Pomidor
Jeśli chodzi o
Europę dwóch prędkości, to - acz bez entuzjazmu - jestem „za”, a nawet „za
plus”. Wolałbym Europę jednej prędkości, taką, w której rekolekcje odbywają się
po lekcjach, a nie kosztem nauki, taką, w której pigułka „nazajutrz rano” jest
od lat (jak w katolickiej kiedyś Hiszpanii) dostępna bez gonitwy za lekarzem po
receptę, Polskę, w której obcy ludzie na ulicy posyłają sobie uśmiech lub wręcz
mówią sobie dzień dobry, taką, w której prezydent jest autorytetem moralnym, jak
Gauck czy Havel, taką, która rozwija alternatywne źródła energii zamiast
dymu z komina, w której nie wycina się bezmyślnie drzew, minister ochrony
środowiska nie chodzi z fuzją po lesie, a ministrowie, leżąc na ringu, nie
udają, że knock out jest ich zwycięstwem.
Nie
możemy żądać, żeby tamta Europa, ze wspólną walutą etc., na nas czekała. Nie
możemy też dotrzymać jej kroku, więc musimy pilnować, żeby odjeżdżając, nie
zamykała za sobą drzwi. Musimy zdawać sobie sprawę, że nie do końca jesteśmy
ulepieni z tej samej gliny. Transformacja w Hiszpanii była dziełem przede
wszystkim dwóch ludzi - prawicowego, frankistowskiego premiera Adolfo Suareza i
legendarnego w pewnych kręgach przywódcy nielegalnej partii komunistycznej
Santiago Carillo. Spotykali się potajemnie, zawarli porozumienie, premier
zalegalizował komunistów, ci z kolei dotrzymali warunków umowy - i tyle. A u
nas to, co najlepsze - umowę - przedstawia się
jako najgorsze, czyli kompromis, to jest zdradę. A czymże jest Unia Europejska
jak nie zmową, całą pajęczyną umów, z których każda jest kompromisem? W jaki
sposób ludzie bezkompromisowi, Kaczyński czy Macierewicz, mają być
współtwórcami kompromisów w Europie, jeśli u siebie w kraju stosują taktykę
spalonej ziemi? Wystarczy posłuchać generałów, którym - chwała Bogu! - nie brak
jeszcze odwagi, żeby zabrać głos w obronie ojczyzny, czy sędziów Trybunału
Konstytucyjnego, którzy stanęli przed trudnym dylematem - uczestniczyć w
posiedzeniu pod przewodnictwem mgr Przyłębskiej i dać świadectwo swoim poglądom
w zdaniu odrębnym czy też bojkotować gremium, które Trybunałem nie jest? Jakże
to przypomina dylematy pisarzy i dziennikarzy w PRL: publikować czy nie
publikować w warunkach cenzury, Marca i Grudnia? Deficyt demokracji stawia ludzi
pod ścianą, wymaga od nich odwagi albo ich łamie. A demokracja autorytarna, nie
mówiąc już o dyktaturze, opiera się na strachu.
Nie jest możliwe, żeby w dzisiejszej elicie władzy nikt nie odebrał
wyniku 27:1 jako klęski. Przecież to nie są ludzie zaburzeni umysłowo, którzy
nie wiedzą, że 2x2=4.
Nie jest tak, że PP. Bielan, Brudziński, Duda, Szydło, profesorowie Gliński,
Szczerski, Krasnodębski, Zybertowicz, eurodeputowany Czarnecki,
Saryusz-Wolski, Sasin, Waszczykowski nie rozumieją, co się stało w Brukseli.
Oni dobrze rozumieją, że wymierzono im policzek, że plebiscyt na temat
Kaczyńskiego został w Europie przegrany z kretesem, ale wiedzą, gdzie stoją
konfitury, więc na widok tego, co miało miejsce, mają jedną odpowiedź: pomidor. Pamiętacie grę w pomidora? Na każde
zadawane pytanie dzieci odpowiadają „pomidor”. Które nie wytrzyma - jak
Kazimierz Ujazdowski - wypada z gry. - Macierewicz pędził za szybko? -
Pomidor. - Polegliśmy w Brukseli? - Pomidor. Tym, co łączy wszystkie te
pomidory, jest strach. Kłamstwo smoleńskie, kłamstwo brukselskie, kłamstwa
trybunalskie - to wszystko strach. Paraliżujący strach, że jeżeli zapomni się
pacierza czy choćby zająknie, to prezes się skrzywi. A słowa pacierza, jak
słowa klucze, otwierają drzwi do kariery, czyli - pardon - do spiżarni. Zabawne
było, jak kilka dni przed wyborem przewodniczącego Rady Europejskiej politycy
PiS zaczęli jak na komendę mówić „doktor” Jacek Saryusz-Wolski. Doktor, doktor,
doktor, tak jak kiedyś mówili profesor, profesor, profesor. Ale żaden nie
ośmieli się powiedzieć „magister Przyłębska”, bo to by była obraza. Konia z
rzędem temu Sasinowi czy Szczerskiemu, który odważy się mówić per „magister
Przyłębska”. Ten protokół obowiązuje nie tylko w armii prezesa, ale i w
taborach propagandowych. Choć kary nie są tam tak bolesne jak w wojsku, media
prorządowe wolą nie mówić o „katastrofie” brukselskiej, najbardziej gorliwe
radzą zmieniać temat, bardziej niepokorne uspokajają, że to była zaledwie
potyczka, może należało zacząć całą akcję wcześniej, może to, może tamto, ale obowiązuje
pogląd Kaczyńskiego, że to było zwycięstwo, nie porażka, żadna klęska, tylko
sukces, wiktoria brukselska, bo pokazaliśmy całej Europie gest Kaczyńskiego.
Tyle że nie po wygranym, lecz po przegranym konkursie, ale kto by się bawił w
szczegóły. Europa szanuje tego, kto umie jej powiedzieć, żeby go pocałowała.
Kaczyński zachowuje się jak tyczkarz, który nie pokonał najniższej wysokości i
obrażony na sędziów oraz na publiczność pokazuje im gest Kozakiewicza.
Na
koniec kamyk do ogródka Platformy. W niej obowiązuje podobna dyscyplina, tylko
mniej dziś szkodliwa, gdyż jest w opozycji i nie ma prezesa. Votum nieufności
wobec rządu Szydło jest przedwczesne. „Chcemy debaty” - mówi Schetyna. Debaty?
Z kim? Z prezesem, który ma was za zdrajców i mówi, że kto się stawia, ten się
liczy? Z ministrem, który ostrzy zęby i zapowiada negatywną politykę wobec
Unii? Z posłem Czarneckim, który radzi premierowi Luksemburga, żeby pilnował
własnych spraw? Z premier, która bez zmrużenia oka mówi, że czarne jest białe?
To już
lepiej całe to
votum obrócić w żart. Idealny kandydat na
premiera technicznego to Jacek Saryusz-Wolski. Łączy wieloletnie doświadczenie
w Platformie z wyjątkowym uznaniem ze strony Prawa i Sprawiedliwości - jest
więc wymarzonym kandydatem ponad podziałami. Zasłużony dla Polski, powszechnie
chwalony, PiS nie mógłby go odrzucić. W Europie zna więcej ludzi i języków niż
cała ulica Nowogrodzka. I w dodatku jest chętny, na pewno się zgodzi. Nie na
takie numery się godził.
Daniel Passent
Polska różnych prędkości
Kategorycznie protestuję przeciwko
przyjęciu króla
Polski Jarosława I przez brytyjską premier Theresę May, a nie
przez królową Elżbietę II. „Nie tak się umawialiśmy” - tłumaczył się minister,
kiedy zwróciłem mu uwagę na kolejny fatalny błąd polskiej dyplomacji. -
Policzek od królowej to gorzej niż 27:1 od Europy. Angole znów zrobili nas w
konia - powiedziałem. Wszystko
przemawiało za tym, żeby Jarosław I był gościem Elżbiety II, by zajechał karetą
zaprzężoną w cztery konie przed Pałac Buckingham, a nie taksówką na Downing
Street 10. Wielka Brytania ma królową - my mamy króla. Tam tron jest
dziedziczny, tu jest elekcyjny. Tam rząd podlega królowej - u nas podlega
królowi. Elżbieta II powołuje i odwołuje ministrów - Jarosław I robi to samo. Królowa jest głową Kościoła - u nas tron i ołtarz to jedność.
Królowa jest nietykalna, podobnie jak u nas król. Królowa stoi na czele władzy
wykonawczej, którą sprawuje za pomocą rządu Jej Królewskiej Mości. U nas to
samo. Polska premier i prezydent nie ukrywają swojego oddania Jego Królewskiej
Mości. Elżbieta II nadaje tytuły szlacheckie - Jarosław I nadaje spółki Skarbu
Państwa. Monarchowie obu krajów decydują o nadawanych odznaczeniach,
ratyfikują umowy międzynarodowe, po części sprawują także władzę ustawodawczą.
Drobna różnica polega na tym, że królowa pełni także funkcje dekoracyjne. U nas
funkcję dekoracyjną pełni rząd.
Zresztą, spójrzmy
na realny układ sił. Kiedyś nad Imperium Brytyjskim nigdy nie zachodziło
słońce. Dzisiaj Wielka Brytania jest sierotą po Unii Europejskiej, antykiem
rozpadającym się na Szkocję, Walię i kilka innych prowincji. Tymczasem Polska
jest liczącym się mocarstwem, przeciwwagą dominacji niemieckiej, według
ministra Konrada Szymańskiego - liderem ponadregionalnym, przewodzi więcej niż
Europie Wschodniej. Trzeba było dużo złej woli ze strony Brytyjczyków i
niekompetencji polskiego MSZ, żeby dać sobie wcisnąć Theresę May zamiast
królowej. Nasz monarcha został poniżony, a wraz z nim - nasz kraj. My wstajemy
z kolan, a Anglicy podsuwają nam swoją premier - jak gdybyśmy nie mieli dość
własnej!
W kraju - nie lepiej. Niemrawość
dziennikarzy jest porażająca. Pamiętacie wypadek kolumny samochodowej pani
premier w Oświęcimiu? Limuzyna Audi, wzmocnione cacko wartości 2,5 mln zł,
rozkwaszone na posadzonym tam przez Tuska drzewie, mimo że - jak zapewniał
minister Błaszczak - kawalkada wlokła się z prędkością zaledwie 50-55 km/godz.
Sądziłem, że nasi dziennikarze rzucą się na koncern Audi z szeregiem trudnych
pytań i zarzutów: Co mówi rejestrator? Jak wyglądały „próby zderzeniowe”
takiego samochodu u producenta? Kiedy zbadacie wrak? Chętnie bym zobaczył
przedstawiciela Audi na krześle elektrycznym u Moniki Olejnik.
Czekam także, kiedy
„Wiadomości Narodowe” zaproszą funkcjonariuszy Audi do Polski, każą im
obejrzeć limuzynę i zapytają: z jaką prędkością ich zdaniem mknęła, żeby ulec
takiemu zniszczeniu? Dlaczego produkują samochody z tektury? Kto zapłacił z
naszych podatków za taką tandetę? Tusk? To na co czekamy? Rozumiem, że takich
pytań nie zadają dziennikarze „Faktu” czy „Newsweeka” przebrani za Polaków, ale
ci z mediów narodowych - dlaczego milczą? Czy nie pora zdemaskować niemiecki
koncern? Jeżeli śledztwo w tej sprawie będzie się wlokło jak Audi, to jego
wyniki ogłosi dopiero prokurator generalny Budka za 10 lat.
W odróżnieniu od
Audi, które wloką się jak kareta, samochody BMW po prostu fruwają jak rakiety
Wernera von Brauna. Zwłaszcza jeśli sterują nimi minister Macierewicz i Caruso
kierownicy - legendarny Pan Zbyszek. Ponieważ Pan Zbyszek ma już na liczniku
więcej niż sześćdziesiątkę, na jego miejsce resort szykuje młodego rajdowca,
niejakiego Misiewicza. Na razie ten szeregowy pracownik MON (kierowniczych
stanowisk nie wolno mu zajmować) porusza się na tylnej kanapie limuzyny BMW z
kierowcą. Jest to typowy sposób przemieszczania się szeregowych pracowników
ministerstwa w dobie oszczędności budżetowych. To jest ta „pokora”, którą zapowiadała
premier Szydło. Na tylnej kanapie może sobie Misio uprawiać tak zwany „suchy
pedalarz” - przyspieszać exodus generałów i hamować awanse pułkowników. Firma
BMW triumfuje. Jej samochód, z załogą w składzie Pan Zbyszek - kierowca, i Pan
Antoni - pilot, wygrała Rajd Wolności na trasie Kaczyński-Rydzyk i z powrotem.
Zwycięska załoga
wygrała także wyścig pocieszenia, pogoń za lisem znikającym z miejsc wypadku.
Śledztwo w sprawie „incydentu drogowego” (hi! hi!) BMW prowadzone jest przez
żandarmerię. Gdyby sprawę wzięła w swoje ręce cywilna prokuratura (wypadek miał
miejsce na drodze publicznej, a nie na poligonie), los Macierewicza byłby w
rękach Ziobry, a tak to los Macierewicza jest w rękach ... Macierewicza. Sprawa
prowadzona jest z szybkością wraku. Jak długo jeszcze polski rząd będzie
jeździł niemieckimi samochodami, skoro trwa wiosenna wyprzedaż samochodów marki
Tata (Made in India)?
Islam to platforma. Nazajutrz po zamachu w
Londynie, jeszcze zanim policja brytyjska podała nazwisko terrorysty,
„Wiadomości” TVP już wiedziały, kto jest winny. Podczas gdy obecny na moście
Westminsterskim brytyjski wiceminister spraw zagranicznych bohatersko
przystąpił do ratowania jednej z ofiar, to platformiany minister (na szczęście
już były) Sikorski fotografował zamach ukryty bezpiecznie za szybą taksówki.
Ponieważ nie wszyscy telewidzowie kumali, kto zachował się jak bohater, a kto
jak tchórz, „Wiadomości” odgrzały obszerną relacje z morderstwa... działacza
PiS przez sympatyka Platformy w Łodzi, które zawsze warto przypomnieć. Jarosław
Kaczyński poprosił Theresę May o wszelkie informacje wskazujące na współpracę
Sikorskiego z Państwem Islamskim, które kiedyś wspierał z bronią w ręku. Mit
bohaterskiego polskiego mudżahedina z Afganistanu rozpadł się u stóp
Westminsteru. Brawo „Wiadomości”!
Daniel Passent
Szczęki wieloryba
Korzystając z
miejsca, które przydzielono mi w poczytnym tygodniku, zamieszczam bezpłatnie
ogłoszenie płatne (bo redakcja mi za nie zapłaci w ramach honorarium za
felieton): Aaaaa. Praca. Złożę śluby zakonne, płeć obojętna. Jako bezużyteczny
starzec wkraczający w kolejny krzyżyk uważam, że lepiej zgłosić się z własnej
inicjatywy, niż dowiedzieć się z przesyłki pocztowej, gdzie mam się stawić w
tej sprawie. Śluby czystości złożyłem niechcący wiele lat temu, moje ubóstwo
umysłowe jest cenione, a posłuszeństwa zostało mi w lewym uchu jeszcze 35
proc. Hobby: jestem zafascynowany szacunkiem Kościoła i rządu dla
światopoglądowej neutralności naszego państwa. Stanisław Aleksy Tym, poste
restante, Polska.
Pomysł na takie ogłoszenie podsunął mi mój Anioł Stróż, zresztą też
niewierzący, gdy w kraju gruchnęło, że szef Stałego Komitetu Rady Ministrów
Henryk Kowalczyk urządził w gmachu Ministerstwa Rozwoju iwent katolicki.
Podczas uroczystej obiadokolacji pod rozłożystym dębem, wyciętym osobiście
przez Jana Szyszkę, trzepotały skrzydlate słowa - piękne, barwne i lekkie jak drewno namoczone w wodzie
święconej. Nie mogło być inaczej, wszak spotkanie i posiłek zorganizował Ruch
Światło-Życie, o którym MSZ pisał, iż „na wezwanie papieża przeciwstawił się
cywilizacji śmierci”. Odpowiednim osobom i organizacjom wręczono statuetki
„Prawda-Krzyż-Wyzwolenie”. Jedną z nich dostał prof. Bogdan
Chazan za niezłomną obronę życia nienarodzonych. Swe wyróżnienie zadedykował
młodym lekarzom, żeby nie godzili się na kompromis z sumieniem oraz
reprezentowali twardą postawę za życiem i Bogiem. Oczywiście nie dodał, że
kosztem kobiet. Uhonorowano też Beatę Szydło - „za wprowadzenie w życie narodu
Katolickiej Nauki Społecznej Kościoła”. Tu wspomniałbym ósme przykazanie Dekalogu:
nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. Zobowiązuje ono
człowieka do mówienia prawdy, która jest podstawą uczciwości,
odpowiedzialności i wzajemnego międzyludzkiego zaufania.
Na wołowej skórze nie da się
spisać, jak wielu katolików wspiera katolików, którzy ich wspierają. I to się
zazębia tak mocno, że nawet szczęki wieloryba, który połknął biblijnego
Jonasza, rozłożyłyby się bezradnie.
A mnie się nogi ugięły, ponieważ nagrodę dostała też grupa Odwaga z
Lublina - za „pomoc duchową i terapeutyczną osobom o niechcianych
skłonnościach seksualnych oraz ich rodzinom”. Przekładając to na język codzienny
- „leczą” homoseksualistów z homoseksualizmu. Z
równym skutkiem można by żółwia leczyć ze skorupy.
Powinno
być czymś normalnym, że tego typu gale
odbywają się w rządowych gmachach - te nieprawdopodobne słowa wygłosił rozwojowy,
jak widać, minister Kowalczyk. Przerywam relację z najważniejszych prac naszej
władzy wykonawczej. Ale co z tego, że przerywam, skoro finansowe i ideologiczne
wspieranie Kościoła nie zna dzisiaj granic wstydu? Więcej - uzyskuje oficjalny
państwowy status. Bo jak inaczej nazwać przyjęcie przez Sejm uchwały o
intronizacji Jezusa Chrystusa na króla Polski czy propozycję uczczenia 100.
rocznicy objawień fatimskich lub przydzielenie przez abp. Głódzia grupie Lotos
(spółce Skarbu Państwa) specjalnego duszpasterza? Polska Wytwórnia Papierów
Wartościowych (też państwowa) zafundowała sobie konferencję pod hasłem „Nie ma
Europy bez krzyża”. Jeden z prelegentów ks. dr Ireneusz Skubiś ustalił, że
Polska musi utrzymać chrześcijańską tożsamość starego kontynentu, na którym
nie będzie żadnego Mahometa, Marksa, Engelsa ani „genderystów”.
Przenajświętsza bezczelność wyłazi na nas z każdego kąta.
Stanisław Tym
Jednostka chorobowa
Prezydent Duda ogromnie się rozczarował.
Rozczarował? Tak, tak właśnie powiedział, gdy białoruska milicja brutalnie
stłumiła demonstracje w Mińsku. Miał nadzieję, że Alaksandr Łukaszenka zmienia
swoją politykę, bo dawał takie sygnały. Białoruski dyktator dawał naszemu
prezydentowi sygnały, że postanowił zostać demokratą? Nie, marszałkowi Senatu
je dawał, gdy ten w grudniu ubiegłego roku pojechał do Mińska. Ciepły człowiek,
któremu zależy na Białorusi - mówił po powrocie Stanisław Karczewski, odurzony
szakalem znad Niemna. A rząd objaśniał ciemny lud: „to sytuacja nienormalna, iż
przez wiele lat sąsiedzi nie odzywali się do siebie”.
PiS ma dobrą rękę
do nawiązywania przyjaznych kontaktów. Gdy postawił na Wielką Brytanię, ta
zaraz wyszła z Unii Europejskiej, żeby mieć z nami spokój. Niezrażony tym
Jarosław Kaczyński ruszył w koperczaki do premiera Orbana, ale ów w decydującej
rozgrywce podwyższył tzw. zwycięstwo Beaty Szydło z 26:2 na 27:1.
W nagrodę za tę drobną nielojalność Węgry obiecały postawić
wielki pomnik Lecha Kaczyńskiego w Budapeszcie. Ciekawe, czy Orbanowi uda się
zatwierdzić lokalizację u prezesa. Bardzo możliwe, że trzeba będzie rozebrać
jedno skrzydło parlamentu.
„Polska czuje się ignorowana i
niesprawiedliwie traktowana” - gorzko stęknął minister Waszczykowski w
wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel”. Nie bacząc na to, że biało-czerwona
wysiłkiem PiS właśnie niedawno wstała z kolan i nie jest już „piłką do
kopania”. Dorzucił też, jak przypuszczam nieco przesadzając, że przecież z
każdego euro unijnej dotacji 80 centów wraca do zachodnich koncernów. Czyżby
nasz hejnalista od dobrej zmiany zapomniał, że inwestycje tych
przedsiębiorstw, choćby drogi, zostają w Polsce na zawsze? Nie zapomniał, ale
trzyma rękę na pulsie - nikomu nie podziękuje, za to każdego oskarży.
Trudno szanować
ministra Waszczykowskiego. Każdą swoją wypowiedzią utwierdza nas w tej ocenie.
Niedawno wojnę na Bałkanach w latach 90. ubiegłego wieku nazwał marginalną
sprawą. Z samego szacunku dla 100 tys. ofiar oraz pamięci o masakrze w
Srebrenicy - największej zbrodni wojennej w Europie od 1945 r. - powinien
milczeć. Wicepremier i minister kultury Piotr Gliński zresztą też.
Nie pojawił się on
na otwarciu Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, bo - jak sam przyznaje - jest
to muzeum państwowe, nad którym powinien sprawować nadzór, ale od roku nie
może tego robić. No i bardzo nie lubi dyrektora Machcewicza - dodam od siebie -
bo to on jest odpowiedzialny za ekspozycję „przyjętą arbitralnie przez
decydentów związanych z poprzednią ekipą rządzącą”. Gdyby pan minister
wiedział, przez jakich decydentów arbitralnie została zawieszona w Muzeum
Narodowym „Bitwa pod Grunwaldem”, toby nigdy do tego gmachu nie wszedł. Gdańska
wystawa zbiera same pochwały, także od żołnierzy drugiej wojny światowej oraz
osób, które przekazały tam cenne pamiątki. Minister dziedzictwa narodowego nie
może sprawować nadzoru i pewnie dlatego pozwolił sobie na prostacką wypowiedź:
- Czy pani myśli - zapytał dziennikarkę Polsat News - że darczyńcy i
kombatanci mają jakieś porównanie, jak wyglądają inne muzea? No cóż, styl to
człowiek - mawiał ponad dwa i pół tysiąca lat temu Dionizjusz z Halikarnasu.
Dobra zmiana powinna stać się zastrzeżoną
przez urząd patentowy polską jednostką chorobową i uprawniać do zwolnień
lekarskich. To ciężkie zwyrodnienie, z którego wychodzi się bardzo długo. I z
niepokojem, czy nie będzie nawrotów.
Stanisław Tym
Polakożercy i Niemcofile
Polski
rząd sukcesywnie niszczy wizerunek naszego kraju. Przy takiej polityce nawet
miliony wydane na promowanie Polski za granicą na niewiele się zdadzą.
Latem zeszłego roku rząd powołał do życia
Polską Fundację Narodową, która ma za zadanie pokazywać za granicą „Polskę
piękną, Polskę przyjazną, Polskę, do której warto przyjechać, Polskę ambitną;
Polskę, w której są ogromne możliwości, wspaniali ludzie, wspaniałe pomysły” -
jak to podczas inauguracji zapowiedziała premier Szydło. Budżet przewidziany na
promowanie naszego kraju to 100 mln zł rocznie.
Przypomniałam sobie
ten fakt, czytając w „The Economist” artykuł „Polska wzmocniła swoją pozycję
problematycznego dziecka Europy”, w którym już na wstępie informuje się
czytelników, że: „W ciągu jednego tygodnia rząd oddał się dwóm paranoidalnym
obsesjom”. Pierwsza to obsesyjna nienawiść polskiego rządu do Donalda Tuska,
który spokojnie wyprowadził Europę z kilku poważnych kryzysów. Druga to czystki
w Ministerstwie Spraw Zagranicznych dotykające wszystkich tych, którzy otarli
się struktury peerelowskie. W artykule nawiązano do słów Tuska z konferencji
prasowej po szczycie w Brukseli i jego przestrogi przed paleniem mostów - bo
potem nie można z nich więcej skorzystać. „Ale wygląda na to, że pan Kaczyński
jest w szponach mocno rozwiniętej piromanii” - kończy autor tekstu w „The
Economist”.
W samym Parlamencie
Europejskim dyplomatycznie mówi się o „trochę dziwnym rządzie w Warszawie”.
Przy Polakach koledzy starają się nie drwić głośno, żeby nie robić nam
przykrości. Jednak kilka razy z niedowierzaniem pytano mnie, czy to prawda, że
premier Szydło była witana na lotnisku kwiatami? Rumieniąc się z zażenowania,
potwierdzałam, wywołując zdumienie niepohamowane salwy śmiechu.
Przy takiej
polityce nawet te 100 mln na budowę „marki, która nazywa się Polska” na
niewiele się zda. Fatalny wizerunek za granicą ma swoje konsekwencje. Do
Komisji Europejskiej zwracają się przedsiębiorcy z pytaniami, czy bezpiecznie
jest inwestować w Polsce, ponieważ obawiają się skutków braku praworządności.
Za to Słowacy i Czesi wydają się bardzo zadowoleni z
polskiej polityki, bo gwałtownie przybywa im inwestorów i miejsc pracy.
Irytuje mnie mówienie o rozpadzie Unii. W
60. rocznicę traktatów rzymskich to nie UE się rozpada, tylko odpadają niektóre
kraje których zresztą nie było 60 lat temu przy stole w sali na rzymskim
Kapitolu. Tak zdecydowała część Wielkiej Brytanii (Szkoci już zapowiadają referendum
w sprawie odłączenia się od Londynu i pozostania w UE), takie sygnały wysyła
rząd Polski.
Opowieści o
dominacji prawicowych populistów i rozsypce Unii są dalece przesadzone. Mam
wrażenie, że przytaczamy je po to, aby się pocieszyć, że to nie tylko my,
obywatele polscy, jesteśmy rządzeni przez paranoidalnych piromanów. Ale
wystarczy spojrzeć na wyniki ostatnich wyborów np. w Austrii, gdzie wbrew
powszechnym obawom prezydentem został Alexander Van der Bellen. Oczywiste jest,
że nie wszystkim jego wyborcom - myślę o konserwatystach - łatwo było
zagłosować na tego zielonego, mocno lewicowego polityka, ale poszli na
kompromis, żeby zatrzymać antyeuropejskiego populistę o nacjonalistycznych
zapędach - Norberta Hofera.
Ileż to razy
słyszeliśmy, że w Holandii wygra Geert Wilders? A jednak Holendrzy wybrali kurs
proeuropejski. W Niemczech poparcie dla antyeuropejskich, ksenofobicznych
partii nie rośnie i nie będą one odgrywały decydującej roli w bardzo
interesującym starciu Merkel-Schulz. Wszyscy patrzą na Francję. Ale Francuzi
już raz pokazali, że potrafią się zjednoczyć ponad podziałami, aby powstrzymać
finansowany przez Putina Front Narodowy, któremu przewodzi głośna Marine Le
Pen.
Mimo serwowanych nam przez specjalistów od
zamachów i San Escobar opowieści o powrocie do polityki „państw narodowych”
kraje europejskie - z małymi wyjątkami - idą w kierunku większej spójności. 60
lat po traktatach rzymskich rządy przestrzegające prawa i swobód obywatelskich
rozumieją potrzebę wspólnej dobrze funkcjonującej waluty oraz większej
dyscypliny fiskalnej i budżetowej; konieczność wysokich inwestycji na badania i
rozwój, na innowacyjność i czystą energię; potrzebę wspólnego rozwiązywania
palących wyzwań socjalnych (jak np. miejsca pracy dla młodych) oraz wspólnej
odpowiedzialności za pomoc uchodźcom i za bezpieczeństwo granic zewnętrznych.
Spektakularny wynik 27:1 to również ilustracja mojej wyżej postawionej tezy.
Wygląda na to, że
kończy się tolerancja dla - kiedyś zabawnych, a może nieco egzotycznych -
eurosceptyków. Dziś są niebezpiecznymi mistrzami propagandy, opóźniają rozwój
gospodarczy i wystawiają obywateli naszego kontynentu na zagrożenia, jakimi są
agresywni dyktatorzy sąsiadujący z Unią.
Salę Parlamentu
Europejskiego coraz trudniej utrzymać w dyscyplinie, kiedy swoje kilka minut
wykorzystują posłowie z prawej strony. Podczas ich wystąpień słychać buczenie
uderzanie otwartymi dłońmi w blaty. Ostatnio poseł Manfred
Weber zaproponował, aby posłom gardłującym przeciwko Unii Europejskiej nie
wypłacać pieniędzy. Nagrodzony został rzęsistymi oklaskami. Dobrze, że nie
zaproponował, żeby krajom rządzonym przez eurosceptyków i łamiącym prawo nie
wypłacać funduszy europejskich, bo obawiam się, że reakcja mogłaby być podobna.
W tej ponurej sytuacji przewodniczący Rady
Europejskiej, podsumowując debatę o ostatnim szczycie w Brukseli, podziękował
europosłom za gratulacje i wsparcie, zaznaczył, że propozycja Europy różnych
prędkości może mieć otrzeźwiający wpływ na tych, którzy chcą ją osłabić, oraz
podkreślił paradoksalną sytuację, że w krajach rządzonych przez eurosceptyków
poparcie dla wspólnoty jest bardzo silne. Tu przerwano mu oklaskami, po których
ku radości pełnej sali Donald Tusk, utrzymując powagę, dodał: „Poseł Lamberts
stwierdził, że zawdzięczam mój powtórny wybór głównie temu, że pan Kaczyński
był przeciw. Że jego ataki na mnie pomogły mi. Wydaje mi się jednak całkiem
oczywiste, że w krytycznych momentach można liczyć na swoich rodaków”. Reakcja
sali była dla Polski więcej warta niż wszystkie promocyjne wysiłki pani Szydło.
Róża Thun
Efekt kuli śnieżnej
Próba utrącenia Tuska okazała się żałosną porażką. PiS, zupełnie tracąc
w tym przypadku społeczny słuch, napędził opozycji wiatru w żagle.
Polityka zagraniczna nigdy nie była mocną
stroną PiS. Partia ta ma zbiór gotowych haseł i zaklęć, które stosuje w różnych
sytuacjach. Przywódcy PiS nie rozumieją i nie chcą rozumieć tajników polityki
zagranicznej. Ich celem jest tradycyjnie pojmowana suwerenność,
nieuwzględniająca złożoności takiego organizmu jak Unia, do którego państwa
przystąpiły przecież dobrowolnie. Pozwala to nie liczyć się z sąsiadami,
instytucjami i zobowiązaniami wobec innych krajów. Najważniejsze są cele
krajowe i im podporządkowane są sprawy zagraniczne. Tak też ostatnio PiS
postanowił wykorzystać sprawy europejskie. Zakończyło się to porażką, która
może wywołać efekt groźnej dla tej partii kuli śniegowej.
Od pewnego czasu
PiS zaczął się rozglądać za świeżymi pomysłami, poszukiwać nowych źródeł
poparcia, które miały zatrzymać spadające notowania w sondażach. Obniżenie
wieku emerytalnego i 500+ przestało przynosić oczekiwane efekty, od początku
zresztą rządzący politycy demonstrowali rozczarowanie, że nie dostali
powyborczej sondażowej premii, a pieniędzy w budżecie już zaczyna brakować.
Konflikty wokół Trybunału Konstytucyjnego, zmiany w edukacji, sądownictwie,
wojsku czy w samorządach budzą coraz większe zniecierpliwienie i opór
społeczny. Nie pomagają też nasilające się konflikty wewnątrz obozu rządzącego.
Elektorat PiS łączą
przede wszystkim kwestie światopoglądowe, stosunek do roli Kościoła, aborcji i
udziału państwa w gospodarce. Spełnianie oczekiwań twardego elektoratu w tych
kwestiach idzie wolno i opornie. Projekt antyaborcyjny przepadł, a
nacjonalizacja i etatyzacja toczy się, ale wolno. Dla wzmocnienia wizerunku PiS
i rządu postanowiono więc sięgnąć szerzej po jeszcze jeden rodzaj kapitału,
który pozostał w odwodzie - eurosceptycyzm swojego twardego elektoratu.
Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego
Rady Europejskiej i obchody 60. rocznicy podpisania traktatów rzymskich
wydawały się świetne do partyjnego „rozegrania” na niwie krajowej polityki.
Decyzja o sprzeciwieniu się wyborowi Donalda Tuska była oczywiście wyrazem
osobistej niechęci do niego Jarosława Kaczyńskiego i elektoratu PiS.
Jednocześnie miała też poprawić wizerunek partii rządzącej w swoim politycznym
obozie. Chodziło o pokazanie, że PiS to partia zasad, niezłomna, walcząca o
interes narodowy bez wchodzenia w różne układy. Partia moralna patriotyczna. A
Donald Tusk, według PiS, to samo zło, a do tego, zdaniem premier Beaty Szydło,
chciał z Brukseli obalić rząd dobrej zmiany.
Przy okazji wizyty Jarosława
Kaczyńskiego w Wielkiej Brytanii pokazywano, że PiS dba o naszych, myśli o
Polakach pracujących w tym kraju, i chroni nas przed zarazkami przenoszonymi
przez uchodźców.
Jednak metoda budowania dzięki polityce
zagranicznej poparcia na rynku krajowym przyniosła efekt przeciwny do
oczekiwanego przez PiS. Próba utrącenia Tuska okazała się żałosną porażką, a
PiS swoimi działaniami przypomniał wizerunek, słowa i działania, którymi skutecznie straszono przez lata i trzymano w ten
sposób partię Kaczyńskiego w opozycyjnych ławach. Wizerunek, od którego
Kaczyński starał się, z dobrym efektem w 2015 r., odkleić. Teraz wraca obraz
partii kłótliwej, wszczynającej niezrozumiałe awantury, nieracjonalnej i
nieumiejącej współpracować z innymi.
Tę nieskuteczność i fobie liderów PiS Polacy zobaczyli na
scenie międzynarodowej w blasku reflektorów. O ile przed wyborami straszenie
PiS niespecjalnie działało, to ostatnie wydarzenia odświeżyły pamięć wielu osób
- z ostatnich sondaży wynika, że wielu nowych, albo ponownych, wyborców
opozycyjnej Platformy rekrutuje się z tych, którzy dotąd deklarowali się jako
„niezdecydowani” Co więcej, PiS umocnił swój obraz partii eurosceptycznej, a
opozycja, zwłaszcza PO - oblicze partii proeuropejskiej. Najwyraźniejszą cechą
elektoratu PO jest właśnie proeuropejskość (badania CBOS). Tak też ta partia
jest postrzegana. Europa dzieli się i powoli buduje od nowa. Zmieniają się też
postawy Polaków wobec tych procesów. PiS już zadeklarował, że nie pali się do
dalszej integracji i umacniania zjednoczonej Europy, dotyczy to również kwestii
ewentualnego przyjęcia przez Polskę waluty euro.
Od chwili przejęcia władzy przez PiS bardzo
wzrosło poparcie elektoratu Platformy dla pogłębiania integracji europejskiej.
Równie proeuropejski jest elektorat Nowoczesnej, jednak nie to jest zasadniczym
elementem wizerunku tej partii.
PiS, dzieląc
społeczeństwo w kwestii pozycji Polski w Unii, wybrał do tego celu pole walki,
po którym porusza się o wiele gorzej niż opozycja. Ściera się ze swoimi
politycznymi przeciwnikami tam, gdzie akurat poglądy formacji dziś rządzącej
najbardziej odbiegają od opinii większości społeczeństwa, bo to jest silnie
proeuropejskie. Zamiast namysłu nad realnym układem sił w tej materii władzą
kierowały tylko emocje. Teraz rząd swoim awanturnictwem spowodował, iż podział
na tych, co chcą silnej Unii, i na tych walczących, w swoim rozumieniu, o
suwerenną Polskę nabrał nowego znaczenia. Ten podział ostatnio był żywy
kilkanaście lat temu, przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Teraz
Jarosław Kaczyński odkurzył spór, w którym PiS mija się z oczekiwaniami
społecznymi, a opozycja jest wiarygodna.
Teraz opozycja musi
wykorzystać tę przewagę, przygotowując własną wizję Polski. Czołówka unijna
coraz wyraźniej odjeżdża Polsce pod rządami PiS. Oddala się Unia, która jest
naturalnym wsparciem w walce o praworządność i wolności obywatelskie w Polsce.
PiS niezamierzenie, zupełnie tracąc w tym przypadku
społeczny słuch, napędził opozycji wiatru w żagle. Ta powinna wykorzystać tę
szansę.
Lena
Kolarska-Bobińska - socjolog, profesor nauk humanistycznych, była dyrektor
CBOS oraz ISP. W latach 2009-13 posłanka do Parlamentu Europejskiego z ramienia
PO, później minister nauki i szkolnictwa wyższego w rządzie Donalda Tuska, a
następnie w gabinecie Ewy Kopacz. Członkini rady programowej Kongresu Kobiet
oraz rady Instytutu Obywatelskiego. Autorka licznych publikacji naukowych.
Obciach zamiast promocji
PiS odreagowuje
brukselską porażkę w sposób okropny. Donald Tusk, niemal natychmiast po
wyborze, dostał prokuratorskie wezwanie na świadka w kompletnie dętej sprawie;
zapewne może się spodziewać kolejnych wezwań, a nawet (czemu nie, skoro
zapowiadał to sam prezes partii?) wysłania za przewodniczącym Rady Europejskiej
Europejskiego Nakazu Aresztowania. Nie ma wątpliwości, że znajdzie się
prokurator, który taki kwit wystawi. (Z jakim skutkiem i jak na to może zareagować
Unia). Osobiste nękanie Tuska jest małostkowe, mściwe, dla niego samego może
być irytujące i absorbujące, ale w sumie to operacja niepoważna. Widać zresztą,
że PiS już sondażowo płaci za awanturę wokół Tuska - po raz pierwszy od 2015 r.
(badanie IBRIS) PiS przebił w dół granicę 30 proc. poparcia, a PO zbliżyła się
do partii rządzącej na odległość dwóch punktów procentowych. Potoczny rozsądek
nakazywałby raczej nie ciągnąć tej europejskiej wojny „jeden przeciw
wszystkim”, odpuścić, pozwolić zapomnieć niepotrzebną porażkę, ale wiemy już
przecież, że partia Jarosława Kaczyńskiego (w czym zresztą jej specyficzna
siła) posługuje się raczej logiką emocji niż kalkulacji.
Po brukselska
kampania nosi wszelkie cechy reakcji kompensacyjnej, w której dominuje
potrzeba ulżenia własnemu napięciu, wyrównania rachunków, odzyskania
naruszonego poczucia ważności. Przybrało to postać symbolicznego i politycznie
absurdalnego odwetu „na Niemcach” którzy, „promując Tuska” upokorzyli i
ośmieszyli Jarosława na oczach całej Europy. Ruszyła, na wielką skalę, propaganda
antyniemiecka przypominająca żywcem gomułkowską narrację o odwetowcach z Bonn.
W kolejnych rozpaczliwych wywiadach sam Jarosław Kaczyński zaklina się, że
„jesteśmy jedynym państwem w Europie, które potrafi się przeciwstawić Niemcom
że „nikt nie będzie nas traktował jak piłki do kopania”, że wszystkie te
Hiszpanie, Włochy, Francje, a nawet Węgry uginają się pod dyktatem Berlina,
więc nasz wynik 27:1 w sprawie Tuska to wielki sukces godnościowy. Plakatowym
odzwierciedleniem tego wywodu jest okładka „Gazety Polskiej” pisma uznanego przez
Prezesa za „najwierniejsze” które zawsze było z partią (z nami), „nie kluczyło,
nie zmieniało kursu, nie lawirowało”. Pewnie Państwo znają już tę okładkę:
Donald Tusk w mundurze hitlerowskiego Wehrmachtu, wysiadający wraz z innymi
nazistami (wśród nich Angela Merkel) w okupowanej Warszawie z
tramwaju „Tylko dla Niemców” Ten obraz niesie jednoznaczne skojarzenia: Donald
Tusk, przez lata przywódca największej polskiej partii,
jest tu przedstawicielem neonazistowskich okupantów (tym razem pod wodzą
Hitler-Merkel?), gotów (po to ma chyba mundur „po dziadku”?) mordować Polaków.
Jak
daleko trzeba zabrnąć w nienawiść czy cynizm, żeby miotać takie oskarżenia? To
już wykracza poza ramy polityki, wpada w sferę obłędu. Towarzystwo
Dziennikarskie, ważna organizacja naszego środowiska, w specjalnym liście
otwartym przeprosiło „dziennikarzy i opinię publiczną w Niemczech” za tę
nikczemną kampanię. Ale atak na Niemców i Merkel, w którym
uczestniczą gremialnie działacze i media PiS, przenosi się już na inwestycje
niemieckie w Polsce (te medialne mają być, co rząd zapowiada, „repolonizowane”
bo rzekomo pracujący w nich polscy dziennikarze służą interesom niemieckim).
Pomówienia są kierowane w stronę fundacji i organizacji społecznych, np.
ekologicznych, które uzyskiwały jakieś środki z Niemiec. W propagandzie PiS
wszystko, co dziś ma jakiś związek z Niemcami, jest moralnie skażone. Jeśli w
tej sytuacji niemiecki minister zaprasza Mateusza Morawieckiego jako swojego
gościa na szczyt G20, to znaczy, że Niemiec może być jednocześnie postnazistą
(tak też nazywa ich w tym tygodniu prezydent suwerennej Turcji Erdogan) oraz
poprawnym politycznie - a więc tym bardziej godnym pogardy - łatwowiernym „Niemiaszkiem” Rząd jeszcze nie wzywa do
bojkotu niemieckich produktów i protestów w niemieckich fabrykach, które
skolonizowały Polskę, ale znów, nie chodzi tu przecież o jakąkolwiek logikę,
lecz o rozkołysanie nastrojów.
Trudno
powiedzieć, jaka może być skuteczność tej propagandy. Miliony Polaków mają
swoje osobiste doświadczenia ze współczesnymi Niemcami i chyba nie da się im
wmówić, że za Odrą żyją wściekli Polakożercy, dybiący na nasze terytorium,
suwerenność i godność. Zresztą badania opinii publicznej w ostatnich latach
sytuowały Niemców wysoko w rankingach najbardziej lubianych przez Polaków nacji.
Mimo rozmaitych różnic i sporadycznych napięć we wzajemnych relacjach
zadomowiło się w Polsce przekonanie o nadrzędnej, praktykowanej pierwszy raz w
historii, polsko-niemieckiej wspólnocie interesów. Ale, podobnie jak nasze nastawienia
proeuropejskie, polska „niemcofilia” jest świeżej daty, więc pewnie płytko
zakorzeniona. Dopiero od ćwierćwiecza prowadziliśmy po naszej stronie żmudny
proces emocjonalnego pojednania polsko-niemieckiego, redukcji historycznych
lęków, rozbrajania stereotypów. I to się da szybko zdemolować. Przekaz negatywny,
podlewany strachem, napędzany pomówieniami, pamięcią krzywd, może tu wyrządzić
wielkie szkody. Co gorsza, sami Niemcy zaczynają już mieć do nas pretensje o,
ich zdaniem, niezasłużone, niegodne, niesprawiedliwe ataki. „Spieprzymy”
(cytując Młynarskiego „Co by tu jeszcze?”) to, co z wielkim trudem
próbowaliśmy poskładać. I to z jakichś idiotycznych powodów - chęci rewanżu,
upuszczenia zalegających emocji.
Najbardziej wpływowy tygodnik świata, brytyjski umiarkowany „The Economist” w ostatnim numerze (na co obok zwraca uwagę Róża Hun:
„Wiadomości” zawsze eksponują jej pełne, niemieckie po mężu, nazwisko) w opisie
ekipy pisowskiej używa określenia „paranoja'' „paranoiczny” To stempel, który
przylgnie do tej formacji na lata. Naprawdę, nie ma już tam nikogo, kto by się
puknął w czoło?
Jerzy Baczyński
Brzydkie pytania
Polska dyplomacja - to niedługo będzie
odpowiednik dawnego obraźliwego „polnische Wirtschaft”- otóż polska dyplomacja
odniosła jeden niewątpliwy sukces: mówi się o nas na świecie. Doświadczyłem
tego osobiście, i osobliwie, podczas międzynarodowej konferencji poświęconej
polityce i gospodarce światowej (ok. 300 uczestników; politycy, biznes,
profesura, z 30 krajów Zachodu; miejsce: Waszyngton). Polska była tu wymieniana
jako jedno z wewnętrznych zmartwień Zachodu, gdzieś między Turcją a Węgrami, w
godnym - trzeba przyznać - towarzystwie, bo z Ameryką Donalda Trumpa i podążającymi
w nieznane Brytyjczykami.
Ameryką, rzecz
jasna, wszyscy przejmują się najbardziej, choć eksperci, zszokowani wyborem
Trumpa, pomału dochodzą do siebie. Po ostatnich spektakularnych porażkach
nowego prezydenta - najpierw w sądach w sprawie dekretów migracyjnych, a teraz
w Kongresie przy próbie uchylenia tzw. Obamacare - dominuje pogląd, że
amerykański system polityczny udowodnił swoją odporność na ekscesy władzy
wykonawczej, że prezydent odebrał kolejne lekcje realizmu i pokory. I że
rozpoczął się etap dojrzewania nowej administracji, o której zresztą opowiada
się, że jest w stanie kompletnego chaosu personalnego, niedecyzyjności, braku
kierunku. Wszyscy jednak mają nadzieję, że prezydent Trump skończy wreszcie
kampanię wyborczą i nabierze, właściwej dla urzędu, powagi. Dla politologów
Polska jest tu ciekawym punktem odniesienia, laboratorium, gdzie testowane już
były polityczne i propagandowe narzędzia (ataki na media, sądy, opozycję itd.),
po które sięga dziś prezydent USA.
Geopolitycznie Polska ma znaczenie jako
ewentualny czynnik rozkładowy Unii (pytania o ewentualny Polexit padają całkiem
serio), a także ze względu na szczególne relacje z Rosją. Od byłego szefa
jednej z największych globalnych instytucji finansowych usłyszałem, zadane
prywatnie, ale przy świadkach, pytanie: czy wasz rząd jest antyrosyjski czy
prorosyjski? Pytanie nie dziwi, bo akurat teraz i w Ameryce, i w Europie
zapanowała istna psychoza, jeśli chodzi o szukanie putinowskich śladów w
wewnętrznej polityce demokratycznych krajów Zachodu. W Stanach toczą się w Kongresie
śledztwa w sprawie niebezpiecznych związków ludzi Donalda Trumpa z kremlowskimi
władzami. Ostatnia, tuż przed finałem francuskiej kampanii prezydenckiej,
wizyta Marine Le Pen u Putina dodatkowo pobudziła podejrzenia, że Kreml wspiera
finansowo (i internetowym trollingiem) te polityczne formacje na Zachodzie,
które podważają stabilność NATO, spoistość Unii Europejskiej i ogólnie tzw.
zachodni system wartości. Stąd ciekawość: a jak u was?
Ostatnie dokonania
„polskiej dyplomacji” rzeczywiście uzasadniają stawianie pytań o faktyczny
charakter polskiej polityki zagranicznej, retorycznie przecież skrajnie
antyrosyjskiej. Zebrane z ostatnich tylko tygodni wydarzenia mogłyby być osnową
fantastycznej teorii spiskowej. Próba podważenia wyboru Donalda Tuska, jedynego
reprezentanta wschodniej Europy w najwyższych władzach Unii, to oczywiste
osłabianie więzi między poradziecką częścią Europy i „starym Zachodem”;
podobnie jak lansowana przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego koncepcja Europy
Ojczyzn, czyli suwerennej dezintegracji Unii. A podgrzewanie nieufności wobec
Niemiec, ekonomicznego i etycznego filaru Unii, głównego dziś orędownika
sankcji wobec Rosji? A antyukraiński zwrot w polskiej polityce, oficjalnie
motywowany nierozliczeniem się Ukrainy ze zbrodnią wołyńską? A rozbrajanie,
kadrowa dewastacja i ośmieszanie polskiej armii, naderwanie rozmaitych nici
współpracy w ramach NATO, zwłaszcza w dziedzinie wywiadu, kontrwywiadu, służb
specjalnych? Wreszcie takie fakty, jak blokada na polskiej granicy uciekających
przed rosyjską opresją Czeczenów; wybór prorosyjskiego Victora Orbana na
najbliższego sojusznika i „obrońcę polskich interesów”; nieoczekiwana odwilż w
stosunkach z Białorusią, przy utrzymywaniu stanu tlącego się konfliktu w
relacjach z, teoretycznie sojuszniczą, Litwą. Itd. Układa się z tego jakiś
obrazek czy nie?
Odpowiedź na konferencyjne pytanie o
anty/prorosyjskość polskiej polityki jest faktycznie kłopotliwa. Zapewne ideowe
przesunięcie Polski na Wschód wynika głównie z chaosu „polskiej dyplomacji”; realizującej
cele polityki wewnętrznej. Taki charakter ma awantura o Tuska; ataki na
instytucje europejskie są motywowane głównie tym, że Unia miesza się we władzę
PiS i próbuje ją „przywołać do konstytucji”. Dewastacja armii wynika z
osobistych obsesji Antoniego Macierewicza, żenującej słabości prezydenta Dudy,
pewnie też z politycznego planu przekształcenia wojska w armię PiS, kadrowo i
ideowo wierną partii. Konflikt z Ukrainą jest częścią wewnętrznej polityki
historycznej. Czeczeńcy blokowani na granicy to odprysk propagandowej wojny z
„niosącymi pasożyty i terroryzm” uchodźcami. Jeśli z dala polska polityka
zagraniczna wygląda na prorosyjską, to pewnie nie dlatego, że tak zostało
zaplanowane, ale że nie ma żadnego planu. Poza mobilizowaniem tzw. twardego
elektoratu. To zresztą znów, paradoksalnie, łączy nasz nieduży kraj z
konwulsjami w polityce zagranicznej potężnej Ameryki.
Wraz ze słabnięciem
impetu „trumpowskiej nonszalancji” i coraz bardziej prawdopodobnymi wyborczymi
porażkami nacjonalistycznych partii w Europie fala populizmu, która miała
rozbić liberalne demokracje Zachodu, zaczyna się jednak cofać.
Taki jest dziś nowy „politologiczny konsens”. Chyba że to
znów pobożne życzenia. Niektórzy eksperci podejrzewają, że polityka w ogóle
przestaje być racjonalna. Ale jeśli tak, to już nie ma powodu zwoływania
jakichkolwiek konferencji. Bo o czym tu gadać?
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz