Im więcej władzy
gromadzi obóz PiS i katolickiej prawicy, tym mniej w nim tolerancji na krytykę
ze strony politycznych przeciwników. Jak to? Suweren nas wybrał, a oni wciąż
mają czelność się z nas naśmiewać?
Kolejne
wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego na temat własnej i swego obozu „pańskości”.
Kolejne obraźliwe ataki na sędziów ze strony Zbigniewa Ziobry czy Patryka
Jakiego. Ludzie obecnej władzy wylewają z siebie całe potoki przez lata
gromadzonej, toksycznej frustracji. Waszczykowski, Legutko, Krystyna Pawłowicz,
nowi ambasadorowie, wysocy urzędnicy państwowi, liderzy prawicowej opinii -
ludzie dysponujący realną władzą obrażają, dają się prowokować, szukają alibi,
żeby obrażać.
Do tego dochodzą działania z obszaru
realnego rządzenia - od wątpliwych nominacji na eksponowane stanowiska po
ryzykowne zachowania na drogach kolumn uprzywilejowanych pojazdów, wiozących
polityków rządzącej partii. Zarzewiem grudniowego konfliktu w Sejmie była
wściekłość prezesa na dziennikarzy, którzy zaczepiali go na sejmowym korytarzu,
zadając „prowokacyjne” pytania; to dla ochrony godności lidera PiS utrudniło
pracę dziennikarzom. Do tego dochodzi wielomiesięczna, irracjonalna wojna Kaczyńskiego
i Macierewicza o Bartłomieja Misiewicza, który nigdy nie przedstawiał dla PiS
żadnej wartości, a tylko coraz bardziej partię kompromitował.
Z politycznego punktu widzenia wydaje się
to serią błędów, budujących negatywny wizerunek rządzących. Wystarczy kilku
manifestantów z antypisowskimi hasłami i już możemy usłyszeć od faktycznego
lidera państwa, że jego przeciwnicy „mają twarze ludzi specjalnej troski”.
Każda taka insynuacja staje się tematem medialnym, partia musi się wobec
kolejnych wypowiedzi Kaczyńskiego dystansować - niezbyt wiedząc jak, bo Beata Mazurek
czy Ryszard Terlecki boją się go bardziej niż opinii publicznej.
Jednak straty wizerunkowe wydają
się dla rządzących mniej ważne niż obrona ich własnej - jak to określają -
„pańskości”. Kaczyński nie pozwala swemu politycznemu otoczeniu na korygowanie
nawet ewidentnych błędów w reakcji na krytykę ze strony „chamów”. Nie można
przed „chamami” klękać, bo cała koncepcja rządzenia państwem by się posypała.
A my rządzimy po to, żeby odbudować własną godność - upokorzyć i zniszczyć
tych, którzy nam tej godności odmawiali.
HISTORIA PRZEMOCY
To godnościowe przewrażliwienie
nie jest jedynie marginalną patologią
kilku ludzi o najsłabszej psychice. Godnościowe traumy odegrały istotną rolę w
politycznych biografiach najważniejszych postaci rządzącego Polską obozu. Po
przełomie 1989 r. ludzie wychowani w micie jedności walki z komuną z
zaskoczeniem odkrywali ideowe i ambicjonalne podziały we własnym obozie; i nie
bardzo umieli w cywilizowany sposób tymi podziałami zarządzać. Wrażliwość
Kalego (zauważanie przemysłu pogardy wyłącznie po stronie przeciwników)
cechowało zarówno prawicę, jak też liberałów. Prawicowa opowieść o transformacji
szybko zrezygnowała z trudniejszych diagnoz polskiego peryferyjnego
kapitalizmu i jego społecznych czy ekonomicznych patologii. Zmieniła się w łatwe
piętnowanie komuchów i polowanie na agentów. Z kolei liberalny obóz chętnie
wypychał przeciwników z centrum na prawo. Rzucane zbyt lekko
podejrzenia o faszyzm czy antysemityzm pojawiły się na długo przedtem, zanim
faktyczny antysemityzm i akceptacja dla autorytarnych rozwiązań pojawiły się w
prawicowym mainstreamie.
Jednak najważniejsze pozostaje pytanie, co
czynimy główną treścią swojej polityki, a co jest jej narzędziem - nawet
jeśli fatalnym. Prawicowe elity - może dlatego, że
większość ówczesnych godnościowych bojów z liberałami przegrywały - główną
treścią własnej polityki uczyniły godnościową zemstę.
Ryszard Legutko, dzisiejszy europarlamentarzysta
PiS i jeden z najbliższych intelektualnych współpracowników Kaczyńskiego, w
latach 90. na jednej z rad naukowych Polskiej Akademii Nauk został oskarżony o
antysemityzm przez pewną profesor, która w ten sposób (przyznajmy, dość
nieudolny) broniła krytykowanego przezeń Zygmunta Baumana. Legutko był za to
później przepraszany, także przez szefów PAN, ale nigdy przeprosin nie
przyjął. Był też częstowany przez liberalne media epitetami w rodzaju:
„miłośnik muzyki marszowej” czy „filozof skinów”. Dodatkowym powodem jego
frustracji była sprawa licealistów z Wrocławia, których nazwał rozwydrzonymi
smarkaczami, gdy w petycji do dyrektora szkoły poprosili o usunięcie z niej
symboli religijnych (powołując się zresztą na wyrok Europejskiego Trybunału
Praw Człowieka dotyczący świeckości instytucji publicznych). Sąd zmusił wtedy
Legutkę do przeproszenia licealistów, co czołowy intelektualista PiS uznał za
ostateczny dowód dekadencji III RP.
Jarosław Marek Rymkiewicz z kolei nieraz
opowiadał o własnej najboleśniejszej traumie (sam miałem okazję wysłuchania
tej anegdoty), kiedy to odwiedzając w apogeum pierwszej wojny na górze swych
ówczesnych przyjaciół, Artura Międzyrzeckiego i Julię Hartwig, pokłócił się z
nimi o Wałęsę i Mazowieckiego, po czym został przez nich wyproszony z
mieszkania, nawet jeśli gospodarze kulturalnie podali mu w przedpokoju
płaszcz. Wkrótce potem pojawiły się rozważania Rymkiewicza, jak dużą część
obywateli można by z Polski usunąć, bo ze swoimi poglądami nie są tu nikomu do
niczego potrzebni; potem przyszły rozważania o „wieszaniu” i „obywatelska
poezja” obiecująca oczyszczenie Polski z „łajdaków”. Ale przez cały czas
powracało w opowieściach Rymkiewicza to symboliczne wykluczenie z salonu.
Pamiętam też z okresu naszej wspólnej pracy
w „Dzienniku”, jak późniejszy autor pojęcia „przemysł pogardy”, Piotr Zaremba,
wracał z kolejnych debat w Fundacji Batorego struty faktem, że potraktowano go
tam bez wystarczającego szacunku. A pewien znany liberalny publicysta
przekręcił nawet jego nazwisko i pomylił imię! Zaremba był akurat jednym z
tych prawicowców, którzy potrzebowali akceptacji salonu, przyjaźnili się z
ludźmi z drugiej strony barykady, a każda brutalność czy choćby nieuwaga bardzo
ich dotykały.
Przywołam jeszcze świadectwo najbardziej
chyba reprezentatywne, Zdzisława Krasnodębskiego, który - zanim stał się
toksycznym politykiem dzisiejszej prawicy - był wybitnym socjologiem i historykiem
idei. W słynnym tekście „Już nie przeszkadza”, nadającym ton posmoleńskiej
publicystyce polskiej prawicy, wymieniał epitety, jakimi był wcześniej
obdarzany lub jakie sobie na swój temat wyobrażał, w rodzaju „pisowiec, lizus,
oszołom od ojca Rydzyka, wyrzucony z UW za głupotę”. Rekonstruował też
martyrologię prawicowych intelektualistów, pisząc: „Od lat spadały na nas wyzwiska...,
drwiny dotyczyły sposobu bycia, wyglądu, ale wystarczyło się odciąć od
Prezydenta i jego brata, by znowu zostać uznanym za subtelnego intelektualistę,
by wznosić się w rankingach zaufania, by odzyskać godność i urodę”. To nie
tekst o Lechu Kaczyńskim,
tekst żałobny ani nawet polityczny. To świadectwo resentymentu człowieka
umęczonego na pluszowym krzyżu godnościowych wojenek lat 90.
Te historie nie są wyjątkowe. One konstytuują
cały obóz, który Kaczyński doprowadził do władzy. Każdy tutaj ma swoją
historię naruszonej godności, odebranej „pańskości”, niewystarczająco
okazanego szacunku. To spaja cały obóz i dostarcza mu ogromnej, choć mrocznej
energii. Ale to także czyni go groteskowym i śmiesznym. I sprawia, że nawet
upragniona władza nie przywróciła tym ludziom poczucia własnej godności.
SKAZANI NA AUTORYTARYZM
Człowiek resentymentu nie
może znaleźć spokoju, bo sam dla siebie
nie jest źródłem wartości, źródłem wartości są dla niego jego wrogowie, którzy
uznania
jego „pańskości” mu odmawiają. A
ponieważ u człowieka resentymentu godnościowe rany są nieuleczalne, nawet gdy
już pokona swych wrogów, to jego frustracja i tak nie ustaje, dopóki nie będzie
mógł definitywnie zamknąć szydercom ust.
Nie tylko Kaczyński, Macierewicz, Waszczykowski,
Pawłowicz, ale także Wolski, Ziemkiewicz, Karnowscy, Zaremba, Horubała czy
Pospieszalski są dziś u władzy czy blisko władzy. A mimo to wydają się być
jeszcze bardziej sfrustrowani, niż byli po przegranych z liberałami wojnach na
górze. I jeszcze bardziej agresywni, brutalni wobec swych przeciwników, od
których wciąż nie zaznali wystarczającego uznania. Władza bowiem nie tylko nie
pomaga leczyć się z frustracji i kompleksów, ale je jeszcze pogłębia. Rządzący
jest wystawiony na jeszcze większą dozę ataków, szyderstw, świadomych prowokacji
(dawne prowokacje Janusza Palikota pod adresem Lecha Kaczyńskiego zawsze były
skuteczne). Ludzie, którzy zdobyli
władzę w państwie - nie po to jednak, by rządzić, ale aby leczyć własne godnościowe
traumy - są rozczarowani: mieli nas wreszcie słuchać, szanować albo nawet się
bać, a tu ciągle z nas żartują, ciągle obrażają, nic się nie zmieniło.
Łatwiej jest politycznie dystrybuować
pieniądze niż godność. Można kogoś zatrudnić w spółce skarbu państwa, w mediach
publicznych, można dać program, można przetransferować publiczne pieniądze na
honoraria dziennikarzy, którzy zgodzili się
pełnić funkcje propagandystów. Można nawet zatrudnić własnych krewnych i
powinowatych, jak to robią Waszczykowski czy Czarnecki. Jednak polityczna
dystrybucja godności, leczenie tą metodą urażonej kiedyś dumy jest o wiele bardziej skomplikowane.
Próba wykorzystania politycznej władzy do
leczenia własnych godnościowych traum prowadzi do zaostrzenia wewnętrznego
konfliktu poza bezpieczne granice. Ale przede wszystkim skazuje PiS na
budowanie władzy nieliberalnej (także nieliberalnego rynku mediów i
upartyjnionych sądów), bo tylko taka władza może zamknąć usta znienawidzonym
szydercom, salonowi.
Urażona godność cementuje również koalicję
PiS z najbardziej antyliberalną częścią polskiego Kościoła, która prawa do
szyderstw też nie rozumie i nie zamierza akceptować. Stąd coraz ostrzejsze nagonki
na teatralne spektakle i wystawy. Przecież zdobycie politycznej władzy miało spowodować,
że nikt nas nie będzie obrażał. A wciąż obraża.
To wszystko nieubłaganie spycha PiS i
katolicką prawicę w stronę autorytaryzmu. Tylko
bowiem w Rosji Putina
dziewczyny z Pussy Riot mogły
zostać skazane na obóz pracy za prowokację w cerkwi - z paragrafu obrażania uczuć religijnych, mimo że ich
wystąpienie (może niesmaczne, ale karanie łagrem za złą sztukę nie jest dobrym
rozwiązaniem) nie było atakiem na religię, Jezusa czy Marię, ale na służebną
rolę, jaką rosyjska Cerkiew zdecydowała się pełnić wobec świeckiej władzy
autorytarnej.
Ci, którzy w analizach zwycięstwa PiS
i obecnej strategii obozu władzy używają kategorii
społecznych czy ekonomicznych, mają rację o tyle, że każde niedokonanie
transformacji, każda niezałatana dziura po kryzysie ułatwiły zdobycie władzy
przez Kaczyńskiego i jego gwardię resentymentu. Jednak w tym modelu rządzenia
państwem to, aby zostać uznanym za członka klasy „panów” i móc zepchnąć przeciwników do kategorii „chamów”, jest ważniejsze niż wszelkie projekty, wizje i reformy
państwa.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz