Wyrzucanie oficerów,
degradacje, mobbing i samobójstwo jednego z nich. Ludzie Macierewicza rozbili polski
kontrwywiad i zamrozili jego najważniejszy projekt.
Kiedy po raz pierwszy pojawiły się
publiczne informacje o szykanach, rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz nazwał
Waldemara K. „zwykłym, chorym, 60-letnim pracownikiem administracyjnym,
który i tak już odszedł ze służby”. To zdanie, w którym nie ma ani jednego
prawdziwego słowa, pokazuje, jak działa szef MON Antoni Macierewicz i jego
ludzie, dla których insynuacja, manipulacja, wręcz jawne kłamstwa są ulubioną
bronią stosowaną w niszczeniu każdego, kto stanie na drodze. Gdy Misiewicz
wypowiadał te słowa, Waldemar K. miał 50 lat, nadal był w służbie i to nie
jako pracownik administracyjny, ale pułkownik kontrwywiadu z 20-letnim stażem,
ostatnio na stanowisku zastępcy naczelnika Zarządu Bezpieczeństwa Informacji
SKW.
Zaszczuty
Waldemar
K. zajmował się kontrolą przetargów i wydawaniem certyfikatów
bezpieczeństwa dla firm
współpracujących z polskimi służbami. Przez jego ręce przechodziły nie tylko
przetargi na zamówienia dla tajnych służb, ale też najważniejsze zakupy dla
polskiej armii - od śmigłowców bojowych po kluczowy dla ochrony polskiego
nieba system antyrakietowy Wisła.
Kontrolował
przetargi przeprowadzane na rzecz Centrum Europejskiego Kontrwywiadu NATO,
jednostki założonej wspólnie przez polskie i słowackie służby wojskowe, której
jednym z głównych zadań jest demaskowanie rosyjskiej dezinformacji, choć nie
tylko. To właśnie zaangażowanie w budowę CEK sprowadziło na niego czarne
chmury. Koledzy pułkownika pamiętają, że gdzieś w listopadzie 2015 r., czyli
tuż po tym, gdy SKW zostało przejęte przez ludzi Macierewicza z Piotrem
Bączkiem na czele, zaczął się skarżyć na atmosferę w pracy. - Opowiadał o
naciskach, żeby donosił na ówczesnego szefa CEK i jego ludzi. Miał dostarczać
informacji o rzekomo podejrzanych firmach zaopatrujących Centrum, choć do
żadnej nie miał zastrzeżeń. Nie chciał dać się wciągnąć w polityczne gry nowej
ekipy - mówi znajomy pułkownika z SKW.
W
grudniu 2015 r. zorientował się, że z jego sejfu zniknęły tajne dokumenty, za
które był odpowiedzialny. Zwierzał się bliskim, że w pracy straszą go
prokuratorem i na dodatek grożą mu oskarżeniem o to, że rzekomo za łapówkę
doprowadził do wydania certyfikatu bezpieczeństwa firmie, której nazwa nigdy
nie padła. I tak dzień w dzień. W dodatku jego bezpośrednią przełożoną
została... niedawna sekretarka - Beata Z. (wcześniej stanowisko to zajmowali
oficerowie w stopniu pułkowników), która wcześniej nie mogła zostać
funkcjonariuszem SKW, bo nie przeszła testów psychologicznych. Jak wynika z
dokumentów ze śledztwa prokuratorskiego, SKW po przejęciu władzy przez PiS
zajęła się głównie szukaniem dokumentów mających skompromitować poprzedników.
Pułkownik
wpadł w ciężką depresję. Bał się, że wraz z oskarżeniem zostanie pozbawiony
środków do życia. Jak mówią znajomi, był prawie przekonany, że jego bliscy
zostaną bez pieniędzy i dachu nad głową - dom pod Warszawą zbudował za kredyt.
Nie wytrzymał obciążenia. 25 maja 2016 r. około południa powiesił się we
własnym garażu.
Sprawę
śmierci pułkownika badała prokuratura. Początkowo, w złożonych w śledztwie
zeznaniach padało nazwisko bezpośredniego przełożonego pułkownika - Mariusza K. Waldemar K. miał wielokrotnie skarżyć się
właśnie na niego. O jego zachowaniu jeden z jego współpracowników miał
powiedzieć, że „nawet kapral wie, kiedy przestać”. W śledztwie padły też
nazwiska innych członków kierownictwa SKW, którzy podobno wiedzieli o całej
sprawie i nie reagowali. Ale w końcu nawet najbliżsi koledzy Waldemara K. z
SKW, którzy pozostali w służbie, nagle stracili pamięć. W kręgu ludzi
związanych z kontrwywiadem mówi się o naciskach i groźbach wobec każdego
pracownika, który ośmieliłby się przełamać zmowę milczenia. Kontrola była
bezpośrednia - oficerowie zeznający w śledztwie w pewnym momencie zaczęli
chodzić do prokuratury w towarzystwie prawnika SKW.
- Zdobyty
materiał dowodowy jest tak przekonujący, że osoby odpowiedzialne za
przyczynienie się do śmierci Waldemara K. już dawno powinny zostać pociągnięte
do odpowiedzialności za popełnienie tych czynów - uważa Antoni Kania-Sieniawski, adwokat, który
reprezentuje ofiary szykan w SKW. Mimo to prokuratura pod koniec lutego 2017 r.
śledztwo umorzyła. Prawnik zaskarżył umorzenie do sądu. Epilogiem tej historii
jest pismo, które jeszcze w trakcie śledztwa SKW wysłała do prokuratury.
Napisano w nim, że służba nie ma żadnych dowodów, jakoby Waldemar K. miał
wziąć łapówkę.
Polska zagrożeniem?
Wróćmy
do CEK. To utworzona po rosyjskiej aneksji Krymu, czyli pod koniec rządów PO,
instytucja, która miała rozpoznawać nowe zagrożenia zza wschodniej granicy i
przygotowywać specjalistów z NATO do ich neutralizowania. Chodziło m.in. o
taktykę wojny hybrydowej - od dezinformacji, aż po zbrojne ataki - oraz techniki
infiltracji krajów NATO przez rosyjskie służby. CEK miał pracować na rzecz
wszystkich członków Sojuszu. Formalnie tworzone przez Polskę i Słowację, z siedzibą
w Warszawie i zapleczem szkoleniowym na Słowacji, ale w krótkim czasie
dołączyło do niego osiem krajów: Niemcy, Włochy, Chorwacja, Czechy, Rumunia,
Litwa, Słowacja i Węgry, a USA miały dołączyć później. Szefem i współtwórcą
CEK został płk Krzysztof Dusza, doświadczony oficer kontrwywiadu, w służbie od
1990 r., który przeszedł wszystkie szczeble kariery - od „liniowego” funkcjonariusza po wiceszefa SKW.
Cały
projekt de facto legł w gruzach w grudniu 2015 r., kiedy do siedziby CEK pod
osłoną nocy weszli uzbrojeni żandarmi pod wodzą Bartłomieja Misiewicza i pracowników
MON oraz SKW. Ironią losu jest, że zgodnie z zawartą 12 listopada 2015 r. umową
między CEK a Służbą Kontrwywiadu Wojskowego to SKW miała chronić CEK. Sąd,
który badał sprawę siłowego zajęcia Centrum, pod koniec grudnia 2016 r.
nakazał prokuraturze wszcząć śledztwo, kwestionując
legalność i sens całej operacji. „Sekwencja zdarzeń prowadzi do wniosku, iż
chodziło o przejęcie [majątku] przez nowe kierownictwo Centrum. (...) Nie zostało
wyjaśnione, dlaczego w takim razie w czynności tej nie uczestniczył przedstawiciel
dotychczasowego kierownictwa jako zdający sprzęt bądź inne osoby użytkujące te
pomieszczenia przed 18.12.2015 r., kto podjął taką decyzję i na jakiej
podstawie [sic!]. (...) Prokuratura nie wyjaśniła również, kto i kiedy zmienił
porozumienie w zakresie ochrony CEK NATO zawarte między Centrum a SKW
12.11.2015 r., (...) nadto kto wydał polecenia usunięcia ścianki działowej
pomiędzy pomieszczeniami SKW i CEK NATO”.
Sąd
potwierdził też zasadność skargi poszkodowanych funkcjonariuszy SKW pracujących
w Centrum na zatrzymanie ich prywatnych telefonów i tabletów oraz przejrzenie
ich zawartości bez zgody sądu. „Wskazać należy, iż w żadnej decyzji (...) w
przypadku stwierdzenia w Centrum rzeczy będących własnością dotychczasowego
personelu, nie ma wskazanego uprawnienia do zatrzymania i analizy zawartości
sprzętu w postaci prywatnych tabletów i telefonów
komórkowych”.
Sędzia
prowadząca sprawę stwierdziła również, że słowacki zastępca płk. Duszy nie
został wcześniej uprzedzony o wejściu do pomieszczeń CEK i nie mógł asystować
przy całej operacji. A powinien. Ponadto w czasie interwencji były obecne nieuprawnione
osoby - m.in. jeden z adwokatów Macierewicza Maciej Lew-Mirski, który nie miał
niezbędnego certyfikatu uprawniającego do wstępu do tego typu miejsc.
Międzynarodowi
partnerzy Centrum byli incydentem zszokowani. Jak wynika z naszych informacji,
w brytyjskim wywiadzie MI-6 powstała opinia, która głosi: „Efektem obecnych
czystek, przeprowadzanych przez polskie władze, są masowe próby infiltracji ze
strony rosyjskich służb, które chcą umieścić jak najwięcej swych ludzi w
polskiej administracji. Polska przestaje być sojusznikiem w obliczu wyzwań ze
strony Rosji i staje się zagrożeniem dla całej naszej wspólnoty”.
Polskie
ministerstwo do tej pory bagatelizowało fatalne skutki włamania do Centrum. Bartłomiej Misiewicz i prorządowe media twierdzili z uporem, że Słowacy zaakceptowali zajęcie
Centrum. W rzeczywistości Bratysława była tym zdarzeniem wstrząśnięta, o czym
świadczy kilka ostrych listów, które przedstawiciele słowackiego rządu wysłali
do Antoniego Macierewicz. Już 22 grudnia 2015 r. ówczesny minister obrony
Słowacji Martin Glvac
napisał do ministra Macierewicza: „Jesteśmy
obecnie świadkami szeregu niestandardowych działań, których nie mogę
zaakceptować (...). Zdecydowanie zaprzeczam jakimkolwiek stwierdzeniom, że nocne
najście (...) było konsultowane ze stroną słowacką”.
Do tej
pory nie jest jasne, co właściwie polska strona chciała osiągnąć, wchodząc
przemocą do pomieszczeń CEK. Macierewicz mógł po cichu wymienić kierownictwo,
a Słowacy by to przyjęli do wiadomości. Od osób po obu stronach granicy, które
znają kulisy sprawy, można usłyszeć, że gwałtowność całej operacji napędzały
obawy w kręgu szefa MON, że pracownicy CEK posiadają jakieś dyskredytujące go
i jego ludzi materiały.
Oficjalnie
wszystko jest dziś w porządku. CEK działa, dostał nawet ostatnio - co prawda z ponadrocznym poślizgiem - akredytację NATO. Ale porządek jest jedynie na papierze.
Słowacki analityk bliski Ministerstwu Obrony całą sytuację skomentował: „Polskie
władze robią z nas idiotów, a my dla dobra całego projektu to tolerujemy”. Dziś
Słowacy są przekonani, że po pamiętnej akcji Misiewicza cały projekt, niegdyś
bardzo obiecujący, jest już na zawsze „splamiony” i nigdy nie osiągnie
założonego potencjału. Tym bardziej że podobne Centrum powstaje w Finlandii.
Jesienią 2016 r. pracownik słowackiego resortu obrony z goryczą wyznał
autorowi: „Mamy świadomość, że Polska dąży do zakończenia działalności Centrum
pod jakimkolwiek pretekstem. Co więcej, bierzemy pod uwagę możliwość, że
strona polska taki pretekst przyjmie z zadowoleniem albo wręcz pomoże go
stworzyć”.
Trudno
więc się dziwić, że Stany Zjednoczone, najważniejszy członek NATO, jeszcze w
ubiegłym roku zapowiedziały, że nie oddeleguj ą do CEK nawet sprzątaczki. Inne
kraje też wycofały swe zaangażowanie.
Duży w
tym udział ma Mariusz Marasek, bliski współpracownik, doradca i przyjaciel
Antoniego Macierewicza jeszcze z czasów, gdy był on szefem MSW w rządzie Jana
Olszewskiego. Marasek trwał przy Macierewiczu przez lata politycznej
odstawki, za co w 2007 r. dostał posadę członka komisji weryfikacyjnej do spraw
WSI. Teraz, choć miał zerowe doświadczenie w służbach, został najpierw szefem
CEK, a następnie pełnomocnikiem MON do spraw CEK (nadal pełni tę funkcję).
Partnerzy zagraniczni nie mogli uwierzyć, że ktoś, kto właściwie codziennie
powinien się z nimi kontaktować, nie zna ani słowa po angielsku i nawet
podczas najbardziej poufnych spotkań musi korzystać z pomocy tłumacza.
Ale
Maraskowi nie takie niedoskonałości nie wyrządzają szkody. Pod tym względem
można go porównać jedynie z Misiewiczem. Wiosną 2016 r. spotkałem się z Maraskiem,
który ujawnił się jako autor tekstów prawicowego blogera Aleksandra Ściosa.
Ścios to tylko pseudonim - jego posiadacz od dawna publikował na swoim blogu
teksty antyukraińskie, antyeuropejskie, a nawet antynatowskie.
Słowację przedstawiał jako bliskiego współpracownika putinowskiej Rosji. Nie
oszczędzał też prezesa PiS - prezydenta
Andrzeja Dudy. Gdy ostatnio prezydent wysłał listy do szefa MON, m.in. w
sprawie opieszałości resortu w obsadzaniu stanowisk wojskowych attache, napisał:
„List Andrzeja Dudy do szefa MON wpisuje się w cele kombinacji operacyjnej
wymierzonej w Antoniego Macierewicza i może
zapowiadać eskalację konfliktu na linii Belweder-MON. Nie wykluczam, że
świadome uczestnictwo ośrodka prezydenckiego w »esbeckim gambicie« [czyli
kombinacji mającej skompromitować kogoś, w tym przypadku szefa MON, ale nie
bezpośrednio, lecz poprzez powiązane z nim osoby - red.] stanowi preludium
przed próbą odwołania ministra obrony narodowej. Za taką interpretacją intencji
prezydenta przemawia forma i treść listu oraz sposób i miejsce upublicznienia
tej informacji”.
Degradacja idzie faksem
W
efekcie czystek Macierewicza w służbach pracę straciły setki specjalistów. Na
ich miejsce przyjmowane są osoby bez doświadczenia, w najlepszym przypadku
wojskowi logistycy czy analitycy, którzy przechodzą przyspieszone szkolenia.
Dawni oficerowie SKW nawet po zwolnieniu z pracy są poddawani szykanom i
straszeni procesami sądowymi. Jak to ujął w rozmowie opublikowanej w serwisie Polityka.pl były szef SKW gen. Piotr Pytel, „jednym zastrzyk adrenaliny
daje skok na spadochronie, Macierewiczowi satysfakcję daje niszczenie ludzi i
obserwowanie ofiary”.
Głównym
celem ataków nowego kierownictwa jest były szef CEK i jego pomysłodawca płk
Krzysztof Dusza. Oficer ostro sprzeciwił się pacyfikacji Centrum i od samego
początku rządów „dobrej zmiany” w SKW informował o wszystkich naruszeniach nie
tylko swoich przełożonych w rządzie, ale
również słowackich i natowskich dowódców.
Niektóre
ciosy, które na niego spadły, były zadane dość amatorsko, ale - przyznać trzeba
- boleśnie. Latem 2016 r. został zdegradowany do szeregowca. Tyle że
całkowicie nielegalnie - Dusza był na urlopie, informację o degradacji nadano
do jego adwokata. Ale ten też był na urlopie, więc wysłano ją faksem, który
zaciął się w połowie przesyłania pisma. Ostatecznie więc nadano je w ten sam
sposób do ojca adwokata.
Potem
zaczęły się jawne szykany. Kierownictwo SKW wszczęło przeciwko Duszy
postępowanie dyscyplinarne z powodu kontaktów z mediami, choć jako szef CEK
był do tego upoważniony. Zarzucono mu również przetrzymywanie tajnych
dokumentów bez uprawnień, choć brak na to wiarygodnych dowodów, bo podczas
rewizji przeprowadzonej w jego biurze po wtargnięciu do siedziby CEK nie było
ani prokuratora, ani żadnych bezstronnych świadków. Ludzie Misiewicza mogli
więc robić, co chcieli. Ostatnim ciosem było oskarżenie o nielegalne kontakty z
rosyjskimi tajnymi służbami. To ten sam proces, w którym zeznawać ma były
premier Donald Tusk. I znów - żadnych dowodów szpiegostwa czy choćby
przekroczenia uprawnień. Za to wiele insynuacji, jak ta powielana przez
Bartłomieja Misiewicza, że u Duszy w gabinecie, na honorowym miejscu wisiała
plakietka FSB. Misiewicz nie powiedział już jednak, że wisiała obok 20 innych
pamiątkowych znaków agencji kontrwywiadowczych z całego świata. Misiewicz i
prorządowe media posunęli się nawet do sugestii, że pułkownik szpiegował też w
drugą stronę, czyli dla Amerykanów. Ci jednak zareagowali w swoim stylu - gdy
amerykańska ambasada zagroziła oficjalną notą, co równałoby się dyplomatycznemu
skandalowi, oskarżenia ucichły.
Pułkownik
stale poddawany był naciskom psychologicznym. Wezwania na przesłuchania
przychodziły najpierw pocztą, ale potem władze zmieniły taktykę i awizo
przynoszą policjanci w mundurach. Dusza przyznaje, że jego rodzina coraz
bardziej odczuwa ten cichy, lecz mocny nacisk ze strony władz - stał się jednym
z ulubionych tematów sąsiedzkich plotek, jego córka usłyszała w szkole, że ma
ojca zdrajcę.
Mściwa
ręka ludzi Macierewicza nie ominęła nawet oficerów z niższych stanowisk. W tym
major Magdaleny E., która była najlepszym oficerem SKW specjalizującym się w
sprawach wschodnich. Jej problemy zaczęły się, kiedy stanęła w obronie płk. Duszy,
mówiąc otwarcie przełożonym, że nie wierzy w kierowane przeciw niemu zarzuty.
Zapłaciła za to degradacją do stopnia kapitana i szykanowaniem po odejściu ze
służby (umowę o pracę rozwiązała 20 września
2016 r.), choć nawet rzeczniczka
komisji dyscyplinarnej w SKW, uzasadniając nałożoną na nią karę, musiała
przyznać, że obwiniona pracowała bardzo ofiarnie - w pracy zostawała nawet na
noc i sypiała w biurze.
Major
to bohaterka misji wojskowych w Afganistanie, wyróżniona polskimi i natowskimi
odznaczeniami. Po powrocie z misji bojowych znów zaczęła pracować w
kontrwywiadzie. Z sukcesami - jednym z nich było ujawnienie rosyjskiego szpiega
w polskiej armii, doprowadziła również do wymiany polskiego oficera aresztowanego
na Białorusi. Za tę drugą sprawę stanęła jednak przed komisją dyscyplinarną
oskarżona o samowolne działanie: bez wiedzy przełożonych miała pomagać
rodzinie więzionego oficera. - Zrobiła to, bo po zmianie władzy żona i
dzieci oficera przestali dostawać o nim jakiekolwiek informacje i nawet nie
wiedzieli, czy żyje. Wina major miała polegać na tym, że przekazała im
informacje o jego stanie zdrowia i na własną rękę pracowała dalej nad jego
zwolnieniem, zresztą z sukcesem - opowiada
osoba znająca kulisy sprawy. Na szczęście cała operacja skończyła się
wystarczająco wcześnie, bo rozpoczynając postępowanie dyscyplinarne, SKW
ujawniły fakt istnienia negocjacji z Białorusinami, co oni – wściekli - uznali za zdradę i stwierdzili, że z Polakami już nigdy
nie dokonają żadnej wymiany.
Służby
„zajęły się” nią odpowiednio także po odejściu z wojska. Szukając pracy,
głównie w firmach związanych z produkcją na rzecz obronności, odbywała zwykle
dwie rozmowy: na pierwszej są zachwyty nad jej doświadczeniem, na drugiej
słyszy już komunikat typu: „sama pani rozumie, że pani obecność w firmie
będzie przez władze uważana za istotną przeszkodę w otrzymaniu przez nas
dalszych zamówień rządowych”.
- Z
takimi ludźmi jak ja nikt na świecie nie postępuje w ten sposób. Dziś chcą nas
złamać nasze własne władze, a jutro spróbują zrobić to Rosjanie. Przecież oni
dokładnie tak działają: czekają, aż ktoś znajdzie się na dnie, a potem podają
mu pomocną dłoń - mówi POLITYCE. Bez prawa
do emerytury, była major myśli teraz o pracy kelnerki lub taksówkarza. Tak
Polska PiS podziękowała jej za służbę.
Tomas Forró Współpraca Grzegorz Rzeczkowski
Autor jest słowackim dziennikarzem
współpracującym m.in. z„Dennikiem N”, jedną z największych na Słowacji gazet
codziennych. Publikował w niej teksty dotyczące Polski, w tym przejęcia Centrum
Europejskiego Kontrwywiadu NATO przez Antoniego Macierewicza. Tłumaczenie z
języka słowackiego Andrzej Jagodziński.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz