Zapowiedziana
weryfikacja kadr dyplomacji pokazuje bolszewickie myślenie PiS o państwie. I
gwarantuje, że „zwycięstw" takich jak 1:27 w polityce międzynarodowej
będzie więcej.
Przegrana
w głosowaniu nad przedłużeniem kadencji Donaldowi Tuskowi to tylko jedna z
klęsk polityki zagranicznej PiS ostatnich tygodni. Oto kolejne: szczyt
czterech dużych państw UE (bez Polski) w Wersalu i zapowiedź budowy Europy
wielu prędkości - wbrew polskim interesom. Przegrana w unijnym glosowaniu nad
nowymi zasadami liczenia emisji CO2. Brak gwarancji przywilejów
socjalnych dla Polaków na Wyspach ze strony Brytyjczyków, rzekomo sojuszników
PiS.
Wszystko to pokazuje dwa groźne zjawiska. Po pierwsze, postępującą
samoizolację Polski na arenie międzynarodowej, uznawanie ekipy PiS przez
partnerów za niepotrzebnego nikomu dziwaka. I po drugie, ignorowanie przez
Jarosława Kaczyńskiego i spółkę opinii profesjonalnej dyplomacji - od roku lekceważonej i demontowanej przez rządzących.
Procedowana właśnie nowa ustawa o służbie zagranicznej dokończy ten proces z
opłakanymi dla państwa i obywateli skutkami.
Agenci to pretekst
Wbrew propagandzie PiS ustawa ta
nie jest „rozliczeniem z rządzącą MSZ agenturą komunistyczną” i uderzeniem w
„służbę zagraniczną - bezpośredniego kontynuatora służby
dyplomatyczno-konsularnej zakorzenionej (...) w PRL”.
Ponad 80 proc. obecnych pracowników
przyszło do MSZ po 1989 r. „Agentów”, co przyznają sami autorzy ustawy, jest w
MSZ mniej niż 100 - na 3600 pracowników, których PiS chce zweryfikować.
Zresztą tylko część z nich to donosiciele czy oficerowie bezpieki (choć są i
tacy). Wielu to byli oficerowie wywiadu, którzy za PRL robili to samo co za
wolnej Polski - zbierali informacje wywiadowcze np. na Bliskim Wschodzie. W dodatku
od 10 lat obowiązuje ustawa lustracyjna, wymyślona za pierwszych rządów PiS
(2005-07). Wiadomo więc było, kto j est kim, i ludzie ci za rządów PO nie byli
w MSZ awansowani. Tych, którzy w deklaracjach lustracyjnych sprzed dekady
skłamali, zwolniono lata temu.
Tego, że PiS chodzi nie o zasadę „esbecy won”, dowodzi wysłanie rok temu
przez Kaczyńskiego (jak wszędzie, w MSZ o ważnych
nominacjach decyduje prezes) na ambasadora do Niemiec Andrzeja Przyłębskiego, o
którym już wtedy było wiadomo, że za młodu miał kontakty z SB.
O co więc chodzi? Dyplomaci są przekonani, że o czystkę niewygodnych,
stanowiska dla swoich i ugruntowanie strachu wśród wszystkich innych.
Ponieważ w „dyplomacji PRL-Bis” szerzyły się patologie, „przeglądowi kadr
poddany zostanie cały personel resortu” - pisze w liście do pracowników
Andrzej Jasionowski, dyrektor generalny MSZ, uznawany za człowieka
Kaczyńskiego. W ciągu sześciu miesięcy od przyjęcia ustawy zweryfikowany
zostanie każdy z ok. 1200 zawodowych dyplomatów i dwukrotnie większa grupa
zatrudnionych czasowo. Można zostać wyrzuconym, stracić stopień dyplomatyczny,
stanowisko i pensję. W uzasadnieniu ustawy kierownictwo MSZ samo pisze, że
zmiany dotkną jedną trzecią zatrudnionych.
W przekonaniu, że w nowej ustawie chodzi o leninowskie „zabezpieczenie
kadr”, utwierdza pracowników MSZ zestaw jej autorów. Są wśród nich były członek
PZPR, dwaj dyplomaci odwołani z placówek za spowodowanie wypadków
samochodowych, jeden oskarżony o mobbing.
Mało jest dziedzin, w których skala sukcesów RP po 1989 r. byłaby tak
znaczna jak w polityce zagranicznej. Traktatowe unormowanie sąsiedztwa z
Niemcami, wyprowadzenie wojsk sowieckich z Polski, wejście do NATO i UE, dwa
rewelacyjne dla Polski budżety Unii, pomoc krajom posowieckiego Wschodu,
zwłaszcza Ukrainie, w tym program Partnerstwa Wschodniego UE, świetne stosunki
z Izraelem, budowa i dobre działanie Grupy Wyszehradzkiej i Trójkąta
Weimarskiego.
Te wszystkie projekty zostały zrealizowane przez różne rządy i prezydentów
- i z woli większości Polaków. Jednak rola zawodowej dyplomacji w każdym z tych
osiągnięć była znaczna. Tymczasem PiS głosi, że przed jego rządami i dyplomacja,
i całe państwo polskie były skażone, skarlałe, półniepodległe. Promując
ustawę, minister Witold Waszczykowski mówi o „niedostatecznie silnych więzach
łączących dyplomatów z państwem polskim”.
- Czuję, jakby po ponad 20 latach pracy dla Polski rządzący od
tygodni codziennie pluli mi w twarz - mówi dyplomata z zaciągu
solidarnościowego, ważny uczestnik zarówno starań o członkostwo Polski w NATO
w latach 90., jak i wzmocnienia wschodniej flanki Sojuszu z ostatnich lat.
PiS krzyczy np. o „klikach” w MSZ. Ale doprawdy trudno uważać za
aferalny fakt, że wielka, kilkutysięczna organizacja (państwowa czy prywatna)
ma w sobie grupy złączone wspólnotą biografii czy osobami liderów,
wspierających współpracowników. Tak jest w Pentago - nie, Microsofcie - i w
polskim MSZ.
W MSZ niewątpliwie najważniejszą grupą był dotąd tzw. zaciąg Skubiszewskiego,
Bartoszewskiego i Geremka, czyli duża grupa ówczesnych 30-latków o korzeniach
solidarnościowych i różnych poglądach, którzy w latach 90. budowali nową
dyplomację. Przez naście lat wolnej Polski grupa ta toczyła rywalizację z
dyplomatami wywodzącymi się z PRL - i walkę tę
wygrała z powodu takoż racji historycznej, co czystej biologii.
Jest też w MSZ zwarta grupa byłych pracowników UKIE i mniej zwarta absolwentów
KSAP. Jest demonizowana przez PiS grupka studiujących na moskiewskim MGiMO (nie
tylko w PRL, też w latach 90.) - z doświadczenia wiem, że ponadprzeciętnie
dyplomatycznie sprawna. Jest wreszcie - im dalej od przełomu 1989 r., tym
większa - grupa niepowiązanych z nikim profesjonalistów.
Wszystkie te umowne i luźne frakcje łączyły dwie rzeczy. Pragmatyzm,
przekonanie, że rywalizacja wewnątrz struktury jest o wpływy, a nie na śmierć i
życie. I ważniejsza - że razem pracują na rzecz państwa. Np. wejście do NATO i UE było bez wątpienia sukcesem i solidarnościowców, i
postkomunistów. Jak z takiej umiarkowanej „frakcyjności” MSZ ma wynikać
konieczność weryfikacji całych kadr na wzór stanu wojennego?
Koronnym argumentem PiS uzasadniającym ustawę weryfikacyjną jest
„nieudolność państwa, które przez 20 lat nie potrafiło zbudować ambasady w
Berlinie”. Po pierwsze, argument ten pomija fakt, że w tym czasie wybudowano,
kupiono lub wyremontowano kilkadziesiąt innych ambasad. Po drugie, w
administracji rzeczywiście, co zrozumie tylko ten, kto w niej był, z powodu
nadmiaru przepisów wszystko dzieje się wolniej niż w prywatnym biznesie. Po
trzecie, za rządów Sikorskiego i Schetyny w
MSZ doprowadzono proces budowy ambasady w Berlinie na ostatnią prostą.
Przeprowadzono konkurs architektoniczny, z trudem uzyskano zgody władz
niemieckich, przygotowano plac budowy i ogłoszono przetarg na wykonawcę.
Wtedy nastał PiS. Przetarg unieważnił, bo oferty były trochę droższe,
niż zakładano. Normalną praktyką byłoby szybkie ogłoszenie nowego z ciut wyższą
ceną - po to, by z wykonawcami spotkać się w pół drogi i skończyć budowę za dwa
lata. Tymczasem nowe władze MSZ ogłosiły zmianę koncepcji budowy - na partnerstwo
publiczno-prywatne. Teraz ambasadę ma wybudować prywatna firma, która w zamian
dostanie na 30 lat ponad połowę powierzchni. To absurd - ambasada mieszcząca
się na poddaszu banku będzie pośmiewiskiem. A i tak nie powstanie przez
kolejne lata.
To właśnie jest PiS w praktyce: problem zdiagnozowany słusznie, ale
demonizowany - niewybudowanie ambasady w Berlinie; odrzucenie pracy poprzedników,
która była blisko rozwiązania problemu; rewolucyjne koncepcje, które do niczego
nie prowadzą. Tak jest zresztą w całym państwie PiS.
Ludzie państwa
MSZ naturalnie nie było - i nigdy
nie będzie - instytucją idealną. Gdy w 2010 r. przychodziłem do ministerstwa
jako rzecznik, jedna z pierwszych osób, z którą rozmawiałem, zastrzeliła mnie
wyznaniem: „Wie pan, my to takie trochę lepsze biuro podróży jesteśmy - naszych
pasażerów wysyłamy na rozmowy do innych krajów, a stamtąd gościmy pasażerów wysyłanych przez podobne
biura. Tyle że obsługujemy vipów...”. To credo cyników i leni, jak się przekonałem,
nie było w MSZ rzadkie - i wśród starych pracowników pamiętających komunizm, i
ludzi z zaciągu solidarnościowego. A także, co najbardziej niepokojące -
wśród młodych 30-latków. Ale takie postawy nie przeważają.
Tak, widziałem w MSZ urzędników, którzy zrobili karierę na lizusostwie,
lub „ślizgaczy”, których całą ambicją było nikomu się nie narazić i wyjść z
pracy o 16. Ale MSZ opiera się na świetnych ludziach,
którzy są w stanie przygotować poufne notatki na poziomie, jakiego inne
dyplomacje UE nam zazdroszczą. Którzy swoją pracą, często po 14-16 godzin na
dobę, zwiększali przez dwie dekady bezpieczeństwo i dobrobyt nie tylko Polski,
ale i regionu. Ludzi, którzy przekonali sceptyków w Waszyngtonie do rozszerzenia
NATO, skąpców w Brukseli do zwiększenia budżetu UE, a naszych partnerów z
regionu uczyli, jak o ten budżet aplikować.
Poznałem dyplomatów samodzielnie robiących na małych placówkach wielkie
imprezy kulturalne, które profesjonalna firma organizowałaby za dziesiątki tysięcy
dolarów, siłami kilkunastu ludzi. Czy konsulów, którzy w czasach arabskiej
wiosny jeździli do ogarniętych zamieszkami krajów organizować ewakuacje
polskich turystów. Ludzi, którym chce się sprawnie i sensownie pracować dla
państwa.
I to tacy urzędnicy przez większość okresu 1989-2015 awansowali. W czasach
PO-PSL to na nich spoczywała odpowiedzialność za polską politykę zagraniczną,
to oni przeważnie byli wiceministrami, najważniejszymi ambasadorami,
dyrektorami kluczowych departamentów. To dzięki takim ludziom Polska w UE
wybierała Tuska na przewodniczącego Rady, a nie dostawała baty 1:27. To dzięki
nim minister Sikorski w kluczowym momencie ukraińskiego Majdanu był w stanie w
24 godziny zorganizować tam misję z kolegami z Berlina i Paryża.
Dziś PiS nie potrafi zbudować jakiegokolwiek projektu z Grupą
Wyszehradzką już od roku. To teraz tryby państwa kompletnie się zacierają. Do
ambasad centrala MSZ wysyła dziś - zamiast instrukcji działań politycznych -
polecenia wyświetlania filmu „Smoleńsk” i tezy tłumaczeń wewnętrznej sytuacji
w kraju.
Naturalnie PiS wszystkich kompetentnych ludzi w ministerstwie nie
zwolni - ktoś musi pisać notatki i organizować
spotkania. Nie wszyscy też odejdą. Ale nawet ideowych ludzi w MSZ ogarnia
marazm. Łomot 1:27 wynikał przede wszystkim z absurdu pomysłu politycznego,
ale również z tego, że część ludzi w systemie, zagrożonych weryfikacją, już nie
chciała kłaść się Rejtanem przeciw głupiemu pomysłowi. Po co się narażać, skoro
panowie z PiS i tak zrobią swoje?
Co po PiS
Podstawą kontraktu niepodległego
państwa z cywilnym korpusem urzędniczym było przyrzeczenie: jeśli nie popełniasz
przestępstw, jesteś nieusuwalny (choć możesz być odsuwany na boczny tor), nawet
jeśli politycznie od obecnego rządu jesteś daleko. Obecna ustawa o MSZ z tym
kończy.
Po tzw. pierwszym PiS w latach 2005-07 bliscy Kaczyńskim dyplomaci
mieli się nieźle - Waszczykowski pozostał
wiceministrem („największa pomyłka personalna” Sikorskiego), inni ambasadorami
czy konsulami generalnymi, choć w miejscach raczej drugorzędnych. Teraz,
wyrzucając z pracy kilkudziesięciu (kilkuset?) kolegów, PiS zmienia reguły
gry.
Ktokolwiek pozbawi PiS władzy, będzie musiał przywrócić urzędnikom po
czucie odpowiedzialności za decyzje, ale i podstawowe bezpieczeństwo. Strach
przed wyrzuceniem za poglądy, pod jakimkolwiek pretekstem („rozprawy z komuchami”
w MSZ czy „zmiany koncepcji” w armii) skutkuje tym, że urzędnicy jeszcze
mocniej unikają podejmowania decyzji.
Nie będzie jednak powrotu do wersji korporacyjności sprzed 2015 r.
Służba zagraniczna i korpusy innych urzędów państwowych będą musiały się w większym
stopniu otworzyć. Na wchodzących „od dołu” młodych, ale bardziej nawet na
idących „z boku” specjalistów - ekspertów z think tanków czy
piarowców.
By ich przyciągnąć, w służbie publicznej potrzebne będą wyższe zarobki
(dziś dyplomaci zarabiają, mimo podwyżek za PO, dwa razy mniej niż koledzy z
Czech czy Estonii). To może oznaczać konieczność redukcji etatów. By to było
możliwe, potrzeba będzie mniejszej, a nie większej, jak to robi dziś PiS, liczby
przepisów - główną przyczyną puchnięcia urzędów od lat są regulacje wymuszające
opinie i zgody wielu osób pod jedną decyzją. Państwo będzie musiało być
bardziej elastyczne, szybsze w działaniach, lepiej przedstawiające je wyborcom
- i ich słuchające.
Nie wystarczy już pokazywać, że narracja o „państwie w ruinie” była
kłamstwem. Dyplomacji i innych struktur państwowych nie da się już po prostu
przywrócić do stanu z 2015 r. Po spustoszeniu PiS trzeba będzie państwo zbudować
na nowo.
Marcin Bosacki do lipca 2016 r. był ambasadorem RP w Kanadzie,
wcześniej rzecznikiem MSZ, szefem działu zagranicznego - korespondentem w USA
„Gazety Wyborczej”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz