Lech Wałęsa: Nawet jeśli wyrwałbym Polskę
Kaczyńskiemu, to komu ją przekazać? Byłbym gotowy wrócić do polityki, tylko
jestem za stary. Aleksander Kwaśniewski: Nie sądzę, aby to na nasz powrót
czekali Polacy
Rozmawia Aleksandra
Pawlicka
NEWSWEEK:
Jak to
się w Polsce skończy?
Aleksander
Kwaśniewski: Demokratycznie.
W wyborach władza zostanie ukarana za błędne koncepcje i arogancję.
Lech
Wałęsa: Wolałbym
nie czekać do końca kadencji. Od jakiegoś czasu zachęcam, aby tę ekipę wymienić
szybciej.
A.K.:
Broniąc
demokracji, trudno walczyć w sposób niedemokratyczny.
L.W.:
A kto
mówi, że niedemokratyczny? Mówię o prawie narodu do referendum. Oczywiście w
tak ważnej sprawie jak odwołanie rządu do przeprowadzenia referendum trzeba
zebrać więcej podpisów, niż PiS dostało głosów w wyborach, żeby pokazać, że
więcej ludzi tej władzy ma już dosyć, niż ją wybrało.
A
jeśli rząd nie zechce przeprowadzić takiego referendum?
L.W.:
To trzeba
będzie pomóc mu się katapultować. Cały świat będzie widział, że chcieliśmy to
zrobić demokratycznie, ale władza wyciągniętą rękę narodu odtrąciła.
A.K.:
To
nierealny scenariusz.
L.W.:
Innego jak
na razie nie ma. Można siedzieć i patrzeć, jak Polska jest niszczona. Jako
patrioci mamy wręcz obowiązek odsunięcia od władzy tych, którzy szkodzą
krajowi.
Wicepremier
Morawiecki twierdzi, że Prawo i Sprawiedliwość będzie rządziło do 2031 roku.
A.K.:
Perspektywa
2031 roku jest dla mnie ze względu na wiek przeraźliwa. Mam jednak nadzieję,
że jedna kadencja okaże się wystarczającym okresem próby, aby Polacy
zrozumieli, że król jest nagi i że to, do czego PiS nas prowadzi, jest
dla Polski niekorzystne. Wierzę w rozsądek Polaków, bo jako dwa razy wybrany
przez rodaków prezydent nie mam prawa w ten rozsądek nie wierzyć, choć - jak pisał
Młynarski - został on w ostatnim czasie uśpiony.
L.W.:
Dzięki
dwóm kadencjom Aleksandra Kwaśniewskiego mamy w polityce Jarosława
Kaczyńskiego.
A.K.:
To pan
wprowadził go do polityki, mianując szefem swojej kancelarii prezydenckiej.
L.W.:
Wprowadziłem,
ale dziś nie byłby tym, kim jest, gdyby Aleksander Kwaśniewski, walcząc
podstępnie w kampanii wyborczej, nie popsuł mi drugiej kadencji. Moja druga
kadencja uporządkowałaby sprawy polityczne i ekonomiczne i pozwoliła wyprowadzić
Kaczyńskich z polityki, jak wyprowadziłem wojska radzieckie z Polski.
A.K.:
Nie chcę
rozmawiać w ten sposób, powiem tyle: wyborcy nie dali panu drugiej kadencji i
wiedzieli, co robią.
Czy
byliby panowie gotowi wrócić do polityki dla dobra kraju?
L.W.:
Byłbym
gotów, tylko jestem za stary. Mam 75 lat i tęsknię raczej do tamtego życia.
Jeśli jednak będę musiał, to będę musiał. Zresztą, co ja robię cały czas? W
ostatnim roku miałem 50 spotkań z ludźmi w całym kraju. Jeżdżę, tłumaczę, sale
są pełne po brzegi.
A.K.:
Nie sądzę,
aby to na nasz powrót czekali Polacy. Świadomie czy nie, prezes PiS robi
wszystko, aby do powrotu zmusić Donalda Tuska. Nie do więzienia, nie na ławę
oskarżonych, tylko jako...
...
zbawiciela?
A.K.:
Jako
jedyną osobę, która jest na tyle przez Polaków akceptowana, żeby móc
scementować społeczeństwo.
L.W.:
Myślenie,
że Tusk przyjedzie z Brukseli i załatwi sprawę, jest głupie i wynika z wygodnictwa.
Tusk był dobry w swoim czasie, jest świetny w Brukseli, ale na nadchodzące
czasy trzeba człowieka, który będzie jeździć po kraju, przekonywać i
udowadniać, że jest tym, na kogo warto postawić. Liderzy nie spadają z kosmosu.
A.K.:
Zgadzam
się, że wtłaczanie Tuska w rolę zbawiciela jest działaniem przeciw niemu. On
po zakończeniu misji szefa Rady Europejskiej wolałby chyba rolę ekspolityka niż
lidera antypisowskiego obozu, nie mówiąc o tym, że jego powrót oznaczałby
zakleszczenie na kolejne lata Polski w duopolu Tusk - Kaczyński.
Kto
więc będzie urzędował w 2020 roku w pałacu prezydenckim?
L.W.:
Proszę
takimi pytaniami nie sprowadzać mnie do roli chłopczyka w piaskownicy. Żaden
polityk nie odpowie na takie pytanie, bo nawet gdybym trafił, to takim
wskazaniem załatwiłbym kandydata.
A.K.:
Wiem
tylko, że powinna nastąpić zmiana i 2020 rok to już perspektywa mniej
deprymująca.
L.W.:
Na miejscu
prezydenta Dudy honorowo podałbym się do dymisji już dziś. Powiedziałbym:
„Widzę, co się dzieje, nie mam możliwości, aby to zmienić, bo nie mam zaplecza.
Dziękuję, Polacy, za wybór, ale przepraszam, odchodzę”.
Ludzie,
którzy nie chcą głosować na PiS, mówią często: „Opozycja nie ma żadnej
sensownej oferty. Nie mamy na kogo głosować”.
L.W.:
I to jest
niestety prawda. Nawet jeśli wyrwałbym Polskę Kaczyńskiemu, to komu ją
przekazać?
A.K.:
PiS samo
podrzuciło ostatnio temat, który może być płaszczyzną porozumienia opozycji.
Ten temat to Europa.
Europą
można obalić Kaczyńskiego?
A.K.:
Polityka
już dawno przestała być racjonalna, liczą się emocjonalne hasła i takie jest
właśnie: „Nie pozwolimy wypchnąć Polski z Unii Europejskiej”. 60 proc. Polaków
nie zachowa się wobec niego obojętnie.
L.W.:
A ja
zapytam najpierw: jaka Europa? Doprowadziliśmy świat do punktu, w którym stary
porządek niczego nie porządkuje. Po upadku komunizmu otworzyły się granice,
wprowadzono jeden pieniądz, ale nikt nie powiedział, jakie są fundamenty tej
wspólnej Europy. Czy to są wolności, czy raczej wartości? Dopóki tego jasno nie
powiemy, populizm i demagogia będą wygrywać z demokracją. W sytuacji, gdy
technologia już dawno pokonała granice państw narodowych, trzeba przekonać ludzi,
że UE to miejsce, gdzie bezkonfliktowo można się rozwijać, uzgadniać i planować
przyszłość.
A.K.:
Gdy ktoś
mówi, że jest przeciwny globalizacji, to jakby mówił, że jest przeciwny złej
pogodzie czy wiatrom, które wieją. Świat jest globalną wioską i trzeba się
nauczyć wykorzystywać szanse, jakie daje.
Kaczyński
tego nie rozumie czy jest cynikiem?
L.W.:
Cynikiem
do szpiku kości. To inteligentny facet, ale ponieważ przez lata funkcjonował
na obrzeżach, to postawił na ludzi z kompleksami. Dla niego Polska to on, a nie
Europa.
A.K.:
Sposób
myślenia Kaczyńskiego oparty jest na tym, co już było. Wierzy w państwo
narodowe w XIX-wiecznym wymiarze. Najważniejsza dla niego jest niepodzielna
suwerenność - mówił o tym wielokrotnie, co wynika z fascynacji koncepcjami
Carla Schmitta, teoretyka państwa autorytarnego i nazistowskiego. Zakładają
one, że konflikt jest olejem historii. Jeśli jest konflikt - to dobrze; jeśli
go nie ma - to trzeba go wykreować. Kaczyński nie wierzy w koncepcję polityki,
którą Amerykanie nazwali win-win. Czyli kompromisu, gdzie każdy czuje się
wygrany. Uważa, tak samo zresztą jak Rosjanie, że zawsze ktoś wygrywa albo
przegrywa. To jest myślenie z kręgu Putina.
Kaczyńskiemu
bliższy jest Putin, Erdogan czy Orban?
A.K.:
Mam
nadzieję, że nie jest tak autorytarnie usposobiony jak wymienieni. Natomiast
jeśli przyjrzeć się podobieństwu, do którego przyznają się sami
zainteresowani, czyli Kaczyński i Orban,
to bardzo mnie ono dziwi. Znam Orbana od czasu
pierwszego Fideszu w latach 90. i wtedy to był największy liberał, przy którym
Balcerowicz to etatysta; największy przeciwnik Rosji. A dziś jest pierwszym
krytykiem liberalnej gospodarki i przyjacielem Rosji. Ta przemiana nastąpiła w
ciągu paru lat. Różnica między Orbanem i Kaczyńskim polega na tym, że pierwszy
jest cynikiem, a drugi - trzeba mu to oddać - ideowcem. Kaczyński naprawdę
wierzy w to, co głosi, i tym samym jest bardziej niebezpieczny. Oczywiście w
jego działaniu jest duża doza cynizmu, taktyki, politycznych manewrów, ale
wiara w omnipotencję państwa to fundament myślenia Kaczyńskiego. I na tym się
potknie, bo polskim DNA jest indywidualizm, a nie przyzwolenie na wkraczanie
państwa w sferę obyczajowości czy życia prywatnego.
L.W.:
Kaczyński
to ani Putin, ani Orban, ani Erdogan. Kaczyński to Kaczyński. Sam jest sobie
sterem, żeglarzem i okrętem.
A
z polskich polityków kto jest mu najbliższy: Piłsudski, Dmowski, Bierut,
Gierek?
L.W.:
Gdyby żył
dziś Piłsudski, to załatwiłby parę rakiet, wycelował w odpowiednie stolice i
powiedział: „No to teraz pogadajmy o Polsce”. Ale gdyby to samo zrobił Wałęsa,
Kwaśniewski czy Kaczyński, to cały świat odwróciłby się od Polski. Bo czasy są
inne. Każda epoka ma swoich bohaterów. Piłsudski ze swoim charakterem w ogóle
by się dziś do polityki nie nadawał.
A.K.:
Ja jednak
uważam, że to, co robi Kaczyński, jest zbliżone do działania marszałka
Piłsudskiego, który nie przyjmując funkcji prezydenta po przewrocie majowym,
był pozakonstytucyjnym źródłem władzy. Choć tak naprawdę najbliższym wzorcem
dla prezesa PiS jest pierwszy sekretarz z czasów PRL. Poza krótkim czasem
Bieruta, który jako szef partii został prezydentem, i Jaruzelskiego, który
jako szef partii był premierem, mieliśmy pierwszych sekretarzy i wszyscy
wiedzieli, że to oni rządzą. Spotykali się z nimi partnerzy zagraniczni,
łącznie z prezydentami USA.
Rozmawialiście
kiedyś serdecznie z prezesem Kaczyńskim?
A.K.:
Nigdy nie
miałem z nim serdecznych związków. Dużo więcej o sposobie myślenia Jarosława
dowiadywałem się z rozmów z Lechem, bo on zawsze był pod wpływem brata i nie
ukrywał tej dominacji. Często usprawiedliwiał Jarosława w rozmowach: „Wy go nie
rozumiecie”.
L.W.:
Z Lechem
tak, z Jarosławem nie, ale trzeba zacząć od tego, że tak naprawdę nie było
dwóch Kaczyńskich. Był jeden, oni się tylko podzielili rolami. Jeden grał
grzecznego, drugi był jak bezpieka. Lech nie podejmował żadnych decyzji, od
tego był brat - zawsze ukryty za stanowiskiem piastowanym przez brata.
Dobrego
policjanta nie ma od siedmiu lat.
L.W.:
I dlatego
zły ma problem. Prawdopodobnie właśnie z tego powodu Jarosław Kaczyński nie
zostanie teraz premierem. W pałacu prezydenckim nie ma brata. On nie potrafi być
pierwszym. On potrafi tylko pociągać za sznurki.
Jarosław
Kaczyński powiedział kiedyś w wywiadzie, że pił wino, gdy Aleksander
Kwaśniewski został prezydentem.
A.K.:
Tyle że on
pił to wino nie dlatego, że ja wygrałem wybory, ale dlatego, że Wałęsa
przegrał.
L.W.:
To są
właśnie te świńskie zachowania Kaczyńskiego. On wiedział, że nigdy nie pozwolę
mu podskoczyć powyżej pępka.
Co
się panom najbardziej nie podoba w państwie PiS?
A.K.:
Stawiam
tej władzy trzy zarzuty. Pierwszym jest rozmontowywanie czy wręcz anihilowanie
instytucji państwa demokratycznego, które tworzyliśmy po 1989 r. One były
niedojrzałe, bo ćwierćwiecze w wymiarze historycznym to krótki okres, ale PiS
doprowadziło do ich demontażu w ekspresowym tempie. W efekcie jesteśmy
świadkami tego, że w kraju wszystko przestaje normalnie działać.
L.W.:
Kaczyński
postawił dobrą diagnozę, tylko zastosował złe leczenie. Uważam podobnie jak on,
że sądy źle działają, a Trybunał Konstytucyjny wcale nie był idealny. Ale
trzeba było to naprawiać, a nie iść na skróty i wycinać wszystko jak leci. Zachowanie
PiS powinno skłonić Polaków do dyskusji o tym, jak zmienić prawo, żeby w
przyszłości zabezpieczyć się przed podobnymi kuracjami. Ja traktuję rządy PiS
jak szczepionkę.
Jaki
jest drugi zarzut prezydenta Kwaśniewskiego?
A.K.:
Destrukcja
polskiego miejsca w świecie, a głównie w Unii. Z pozycji europozytywnej i
konstruktywnej Polska przeszła na pozycję eurosceptyczną i niepraktyczną. Takie
wyczyny jak anty-Tuskowa szarża wiele psują; jeszcze nie przekreśliła Polski
ostatecznie, ale będzie długo pamiętana, podobnie jak polskie stanowisko w
sprawie emigrantów. PiS rozumie solidarność europejską jako danie a la
carte: pieniądze tak, emigranci nie, wspólny rynek pracy tak, koszty i problemy
- nie. Z pozycji pożądanego partnera wskoczyliśmy w buty troublemakera.
L.W.:
A USA nie
zrobiły tego samego?
A.K.:
Rozmawiamy
o Polsce.
L.W.:
Ale
Ameryka to przykład demokracji dla całego świata. Znam Trumpa, rozmawiałem z
nim i nie przypuszczałem, że zostanie prezydentem. USA zawsze były ostatnią
deską ratunku, nadzieją. Gdy działo się coś złego, Ameryka ratowała
demokratyczny świat. I straciliśmy to przywództwo, a jak nie ma dobrego
przywództwa, to budzą się demony. Zachodnia demokracja wymaga remontu: ONZ
jest spróchniałe, NATO fasadowe, Unia Europejska pęka w szwach. Nadszarpnięty
polski autorytet nie jest największą plamą.
Czy
wmawiając Polakom, że UE jest zagrożeniem dla tożsamości narodowej, można
ostudzić ich euroentuzjazm?
A.K.:
Mam
nadzieję, że nie, ale proszę pozwolić mi dokończyć wygłaszanie aktu
oskarżycielskiego przeciwko PiS. Bo został jeszcze trzeci zarzut, gatunkowo
najcięższy. Ta władza doprowadziła do podziałów, jakich nigdy w najnowszej
historii Polski nie było. Są głębsze niż to, co przeżywaliśmy przed 1989 rokiem, bo wtedy
byli „my” i „oni”. A dziś podziały przebiegają przez rodziny, przez środowiska
zawodowe. I to jest rysa tak głęboka, że zbliża nas do wizerunku dwóch
plemion, które siebie nie rozumieją, mówią w różnych językach, oglądają różne
telewizje, mają różne wersje historii, innych bohaterów i inne plany na
przyszłość. Obawiam się, że ten podział trzeba będzie po PiS
likwidować przez generacje.
L.W.:
Nieważne,
że mówimy dwoma językami i wyłącznie do swoich. Ważne, żebyśmy mieli coś do
powiedzenia, bo jeśli będziemy mądrze mówić, to nie tylko swoi, ale i ci z
drugiej strony posłuchają.
A.K.:
Niestety
wszyscy, którzy mogliby budować mosty, abdykowali. Abdykował prezydent z roli
mediatora; abdykowali biskupi, abdykowały środowiska intelektualne, bo
uczestniczą w tym sporze po obu stronach i utrwalają go swoim autorytetem. A
przecież ten spór jest nie tylko źródłem konfliktów między ludźmi, lecz
powoduje i to, że każda zmiana władzy będzie oznaczać wymiatanie jednych przez
drugich. Przestrzeń publiczna zostaje zawłaszczona przez radykałów, na siły
umiarkowane i propaństwowe nie ma już miejsca.
Nawet
jeśli władzę przejmie antypisowska koalicja?
A.K.:
Mam
nadzieję, że będzie ona europejska i bardziej umiarkowana w działaniach, ale
już parę razy w życiu wykazałem się polityczną naiwnością. Wiem, że gdybym na
zebraniu zwycięskiej partii zaproponował pohamowanie apetytów w imię obrony
demokratycznych wartości, to zostałbym wyśmiany. Usłyszałbym: „A dlaczego mamy
rezygnować z przywilejów? Tamci korzystali, to i my będziemy”. I nikt nie
weźmie pod uwagę, że tamtym nie przyniosło to w ostatecznym rozrachunku
sukcesu. Skoro coś jest podane na talerzu, zapisane w prawie, to wystarczy
tylko niczego nie zmieniać.
L.W.:
Nie widzę
niczego złego w tym, że następcy przez rok po objęciu władzy po PiS wykorzystają
jego metody do wyczyszczenia i rozliczenia ekipy Kaczyńskiego. Dopiero potem
trzeba będzie wrócić na właściwe tory.
A
jeśli w ramach naprawy państwa trzeba będzie podejmować tak wiele niepopularnych
decyzji, że kolejne wybory będą oznaczać wygraną PiS jeszcze większą niż w 2015
roku?
A.K.:
Tak się
może zdarzyć, jeśli obecne rządy potrwają dłużej niż kadencję. Następcom będzie
tak trudno wyciągnąć Polskę z zapaści, że recydywę populizmu mamy jak w banku.
L.W.:
O jakich
niepopularnych decyzjach mówimy? 500+ zostanie, bo ludziom źle się żyło i tego
nie zauważaliśmy. Tyle że możemy zrobić to lepiej; dać na każde dziecko, bo
drugie nie jest lepsze od pierwszego. I dawać tak, żeby pieniądze szły na dzieci,
a nie żeby ojciec miał za co pić. Błąd Platformy polegał na tym, że nie
rozmawiała z narodem. A tu trzeba jak u Rydzyka, codziennie sadzać dwóch
ministrów przed otwartym mikrofonem: „Możecie do nas dzwonić, wszystko
wytłumaczymy, jesteśmy po to, aby poprawić wasz los”. Tę przestrzeń oddaliśmy
Kaczyńskiemu. I wygrał.
Niektórzy
uważają, że 25 lat polskiej demokracji to czas darowany, bo Polacy wcale nie są
z europejskiego, ale ze wschodniego pnia.
A.K.:
Często
spotykam się ostatnio z takimi zarzutami. Wielu zagranicznych polityków mówi
mi: oszukaliście nas. Poprzedni szef Komisji Europejskiej Jose Barroso już za
pierwszych rządów PiS pytał: „Myśmy myśleli, że Polska jest taka jak Wałęsa,
Mazowiecki, Kwaśniewski, a okazuje się, że może być też Polska Kaczyńskiego.
Która jest prawdziwa?”.
Która?
L.W.:
Obie. Nie
ze swojej winy mamy przerwę w życiorysie demokratycznym. Po chwili wolności
zafundowano nam wojnę, obcięto głowę w Katyniu, ostatecznie dobił nas komunizm.
A.K.:
Płaciliśmy
w historii wysokie ofiary za wolność, ale mądra polityka polega na wykorzystywaniu
koniunktury. I gdy po 1989 roku dostaliśmy szansę, potrafiliśmy ją wykorzystać.
Dlatego zupełnie niezrozumiałe jest to, że mając ciągle dobrą koniunkturę,
staramy się ją niweczyć. Dlaczego mogąc być w głównym nurcie europejskim,
chcemy być tylko liderem Grupy Wyszehradzkiej? Dlaczego zamieniamy Trójkąt
Weimarski, do którego zostaliśmy przyjęci na kredyt, bo był to wielki gest
Niemiec i Francji, na jakieś nieliczące się sojusze? Odpowiedź jest prosta: bo
polityka PiS jest zaściankowa, peryferyjna, oparta na zwietrzałych,
XIX-wiecznych paradygmatach państwa narodowego.
L.W.:
Cały czas
mówię, że musimy nazwać świat na nowo. Lewica nie jest już lewicą, która
wierzy we własność państwową i nie wierzy w Boga. Prawica nie jest prawicą,
która wierzy w Boga i własność prywatną. Stare nazwy stały się puste, a
Kaczyński wciąż ich używa do opisywania świata.
Pamiętacie,
panowie prezydenci, co robiliście w dniu, gdy Polska wchodziła do Unii
Europejskiej?
A.K.:
To był
jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Przemawiałem na placu Zwycięstwa i
powiedziałem rzecz, która była dla mnie szalenie ważna - że realizujemy
marzenia naszych rodziców, którzy tego nie doczekali. Całych pokoleń
pokrzywdzonych przez wojnę i lata komunizmu, których marzeniem była pokojowa i
otwarta Europa. Mówiłem, że oddajemy im tą decyzją hołd, a jednocześnie
stwarzamy perspektywę naszym dzieciom. I ludzie to naprawdę czuli. Samochody
przez całą noc jeździły z flagami i wciśniętymi klaksonami. Pomyślałem, że
Polacy mogliby przeżyć podobne emocje tylko wtedy, gdyby Polska zdobyła
mistrzostwo świata w piłce nożnej. Tyle że do UE udało się wejść, a mistrzostwa
świata pewnie za mojego życia nie zdobędziemy.
L.W.:
To
upodobanie do celebry to małostkowość. Dla mnie to był dzień jak co dzień. Żona
wygoniła mnie po jakieś zakupy, musiałem coś załatwić dla związku. Po cholerę
pamiętać jakiś 1 maja, gdy cała moja walka była po to, aby Polskę do tej Europy
doprowadzić. Do rozwoju, otwartych granic, lepszego życia Polaków.
A
przeszło panom wtedy przez głowę, że 13 lat później Polską będą rządzili
ludzie, którzy chcieliby nasz kraj z UE wyprowadzić?
A.K.:
Nie tylko,
że mi nie przeszło, ale popełniłem grzech zarozumialstwa i naiwności. Gdy w
ostatni dzień prezydentury żegnałem się ze współpracownikami, powiedziałem:
Polska ma konstytucję, jest w NATO, w Unii Europejskiej i nawet jeśli
przyjdzie po mnie - język był dosadny, nie nadaje się do cytowania, ale sens
taki, że nawet jeśli przyjdzie jakiś nieudany prezydent, to tych osiągnięć
naszego kraju zepsuć już nie zdoła. Z takim przekonaniem kończyłem
prezydenturę. Dziś okazuje się, że zepsuć można wszystko.
L.W.:
Historia
rozliczy Kaczyńskiego. Nie umrze spokojnie. Za nic nie chciałbym być w jego
skórze.
http://atominik.com/1DSY
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz