana jako fragment tajemniczego planu, którego elity miały być patronem i bene­ficjentem, to najprościej było im tę całość odrzucić. Wobec ab­solutnej polaryzacji trudno utrzymać wrażliwość na niuanse. Można być za albo przeciwko. Stawiać dorobek III RP na ukwie­conym ołtarzu albo potępić wszystko w czambuł. Krytykowany później samozachwyt elit miał więcej źródeł, ale dominujący typ kontestacji modelu transformacji z pewnością nie pomagał rozwijać wartościowej refleksji.
   Zwłaszcza że Kaczyński akurat wtedy, gdy było najtrudniej - czyli w pierwszej połowie lat 90. - uciekał od realnej władzy. Tworzył swoje teorie, podczas gdy kolejne gabinety na niesta­bilnym politycznie gruncie po prostu starały się rozwiązywać narastające problemy. Po cóż im była lustracja, dekomunizacja i budowa od podstaw nowych instytucji, czego domagał się Kaczyński? Choć zdarzały się rządzącym wtedy elitom rów­nież ideologiczne uzasadnienia, to odmowa wejścia w rozli­czeniowy nurt w głównej mierze wynikała z pragmatyzmu. Bo - inaczej, niż chciał Kaczyński - to nie moralne gratyfikacje najbardziej potrzebne były Polakom, lecz zachowanie mini­mum społecznej spójności w trudnych czasach.
   Z badań załóg w wielkich zakładach z 1991 r. wynikało zresztą jasno: mimo odczuwanego moralnego dyskomfortu pracowni­cy wcale nie chcieli, aby w ich fabrykach powymieniano nie­dawnych partyjnych dyrektorów bądź brygadzistów. Bo mimo wszystko byli „swoi” i wiedziano, czego się po nich spodziewać. Lęk budziła za to potencjalna zmiana.

   Po drugiej stronie lustra
   Diagnozy Kaczyńskiego zmierzały w zupełnie inną stronę. Przewidywały, że stanie się coś odwrotnego. To radykalne „oczyszczenie” państwa z nomenklaturowych układów miało być jedynym sposobem uniknięcia buntu społecznego. W roli potencjalnych burzycieli Kaczyńskiemu zdarzało się obsadzać OPZZ bądź Solidarność ’80. Bywało, że zapowiadał powrót so­wieckiej strefy wpływu, ale i obawiał się „latynizacji Polski”, ewentualnie „wariantu chilijskiego” (czyli reform rynkowych pod osłoną dyktatury). W przeddzień wyborczego zwycięstwa SLD w 1993 r. oświadczył: „Zaistnieje ostatnia przesłanka spo­łecznej rewolucji. Dotąd nie było jasno określonego przeciw­nika. Przeciw komu miałby być wymierzony strajk generalny? Teraz taki przeciwnik się znajdzie - komuniści”.
   I choć zwykle chybiał, nie ustawał w czarnych prognozach. W reformie administracyjnej rządu Buzka (1999 r.) dostrze­gał ryzyko „anarchicznej landyzacji”. Wynegocjowane przez gabinet Millera warunki akcesji z UE (2002 r.) skwitował pro­roctwem: „Idziemy do Brukseli, wylądujemy w Mińsku”. Wiesz­cząc: „W istocie będziemy do naszego członkostwa dopłacać. Nasze wejście do UE mocno uderzy w rolnictwo, w szczególno­ści produkcyjne, w tradycyjne działy przemysłu. W najlepszym razie nie dostaniemy w sensie finansowym nic, za to przyjmie­my ograniczenia, które w nas uderzą”. Co naturalnie też miało doprowadzić do buntu. Dramatycznie więc pytał dziennikarkę: „Chce pani, żeby rządziło stowarzyszenie Grunwald?”. Albo przestrzegał, że w wyborach w 2005 r. „rządzić tu będzie Lep­per razem z Łukaszenką”. Więc odgrażał się: „Ja wejścia do UE na takich warunkach nie poprę, bo ja nie poprę władzy Lep­pera w Polsce. To tak samo jakbym poparł wejście do Polski wojsk radzieckich”.
   Trzy lata później to jednak PiS wygrało wybory, a Kaczyński wziął sobie Leppera na koalicjanta. Ile więc warte były tamte diagnozy? A ile wszystkie późniejsze? Polska po wielokroć już w nich upadała, wyczerpywała swe ostatnie zasoby, żegnała je­dyne prawdziwe elity, zamykała przed sobą szanse rozwojowe. Jej aparat państwowy pogrążał się w „krańcowym rozkładzie”, demokracja osuwała się w totalitaryzm, a państwo okazywało się ruiną. Żadna realistyczna ocena, choćby dokonywana z najbardziej sceptycznych pozycji, nie uprawniała jednak do takich ocen. Ale diagnozy nie miały diagnozować. Ich zadaniem było szerzenie strachu, a potem uzasadnianie ustrojowych dróg na skróty w sytuacji rzekomo wyższej konieczności.
   Lecz niepostrzeżenie to sam Kaczyński również padł ofiarą własnej diagnozy. Mało kto dziś pamięta, że wchodził na scenę polityczną jako rzecznik demokracji, uczciwej prywatyzacji, rynku uwolnionego od patologicznych regulacji, głębokiej inte­gracji z Zachodem. Mówił w latach 90: „Nie wchodząc do struk­tur zachodnich, zwlekając, próbując tworzyć jakieś szare strefy, wpisujemy się w modus operandi naszych wrogów. (...) Byłaby to po prostu zbrodnia, porównywalna z rozbiorami Polski”. Zwiodła go z tej drogi diagnoza, która - nieważne, czy szczerze, czy też z wyrachowania - zawsze upatrywała wrogów po nie­właściwej stronie. Bronił przecież wszystkich tych wartości akurat przed ludźmi, którzy w największym stopniu mogli owe wartości gwarantować. I zarazem wchodził w sojusze z tymi, którzy z demokracją, rynkiem i Europą nie mieli nic wspólnego. Ostatecznie wciągając takich ludzi wprost do swego obozu. Dali mu polityczną siłę, lecz on zaprzedał im duszę. Dziś realizuje model autorytarny, etatystyczny i eurosceptyczny.
   Ostateczny akt wielkiego odwracania wektorów oglądaliśmy niedawno w Brukseli, gdzie polski rząd bronił europejskich wartości przed całą Europą. Diagnoza Jarosława Kaczyńskiego jak zwykle zaprowadziła jej autora na drugą stronę lustra.
Rafał Kalukin
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz