niedziela, 9 kwietnia 2017

Mali agenci


Wyrzucanie oficerów, degradacje, mobbing i samobójstwo jednego z nich. Ludzie Macierewicza rozbili polski kontrwywiad i zamrozili jego najważniejszy projekt.

Kiedy po raz pierwszy pojawiły się publiczne informacje o szyka­nach, rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz nazwał Waldema­ra K. „zwykłym, chorym, 60-letnim pracownikiem administracyjnym, który i tak już odszedł ze służby”. To zdanie, w którym nie ma ani jednego prawdziwe­go słowa, pokazuje, jak działa szef MON Antoni Macierewicz i jego ludzie, dla któ­rych insynuacja, manipulacja, wręcz jaw­ne kłamstwa są ulubioną bronią stosowaną w niszczeniu każdego, kto stanie na drodze. Gdy Misiewicz wypowiadał te słowa, Walde­mar K. miał 50 lat, nadal był w służbie i to nie jako pracownik administracyjny, ale puł­kownik kontrwywiadu z 20-letnim stażem, ostatnio na stanowisku zastępcy naczelnika Zarządu Bezpieczeństwa Informacji SKW.

   Zaszczuty
   Waldemar K. zajmował się kontrolą przetargów i wydawaniem certyfikatów
bezpieczeństwa dla firm współpracujących z polskimi służbami. Przez jego ręce prze­chodziły nie tylko przetargi na zamówienia dla tajnych służb, ale też najważniejsze za­kupy dla polskiej armii - od śmigłowców bojowych po kluczowy dla ochrony pol­skiego nieba system antyrakietowy Wisła.
   Kontrolował przetargi przeprowadzane na rzecz Centrum Europejskiego Kontrwy­wiadu NATO, jednostki założonej wspólnie przez polskie i słowackie służby wojskowe, której jednym z głównych zadań jest dema­skowanie rosyjskiej dezinformacji, choć nie tylko. To właśnie zaangażowanie w budowę CEK sprowadziło na niego czarne chmury. Koledzy pułkownika pamiętają, że gdzieś w listopadzie 2015 r., czyli tuż po tym, gdy SKW zostało przejęte przez ludzi Maciere­wicza z Piotrem Bączkiem na czele, zaczął się skarżyć na atmosferę w pracy. - Opowia­dał o naciskach, żeby donosił na ówczesnego szefa CEK i jego ludzi. Miał dostarczać in­formacji o rzekomo podejrzanych firmach zaopatrujących Centrum, choć do żadnej nie miał zastrzeżeń. Nie chciał dać się wciągnąć w polityczne gry nowej ekipy - mówi znajo­my pułkownika z SKW.
   W grudniu 2015 r. zorientował się, że z jego sejfu zniknęły tajne dokumenty, za które był odpowiedzialny. Zwierzał się bliskim, że w pracy straszą go prokuratorem i na doda­tek grożą mu oskarżeniem o to, że rzekomo za łapówkę doprowadził do wydania certyfi­katu bezpieczeństwa firmie, której nazwa ni­gdy nie padła. I tak dzień w dzień. W dodat­ku jego bezpośrednią przełożoną została... niedawna sekretarka - Beata Z. (wcześniej stanowisko to zajmowali oficerowie w stop­niu pułkowników), która wcześniej nie mo­gła zostać funkcjonariuszem SKW, bo nie przeszła testów psychologicznych. Jak wy­nika z dokumentów ze śledztwa prokurator­skiego, SKW po przejęciu władzy przez PiS zajęła się głównie szukaniem dokumentów mających skompromitować poprzedników.
   Pułkownik wpadł w ciężką depresję. Bał się, że wraz z oskarżeniem zostanie pozba­wiony środków do życia. Jak mówią znajomi, był prawie przekonany, że jego bliscy zosta­ną bez pieniędzy i dachu nad głową - dom pod Warszawą zbudował za kredyt. Nie wy­trzymał obciążenia. 25 maja 2016 r. około południa powiesił się we własnym garażu.
   Sprawę śmierci pułkownika badała prokuratura. Początkowo, w złożonych w śledztwie zeznaniach padało nazwisko bezpośredniego przełożonego pułkownika - Mariusza K. Waldemar K. miał wielokrot­nie skarżyć się właśnie na niego. O jego za­chowaniu jeden z jego współpracowników miał powiedzieć, że „nawet kapral wie, kiedy przestać”. W śledztwie padły też nazwiska innych członków kierownictwa SKW, którzy podobno wiedzieli o całej spra­wie i nie reagowali. Ale w końcu nawet najbliżsi koledzy Waldemara K. z SKW, którzy pozostali w służbie, nagle stracili pamięć. W kręgu ludzi związanych z kontrwywia­dem mówi się o naciskach i groźbach wo­bec każdego pracownika, który ośmieliłby się przełamać zmowę milczenia. Kontrola była bezpośrednia - oficerowie zeznający w śledztwie w pewnym momencie zaczę­li chodzić do prokuratury w towarzystwie prawnika SKW.
   - Zdobyty materiał dowodowy jest tak przekonujący, że osoby odpowiedzialne za przyczynienie się do śmierci Waldema­ra K. już dawno powinny zostać pociągnięte do odpowiedzialności za popełnienie tych czynów - uważa Antoni Kania-Sieniawski, adwokat, który reprezentuje ofiary szykan w SKW. Mimo to prokuratura pod koniec lutego 2017 r. śledztwo umorzyła. Prawnik zaskarżył umorzenie do sądu. Epilogiem tej historii jest pismo, które jeszcze w trak­cie śledztwa SKW wysłała do prokuratury. Napisano w nim, że służba nie ma żad­nych dowodów, jakoby Waldemar K. miał wziąć łapówkę.

   Polska zagrożeniem?
   Wróćmy do CEK. To utworzona po ro­syjskiej aneksji Krymu, czyli pod koniec rządów PO, instytucja, która miała rozpo­znawać nowe zagrożenia zza wschodniej granicy i przygotowywać specjalistów z NATO do ich neutralizowania. Chodziło m.in. o taktykę wojny hybrydowej - od dez­informacji, aż po zbrojne ataki - oraz tech­niki infiltracji krajów NATO przez rosyj­skie służby. CEK miał pracować na rzecz wszystkich członków Sojuszu. Formalnie tworzone przez Polskę i Słowację, z sie­dzibą w Warszawie i zapleczem szkole­niowym na Słowacji, ale w krótkim czasie dołączyło do niego osiem krajów: Niemcy, Włochy, Chorwacja, Czechy, Rumunia, Litwa, Słowacja i Węgry, a USA miały do­łączyć później. Szefem i współtwórcą CEK został płk Krzysztof Dusza, doświadczony oficer kontrwywiadu, w służbie od 1990 r., który przeszedł wszystkie szczeble kariery - od „liniowego” funkcjonariusza po wice­szefa SKW.
   Cały projekt de facto legł w gruzach w grudniu 2015 r., kiedy do siedziby CEK pod osłoną nocy weszli uzbrojeni żandarmi pod wodzą Bartłomieja Misiewicza i pra­cowników MON oraz SKW. Ironią losu jest, że zgodnie z zawartą 12 listopada 2015 r. umową między CEK a Służbą Kontrwy­wiadu Wojskowego to SKW miała chronić CEK. Sąd, który badał sprawę siłowego za­jęcia Centrum, pod koniec grudnia 2016 r. nakazał prokuraturze wszcząć śledztwo, kwestionując legalność i sens całej opera­cji. „Sekwencja zdarzeń prowadzi do wnio­sku, iż chodziło o przejęcie [majątku] przez nowe kierownictwo Centrum. (...) Nie zo­stało wyjaśnione, dlaczego w takim razie w czynności tej nie uczestniczył przedsta­wiciel dotychczasowego kierownictwa jako zdający sprzęt bądź inne osoby użytkujące te pomieszczenia przed 18.12.2015 r., kto podjął taką decyzję i na jakiej podstawie [sic!]. (...) Prokuratura nie wyjaśniła rów­nież, kto i kiedy zmienił porozumienie w zakresie ochrony CEK NATO zawarte między Centrum a SKW 12.11.2015 r., (...) nadto kto wydał polecenia usunięcia ścian­ki działowej pomiędzy pomieszczeniami SKW i CEK NATO”.
   Sąd potwierdził też zasadność skargi poszkodowanych funkcjonariuszy SKW pracujących w Centrum na zatrzymanie ich prywatnych telefonów i tabletów oraz przejrzenie ich zawartości bez zgody sądu. „Wskazać należy, iż w żadnej decyzji (...) w przypadku stwierdzenia w Centrum rze­czy będących własnością dotychczasowego personelu, nie ma wskazanego uprawnie­nia do zatrzymania i analizy zawartości sprzętu w postaci prywatnych tabletów i telefonów komórkowych”.
   Sędzia prowadząca sprawę stwierdziła również, że słowacki zastępca płk. Duszy nie został wcześniej uprzedzony o wejściu do pomieszczeń CEK i nie mógł asystować przy całej operacji. A powinien. Ponadto w czasie interwencji były obecne nie­uprawnione osoby - m.in. jeden z adwoka­tów Macierewicza Maciej Lew-Mirski, który nie miał niezbędnego certyfikatu upraw­niającego do wstępu do tego typu miejsc.
   Międzynarodowi partnerzy Centrum byli incydentem zszokowani. Jak wynika z naszych informacji, w brytyjskim wy­wiadzie MI-6 powstała opinia, która głosi: „Efektem obecnych czystek, przeprowa­dzanych przez polskie władze, są masowe próby infiltracji ze strony rosyjskich służb, które chcą umieścić jak najwięcej swych ludzi w polskiej administracji. Polska prze­staje być sojusznikiem w obliczu wyzwań ze strony Rosji i staje się zagrożeniem dla całej naszej wspólnoty”.
   Polskie ministerstwo do tej pory bagate­lizowało fatalne skutki włamania do Cen­trum. Bartłomiej Misiewicz i prorządowe media twierdzili z uporem, że Słowacy zaakceptowali zajęcie Centrum. W rze­czywistości Bratysława była tym zdarze­niem wstrząśnięta, o czym świadczy kil­ka ostrych listów, które przedstawiciele słowackiego rządu wysłali do Antoniego Macierewicz. Już 22 grudnia 2015 r. ów­czesny minister obrony Słowacji Martin Glvac napisał do ministra Macierewicza: „Jesteśmy obecnie świadkami szeregu nie­standardowych działań, których nie mogę zaakceptować (...). Zdecydowanie zaprze­czam jakimkolwiek stwierdzeniom, że noc­ne najście (...) było konsultowane ze stro­ną słowacką”.
   Do tej pory nie jest jasne, co właściwie polska strona chciała osiągnąć, wchodząc przemocą do pomieszczeń CEK. Macie­rewicz mógł po cichu wymienić kierow­nictwo, a Słowacy by to przyjęli do wiado­mości. Od osób po obu stronach granicy, które znają kulisy sprawy, można usłyszeć, że gwałtowność całej operacji napędzały obawy w kręgu szefa MON, że pracowni­cy CEK posiadają jakieś dyskredytujące go i jego ludzi materiały.
   Oficjalnie wszystko jest dziś w porząd­ku. CEK działa, dostał nawet ostatnio - co prawda z ponadrocznym poślizgiem - akredytację NATO. Ale porządek jest jedynie na papierze. Słowacki analityk bliski Ministerstwu Obrony całą sytuację skomentował: „Polskie władze robią z nas idiotów, a my dla dobra całego projektu to tolerujemy”. Dziś Słowacy są przekona­ni, że po pamiętnej akcji Misiewicza cały projekt, niegdyś bardzo obiecujący, jest już na zawsze „splamiony” i nigdy nie osiągnie założonego potencjału. Tym bardziej że po­dobne Centrum powstaje w Finlandii. Jesie­nią 2016 r. pracownik słowackiego resortu obrony z goryczą wyznał autorowi: „Mamy świadomość, że Polska dąży do zakończe­nia działalności Centrum pod jakimkolwiek pretekstem. Co więcej, bierzemy pod uwa­gę możliwość, że strona polska taki pretekst przyjmie z zadowoleniem albo wręcz po­może go stworzyć”.
   Trudno więc się dziwić, że Stany Zjedno­czone, najważniejszy członek NATO, jesz­cze w ubiegłym roku zapowiedziały, że nie oddeleguj ą do CEK nawet sprzątaczki. Inne kraje też wycofały swe zaangażowanie.
   Duży w tym udział ma Mariusz Marasek, bliski współpracownik, doradca i przyjaciel Antoniego Macierewicza jeszcze z czasów, gdy był on szefem MSW w rządzie Jana Ol­szewskiego. Marasek trwał przy Macierewi­czu przez lata politycznej odstawki, za co w 2007 r. dostał posadę członka komisji weryfikacyjnej do spraw WSI. Teraz, choć miał zerowe doświadczenie w służbach, został najpierw szefem CEK, a następnie pełnomocnikiem MON do spraw CEK (na­dal pełni tę funkcję). Partnerzy zagraniczni nie mogli uwierzyć, że ktoś, kto właściwie codziennie powinien się z nimi kontakto­wać, nie zna ani słowa po angielsku i na­wet podczas najbardziej poufnych spotkań musi korzystać z pomocy tłumacza.
   Ale Maraskowi nie takie niedoskonałości nie wyrządzają szkody. Pod tym względem można go porównać jedynie z Misiewi­czem. Wiosną 2016 r. spotkałem się z Maraskiem, który ujawnił się jako autor tekstów prawicowego blogera Aleksandra Ściosa. Ścios to tylko pseudonim - jego posiadacz od dawna publikował na swoim blogu tek­sty antyukraińskie, antyeuropejskie, a na­wet antynatowskie. Słowację przedstawiał jako bliskiego współpracownika putinowskiej Rosji. Nie oszczędzał też prezesa PiS - prezydenta Andrzeja Dudy. Gdy ostatnio prezydent wysłał listy do szefa MON, m.in. w sprawie opieszałości resortu w obsadza­niu stanowisk wojskowych attache, napi­sał: „List Andrzeja Dudy do szefa MON wpisuje się w cele kombinacji operacyjnej wymierzonej w Antoniego Macierewicza i może zapowiadać eskalację konfliktu na linii Belweder-MON. Nie wykluczam, że świadome uczestnictwo ośrodka pre­zydenckiego w »esbeckim gambicie« [czy­li kombinacji mającej skompromitować kogoś, w tym przypadku szefa MON, ale nie bezpośrednio, lecz poprzez powiąza­ne z nim osoby - red.] stanowi preludium przed próbą odwołania ministra obrony narodowej. Za taką interpretacją intencji prezydenta przemawia forma i treść li­stu oraz sposób i miejsce upublicznienia tej informacji”.

   Degradacja idzie faksem
   W efekcie czystek Macierewicza w służ­bach pracę straciły setki specjalistów. Na ich miejsce przyjmowane są osoby bez doświadczenia, w najlepszym przypadku wojskowi logistycy czy analitycy, którzy przechodzą przyspieszone szkolenia. Daw­ni oficerowie SKW nawet po zwolnieniu z pracy są poddawani szykanom i straszeni procesami sądowymi. Jak to ujął w rozmo­wie opublikowanej w serwisie Polityka.pl były szef SKW gen. Piotr Pytel, „jednym zastrzyk adrenaliny daje skok na spado­chronie, Macierewiczowi satysfakcję daje niszczenie ludzi i obserwowanie ofiary”.
   Głównym celem ataków nowego kierow­nictwa jest były szef CEK i jego pomysło­dawca płk Krzysztof Dusza. Oficer ostro sprzeciwił się pacyfikacji Centrum i od sa­mego początku rządów „dobrej zmiany” w SKW informował o wszystkich naru­szeniach nie tylko swoich przełożonych w rządzie, ale również słowackich i natow­skich dowódców.
   Niektóre ciosy, które na niego spadły, były zadane dość amatorsko, ale - przyznać trze­ba - boleśnie. Latem 2016 r. został zdegra­dowany do szeregowca. Tyle że całkowicie nielegalnie - Dusza był na urlopie, informa­cję o degradacji nadano do jego adwokata. Ale ten też był na urlopie, więc wysłano ją faksem, który zaciął się w połowie przesy­łania pisma. Ostatecznie więc nadano je w ten sam sposób do ojca adwokata.
   Potem zaczęły się jawne szykany. Kie­rownictwo SKW wszczęło przeciwko Du­szy postępowanie dyscyplinarne z powo­du kontaktów z mediami, choć jako szef CEK był do tego upoważniony. Zarzucono mu również przetrzymywanie tajnych dokumentów bez uprawnień, choć brak na to wiarygodnych dowodów, bo podczas rewizji przeprowadzonej w jego biurze po wtargnięciu do siedziby CEK nie było ani prokuratora, ani żadnych bezstron­nych świadków. Ludzie Misiewicza mogli więc robić, co chcieli. Ostatnim ciosem było oskarżenie o nielegalne kontakty z rosyj­skimi tajnymi służbami. To ten sam pro­ces, w którym zeznawać ma były premier Donald Tusk. I znów - żadnych dowodów szpiegostwa czy choćby przekroczenia uprawnień. Za to wiele insynuacji, jak ta powielana przez Bartłomieja Misiewicza, że u Duszy w gabinecie, na honorowym miejscu wisiała plakietka FSB. Misiewicz nie powiedział już jednak, że wisiała obok 20 innych pamiątkowych znaków agencji kontrwywiadowczych z całego świata. Mi­siewicz i prorządowe media posunęli się nawet do sugestii, że pułkownik szpiegował też w drugą stronę, czyli dla Amerykanów. Ci jednak zareagowali w swoim stylu - gdy amerykańska ambasada zagroziła oficjalną notą, co równałoby się dyplomatycznemu skandalowi, oskarżenia ucichły.
   Pułkownik stale poddawany był naci­skom psychologicznym. Wezwania na prze­słuchania przychodziły najpierw pocztą, ale potem władze zmieniły taktykę i awizo przynoszą policjanci w mundurach. Dusza przyznaje, że jego rodzina coraz bardziej odczuwa ten cichy, lecz mocny nacisk ze strony władz - stał się jednym z ulubio­nych tematów sąsiedzkich plotek, jego cór­ka usłyszała w szkole, że ma ojca zdrajcę.
   Mściwa ręka ludzi Macierewicza nie omi­nęła nawet oficerów z niższych stanowisk. W tym major Magdaleny E., która była naj­lepszym oficerem SKW specjalizującym się w sprawach wschodnich. Jej problemy zaczęły się, kiedy stanęła w obronie płk. Du­szy, mówiąc otwarcie przełożonym, że nie wierzy w kierowane przeciw niemu zarzuty. Zapłaciła za to degradacją do stopnia kapi­tana i szykanowaniem po odejściu ze służ­by (umowę o pracę rozwiązała 20 września
2016 r.), choć nawet rzeczniczka komisji dyscyplinarnej w SKW, uzasadniając nało­żoną na nią karę, musiała przyznać, że obwi­niona pracowała bardzo ofiarnie - w pracy zostawała nawet na noc i sypiała w biurze.
   Major to bohaterka misji wojskowych w Afganistanie, wyróżniona polskimi i na­towskimi odznaczeniami. Po powrocie z misji bojowych znów zaczęła pracować w kontrwywiadzie. Z sukcesami - jednym z nich było ujawnienie rosyjskiego szpie­ga w polskiej armii, doprowadziła również do wymiany polskiego oficera aresztowane­go na Białorusi. Za tę drugą sprawę stanęła jednak przed komisją dyscyplinarną oskar­żona o samowolne działanie: bez wiedzy przełożonych miała pomagać rodzinie wię­zionego oficera. - Zrobiła to, bo po zmia­nie władzy żona i dzieci oficera przestali dostawać o nim jakiekolwiek informacje i nawet nie wiedzieli, czy żyje. Wina major miała polegać na tym, że przekazała im informacje o jego stanie zdrowia i na wła­sną rękę pracowała dalej nad jego zwol­nieniem, zresztą z sukcesem - opowiada osoba znająca kulisy sprawy. Na szczęście cała operacja skończyła się wystarczająco wcześnie, bo rozpoczynając postępowanie dyscyplinarne, SKW ujawniły fakt istnienia negocjacji z Białorusinami, co oni – wściekli - uznali za zdradę i stwierdzili, że z Polaka­mi już nigdy nie dokonają żadnej wymiany.
   Służby „zajęły się” nią odpowiednio tak­że po odejściu z wojska. Szukając pracy, głównie w firmach związanych z produkcją na rzecz obronności, odbywała zwykle dwie rozmowy: na pierwszej są zachwyty nad jej doświadczeniem, na drugiej słyszy już ko­munikat typu: „sama pani rozumie, że pani obecność w firmie będzie przez władze uwa­żana za istotną przeszkodę w otrzymaniu przez nas dalszych zamówień rządowych”.
   - Z takimi ludźmi jak ja nikt na świecie nie postępuje w ten sposób. Dziś chcą nas złamać nasze własne władze, a jutro spró­bują zrobić to Rosjanie. Przecież oni dokład­nie tak działają: czekają, aż ktoś znajdzie się na dnie, a potem podają mu pomocną dłoń - mówi POLITYCE. Bez prawa do emerytu­ry, była major myśli teraz o pracy kelnerki lub taksówkarza. Tak Polska PiS podzięko­wała jej za służbę.
Tomas Forró Współpraca Grzegorz Rzeczkowski

Autor jest słowackim dziennikarzem współpracującym m.in. z„Dennikiem N”, jedną z największych na Słowacji gazet codziennych. Publikował w niej teksty dotyczące Polski, w tym przejęcia Centrum Europejskiego Kontrwywiadu NATO przez Antoniego Macierewicza. Tłumaczenie z języka słowackiego Andrzej Jagodziński.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz