środa, 26 kwietnia 2017

Zimna wojna w PiS



Zmuszony do odejścia z PiS Bartłomiej Misiewicz to symbol buty i nepotyzmu obecnej władzy. Ta zawrotna kariera nie byłaby możliwa, gdyby nie protekcja Antoniego Macierewicza. I choć wobec samego ministra nie wyciągnięto konsekwencji, jego pozycja została mocno podważona.

Prezes Kaczyński cierpliwie znosił „ekstrawagan­cje” Antoniego Macierewicza, których uosobie­niem był pulchny 27-latek z podwarszawskich Łomianek, bez wyższego wykształcenia i choć­by minimalnego doświadczenia współmierne­go do przyznanych mu uprawnień (POLITYKA 5). Zawrotna kariera pisowskiego Dyzmy razi­ła nawet polityków partii rządzącej i w jawny sposób negowała mit „dobrej zmiany”. Okresowo ukrywany, z przytupem powracał po kilku miesiącach i unaoczniał pozy­cję ministra Macierewicza, którego decyzje wydawały się nie do ruszenia, nawet przez prezesa PiS. - W sprawie z Misiewi­czem zaczęły się pojawiać najbardziej karkołomne hipotezy. Jed­na z nich mówiła o związkach, takich męsko-męskich, druga o jakichś kwitach, hakach, trzecia - według mnie najbardziej prawdopodobna - że to problem charakteru. To miłość własna Macierewicza powodowała, że za wszelką cenę próbował de­monstrować, ile znaczy i że nikomu nie ulega - twierdzi nasz rozmówca z klubu PiS.
   Kaczyński kilkukrotnie dawał Macierewiczowi szanse, aby sam rozwiązał sprawę swojego protegowanego, i nie krył przy tym, co sądzi o awansowaniu niedawnego pomocnika aptekarza na tak eksponowane stanowiska w MON. Jednak Macierewicz ostentacyjnie to ignorował. Aż prezes PiS w końcu powiedział: dość. I postanowił pokazać ministrowi obrony jego miejsce w szeregu.
   Konferencja, na której Jarosław Kaczyński poinformował o zawieszeniu Misiewicza w prawach członka partii, miała tak naprawdę jednego adresata - szefa MON i jednocześnie wicepre­zesa PiS. Nie bez przyczyny prezes wspomniał o swoich statuto­wych uprawnieniach, które dają mu możliwość podejmowania takich decyzji w okresie między posiedzeniami komitetu poli­tycznego partii. Również skład komisji powołanej do wyjaśnienia sprawy awansów Misiewicza nie pozostawiał złudzeń. Joachim Brudziński, Mariusz Kamiński, Marek Suski i Karol Karski to pre­torianie prezesa, „pluton egzekucyjny” - jak mówią niektórzy. Już następnego dnia odstrzelili Misiewicza. To pierwsze ostrzeżenie dla Antoniego Macierewicza.

PROŚBY Sprawę trzeba było rozstrzygnąć szybko, bo Wiel­kanoc za pasem, a władza nie mogła sobie pozwolić, aby przy świątecznym stole suweren dyskutował o ogromnej pensji dla pupila ministra. - To miało być załatwione inaczej, ale się nie udało - mówi poirytowany jeden z najważniejszych polityków PiS. Dodaje, że prezes działa w myśl ewangelicznej zasady: „Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy”, a jak to nie zadziała, to upomnij go przy świadkach, jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. - I tak właśnie prezes najpierw pro­sił w cztery oczy, potem wysyłał publicznie sygnały ostrzegawcze. A Antoni Macierewicz obiecywał, że zajmie się sprawą, że będzie prezes zadowolony. Aż wreszcie Jarosław zdecydował się na krok ostateczny - relacjonuje polityk PiS.
   Ostatni „powrót Misiewicza” nastąpił szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. W poniedziałek, kiedy pisowcy obchodzili rocz­nicę katastrofy smoleńskiej, wyszło na jaw, że Misiewicz, wciąż jeszcze pełniący obowiązki szefa gabinetu politycznego szefa MON, został pełnomocnikiem zarządu PGZ do spraw komunika­cji. Wiadomo, że skierował go tam resort obrony. We wtorek rano szef komitetu wykonawczego PiS, pierwszy wiceprezes Joachim Brudziński, wziął jeszcze Misiewicza w obronę. „Jakby przeana­lizować sukces zdolności wypromowania nazwiska Misiewicza, to Bartłomiej Misiewicz przejdzie do historii europejskiego PR” - mówił w TVN24. I dodawał, że „nie jest zwolennikiem tego, żeby wyrzucić na zbity pysk, wszystko wskazuje na to, że zdolnego, młodego człowieka”.
   Ale do wieczora sytuacja zmieniła się diametralnie: „Fakt” ujaw­nił, że Misiewicz wylądował w PGZ z pensją 50 tys. zł. - Prezes oszalał, wypuścił z ręki marchewkę i został mu tylko kij, którym postanowił pogonić Misiewicza i tym samym kijem schłostać Macierewicza - mówi jeden z polityków PiS. Dodaje, że kto zna Kaczyńskiego, ten wie, że na sprawy zarobkowe jest szczególnie wyczulony, osobiście i wizerunkowo. Jemu samemu niewiele potrzeba, uważa, że sporo zarabia, i potrafi się tym podzielić. Działacz z Nowogrodzkiej opowiada, że Kaczyński kiedyś oddał potrzebującej kobiecie część swojej poselskiej pensji, a innym razem, aby kogoś poratować, wyjął z kieszeni kilkaset złotych. Był zbulwersowany informacjami o pensji młodego protegowanego Macierewicza. I choć podobno nie było to aż 50 tys. zł, to jednak kwota miała być na tyle wysoka, że partia postanowiła jej nie ujaw­niać. - Prezes wiedział też, że nasz elektorat naprawdę wkurzy się na tę pensję Misiewicza; to był wielki, mierzalny konkret - słychać w PiS. I było to równie ważne jak poczucie Kaczyńskiego, że Ma­cierewicz robi, co chce.

GROŹBY - Prezes był zdeterminowany, aby załatwić Misiewicza przed świętami. Plan A polegał na tym, że Misiewicz pod naporem komisji sam odda legitymację partyjną. I tak się stało - opowiada polityk bliski prezesowi. Czy był jeszcze plan B? - Tak, jeśli nie odszedłby dobrowolnie, prezes był gotów zarządzić pilne posiedze­nie komitetu politycznego, jeszcze przed świętami, i przegłosować wyrzucenie protegowanego Macierewicza.
   O ile zgodnie ze statutem prezes PiS sam może zawiesić kogoś w prawach członka partii, to już usunięcie z partii musi przegło­sować 34-osobowy komitet polityczny. - To był Wielki Czwartek, ale komitet był już w gotowości, aby zjechać na Nowogrodzką - mówi jeden z jego członków. Kaczyński był spokojny o wynik głosowania, ale chciał załatwić sprawę szybszą ścieżką, miał dość tego spektaklu.
   W miniony czwartek o 11 w salce na drugim piętrze w siedzi­bie PiS, nad gabinetem prezesa, stawił się Misiewicz, a godzinę później - Macierewicz, i to bez zwyczajowego już spóźnienia, co odnotowano w partii. Kaczyńskiemu zależało, aby kamery zarejestrowały Macierewicza, który tłumaczy się przed partyjną komisją. - To było trochę działanie terapeutyczne dla prezesa, miało też wstrząsnąć Macierewiczem i pokazać, że nie jest żad­nym nadprezesem - mówi polityk PiS. Choć Kaczyński był w tym czasie na Nowogrodzkiej, nie spotkał się z przesłuchiwanym mi­nistrem. Jeden z najważniejszych polityków PiS zwraca uwagę, że w komisji siedział Mariusz Kamiński, koordynator służb spe­cjalnych: - I właśnie to, co on przyniósł ze sobą na posiedzenie, zaważyło o tym, że Misiewicz zdecydował się oddać legitymację.
Nie było to żadne honorowe pożegnanie, tylko odejście ze strachu przed ujawnieniem pewnych nieopisanych przez media faktów.
To nic przestępczego, ale proszę mi wierzyć na słowo, że miałby się czego wstydzić.

SZCZUCIE W akcję odstrzelenia Misiewicza zaangażowano też rządowe media. Jeszcze w środę na Woronicza, do Jacka Kurskiego, poszła dyspozycja, żeby szykował do „Wiadomości” materiał o Misiewiczu. Zaraz po informacji o pomnikach smo­leńskich i dobrych wiadomościach gospodarczych widzowie usłyszeli o „twardej decyzji prezesa PiS”, którego cierpliwość się skończyła. Przypomniano słowa Kaczyńskiego o tym, że „do wła­dzy nie idzie się dla pieniędzy”. A jeszcze we wrześniu ub.r. reporterka TVP1 Ewa Bugała zamieszanie wokół Misiewicza opisywała jako „polityczną nagonkę” na człowieka, który mimo młodego wieku ma „istotne doświadczenie”. W czwartek „Wiado­mości” cytowały decyzję komisji: „Misiewicz nie ma kwalifikacji do pełnienia funkcji w sferze administracji publicznej, w spółkach Skarbu Państwa czy innych sferach życia publicznego”. - Proszę mi wierzyć, że te ostre sformułowania, w obliczu tego, co ujawniło się podczas posiedzenia naszej komisji, nie są sformułowaniami na wyrost - przekonuje Marek Suski. Jego zdaniem PiS pokazał, że osoby, które mają nawet tak cenionych przez prezesa patronów jak Macierewicz, nie mogą łamać zasad.
   Politycy z obozu władzy, z którymi rozmawialiśmy, zastanawia­ją się nad kolejnym krokiem Macierewicza. Joachim Brudziński podczas dziesięciominutowego briefingu po posiedzeniu komisji aż sześć razy wymienił nazwisko prezesa. Dwa razy powtórzył też, że „premier, prezes Jarosław Kaczyński wykazuje się bezwzględną konsekwencją w eliminowaniu wszelkich patologii”. To wyraźny sygnał, gdzie jest ośrodek władzy w PiS i że czas pobłażliwości prezesa się skończył.
   - W klubie w Sejmie Macierewicz nie ma swojego zaplecza politycz­nego. Myślę, że dostał wyraźny sygnał, że prezes jest najważniejszy, a on jest tylko jednym z sześciu wiceprezesów. Nie sądzę, aby podwa­żał decyzje komisji i dalej wstawiał się za Misiewiczem - mówi Robert Telus, poseł, z tego samego okręgu wyborczego co Macierewicz. Przepytywani przez nas politycy partii rządzącej twierdzą, że to było ostatnie ostrzeżenie dla Macierewicza, i jeśli minister się uspokoi, to zachowa stanowisko: - A jeżeli nie, to ręka prezesowi nie zadrży, a Beata z ulgą ogłosi jego dymisję. Jeden z przedstawicieli PiS zdra­dza, że w gotowości jest przewodniczący sejmowej komisji ds. służb specjalnych: - Marek Opioła siedzi jak na szpilkach, bo jakiś czas temu dostał sygnał, że mógłby zastąpić Macierewicza. Ma dobre relacje z ośrodkiem prezydenckim, mógłby przywrócić normalność i konstytucyjny układ sił między MON a prezydentem.

ZASTRASZENIE Osoby znające kulisy relacji pomiędzy Anto­nim Macierewiczem a Andrzejem Dudą są wręcz onieśmielone zmianą postawy prezydenta, który przyzwyczaił wojskowych do tego, że „ciągle jeszcze nie jest zaniepokojony”. Wojskowi od dawna próbowali na wszelkie sposoby zainteresować głowę państwa stanem armii i kadrową masakrą, która się tam odbywa. Co nie było łatwe, bo szef resortu wydał zakaz kontaktów wyższej kadry oficerskiej z prezydentem bez jego wiedzy i zgody.
   Kiedy dowódca generalny niejako podstępem zaprosił Dudę na doroczną odprawę w dowództwie, minister Macierewicz uważ­nie słuchał, który z oficerów zdecydował się zabrać głos i zgłosić krytyczne uwagi. Każdy z trzech śmiałków stracił stanowisko i to w przeciągu zaledwie kilku tygodni. Wśród odważnych znalazł się gen. Tomasz Drewniak, inspektor sił powietrznych. Gen. Drewniak mocno zaangażował się w próbę przyciągnięcia uwagi prezydenta do spraw wojskowych. W połowie zeszłego roku zaproponował, żeby Agata Duda została matką chrzestną nowo dostarczonych samolotów szkolnych Bielik. Uroczystość została zaplanowana na koniec listopada 2016 r. Prezydentowa miała dostać pamiąt­kową odznakę, prezydent - kombinezon pilota i odbyć pierwszy lot maszyną. Wszystko było w zasadzie dopięte na ostatni guzik. Kilka dni przed uroczystością Drewniak stracił stanowisko. An­drzej Duda nie wykonał żadnego gestu w jego obronie. A odejście generała zniknęło w tłumie innych.
   Trudno się dziwić, że po takiej lekcji mało kto z wojskowych chciał ryzykować kontakty ze zwierzchnikiem sił zbrojnych. W efekcie o rezygnacji szefa sztabu generalnego prezydent dowie­dział się mniej więcej wtedy, kiedy reszta społeczeństwa, czyli pod koniec zeszłego roku. Antoni Macierewicz oficjalne pismo w tej sprawie miał na biurku już na początku czerwca 2016 r. Odchodzący ze stanowiska dowódcy generalnego gen. Różański pismo ze swoją rezygnacją przygotował w dwóch egzemplarzach. Jeden dla prezydenta, drugi dla ministra. Kiedy w resorcie dowiedzieli się, że Różański będzie próbował osobiście przekazać pismo Du­dzie, Bartłomiej Misiewicz interweniował w Biurze Bezpieczeń­stwa Narodowego, żeby do takiego spotkania nie doszło.
   Wraz z kolejnymi odejściami generałów presja na prezydenta rosła. Przełom nastąpił z pierwszym listem, jaki ten wysłał do Ma­cierewicza. 16 marca pismo wyszło z BBN, a już cztery dni póź­niej udało się do niego dotrzeć mediom. - Trudno nie zauważyć, że była to zwykła ustawka mająca na celu pokazanie mediom, że Duda się jednak interesuje wojskiem. Dewastacja w armii stała się tematem publicznym - mówi Czesław Mroczek, poseł PO.
Przyparty do muru Macierewicz ruszył do kontrofensywy. W dniu spotkania z prezydentem ułożył swój kalendarz jak wzorcowy szef MON. Rano konferencja prasowa z ogłoszeniem przełomu w przetargu na obronę przed atakiem z powietrza. Póź­niej spotkanie ze swoim zagranicznym odpowiednikiem (trafiło na czeskiego ministra). A następnie spotkanie w BBN. - Maciere­wicz znów ograł prezydenta, bo do BBN niespodziewanie zabrał wszystkich wiceministrów i dowódców rodzajów sił. Ludzi, których sam powołał i których lojalności mógł być pewien. Duda ze swo­ją skąpą wiedzą na temat wojska musiał się tam czuć nieswojo
mówi jeden z oficerów, który obserwował kulisy przygotowań. Po spotkaniu Macierewicz nie raczył nawet zostać na konferencji prasowej, co trudno odebrać inaczej niż jako jawne lekceważenie.

ODWROCENIE Role odwróciły się jak w kalejdoskopie, kiedy do gry włączył się Jarosław Kaczyński. W dniu spotkania Macierewicz-Duda wyraźnie poparł tego drugiego. Jawna przychylność prezesa dodała prezydentowi skrzydeł. Po zeszłotygodniowej od­prawie naczelnej kadry kierowniczej MON i sił zbrojnych to Duda zostawił Macierewicza na pastwę dziennikarzy. Wcześniej powie­dział coś, na co oficerowie czekali niemal półtora roku: - Żołnierze nie są politykami. Dymisje składają z przyczyn politycznych poli­tycy. Żołnierze są od dowodzenia armią, są również od zgłaszania swoich sugestii.
   Macierewicz uważnie słuchał, potakiwał, unikał wzroku dzien­nikarzy, a następnie po prostu zbiegł z sali, nie odpowiadając na pytania. Wcześniej jednak zapowiedział utworzenie 200-tys. armii. - Ten minister już nas przyzwyczaił do pustych obietnic - nierealnych pomysłów. Tworzenie Obrony Terytorialnej się ślimaczy, program modernizacji armii jest w powijakach. Pod Antonim Macierewiczem wyraźnie płonie już krzesełko - dodaje Czesław Mroczek. - Minister Macierewicz wysłał pilotów na mi­sję bojową, jednocześnie zmienia inspektorów sił powietrznych jak rękawiczki. GROM walczy z ISIS, a ma już trzeciego dowódcę w ciągu roku. To czyste szaleństwo. Każdy dzień spędzony przez niego w resorcie to zagrożenie dla wojska i bezpieczeństwa kraju - mówi jeden z oficerów, który trafił do rezerwy kadrowej. Widzą to również w PiS, ale tylko Jarosław Kaczyński ma dość siły, żeby rzucić rękawicę ulubieńcowi ojca dyrektora. To nie przypadek, że przed oblicze komisji nie powołano nikogo z Polskiej Grupy Zbrojeniowej, w której formalnie podejmowano decyzje o za­trudnieniu Misiewicza. Stanął za to przed nią minister obrony. Rozpoczęło się grillowanie Macierewicza.

OSADZENIE Demonstrowana przez Macierewicza samowola to przede wszystkim kłopot Beaty Szydło, która nie jest w stanie zdyscyplinować swojego ministra. Od czasu brukselskiej klęski pani premier po Sejmie krążą plotki o jej dymisji. Jak twierdzi nasz rozmówca z obozu władzy, również on słyszał, że wracająca z unijnego szczytu Szydło chciała się podać do dymisji; ktoś jed­nak uprzedził kierownictwo, wierchuszka PiS urządziła powitalny pokaz na lotnisku i niejako zmusiła ją do przyjęcia narracji, że w Brukseli odniosła sukces. Drugi ze scenariuszy, kolportowany po sejmowych korytarzach, mówi o „głębokiej rekonstrukcji”, która będzie tzw. nowym otwarciem rządu. Taka rekonstrukcja miałaby jednak sens jedynie wówczas, gdyby w pakiecie wyrzu­canych ministrów znalazł się Antoni Macierewicz, bo to on, obok Witolda Waszczykowskiego, jest największym wizerunkowym ob­ciążeniem rządzących. Tyle że pozbycie się Macierewicza - jak słyszymy - rozpętałoby wojnę atomową.
   Skąd siła ministra obrony, który przecież nie ma w PiS żadnej frakcji ani nawet czegoś, co mogłoby ją przypominać? Maciere­wicz zbudował sobie zaplecze nie wewnątrz partii, ale dookoła niej. - Antoni jest numerem dwa w PiS, bo w ręku ma swój wier­ny elektorat - wyborców, nawet można powiedzieć wyznawców. Czyje imię skandują na mityngach? Jarosław, Jarosław... Beata, Beata... I? Ludzie nie krzyczą: Joachim, Joachim, tylko: Antoni, Antoni! On jest dla nich symbolem smoleńskiej walki - mówi Ta­deusz Cymański. - Nie sądzę jednak, aby zdecydował się na jakiś radykalny ruch. Musi to wszystko przełknąć. Ma dwie drogi: albo zrobi rachunek sumienia, albo górę weźmie w nim taka cicha, we­wnętrzna, gorzka i zła nuta.
   Macierewicz legitymizuje smoleński mit - z zamachem jako dopełnieniem martyrologii Lecha Kaczyńskiego. Odsunięcie mi­nistra, równoznaczne z kwestionowaniem jego kompetencji, pod­ważałoby ustalenia pracujących dla niego „ekspertów” od wybu­chów termobarycznych, już teraz ignorowane przez europejskich przywódców i sojuszników z NATO. Ale - paradoksalnie - samego Macierewicza mogłoby umocnić. Na bazie „ludu smoleńskiego”
mógłby zacząć budować własny ruch. Ma w tym przecież niemałe doświadczenie - jego polityczne CV pełne jest nazw większych i mniejszych partyjek oraz sejmowych kół, do których trafiał lub które zakładał na skutek konfliktów z innymi politykami i prowokowanych przez siebie rozłamów (do partii Kaczyńskiego formal­nie wstąpił dopiero w 2012 r.). „Lud” co prawda wielbi też Kaczyń­skiego („Jarosław, Polskę zbaw!”), ale nietrudno sobie wyobrazić, jaką narrację suflowałby swoim wyznawcom Macierewicz: ot, źli ludzie, na usługach obcych służb, dawnego WSI, otoczyli prezesa PiS, manipulują nim i robią wszystko, aby prawda o Smoleńsku nie wyszła na jaw.
   Do tego Macierewicza wspierają środowiska Radia Maryja oraz „Gazety Polskiej”. Prawicowi publicyści mają zresztą problem z in­terpretowaniem starcia Kaczyński-Macierewicz, a medialny kon­flikt między stronnikami szefa MON i prezesa PiS (Fratria, TVP) jest widoczny gołym okiem. Dla przykładu: Piotr Lisiewicz z „GP” atakuje Piotra Skwiecińskiego z portalu wPolityce.pl za sugestię, że szef MON powinien zostać zdymisjonowany. Lisiewicz straszy, że każdy, „kto dziś angażuje się w osłabianie Antoniego Maciere­wicza, nie ma szans na udział w przyszłej sukcesji po Jarosławie Kaczyńskim. A każdy, kto robi to, zawierając taktyczne sojusze z mainstreamowymi mediami, z czasem będzie musiał zniknąć z obozu niepodległościowego”.

ZAMRAZANIE Partia Macierewicza - jak przewiduje prof. Antoni Dudek - „byłaby kolejną formacją 2- czy 3-procentową” (wPolityce.pl). Jednak Kaczyński, kosztem spokoju, nie może sobie pozwolić na stratę nawet tych kilku procent poparcia. Sytuacja PiS w 2019 r. będzie inna niż w 2015 - partia będzie musiała bronić władzy, a to trudniejsze niż odsunięcie zużytego prawie dekadą rządzenia ugrupowania. Do tego, je­śli plan Schetyny się powiedzie, naprzeciw stanie szeroki blok antyPiS, łączący środowiska centrowe, konserwatywne i lewi­cowych satelitów.
   Zatrzymanie Macierewicza w rządzie, choć obarczone nie mniejszym ryzykiem niż jego usunięcie, daje jednak Kaczyń­skiemu pewną przewagę. Może ograniczać jego „ekstrawagan­cje”, odsuwać kolejnych protegowanych czy też napuszczać prezydenta, aby jako formalny zwierzchnik sił zbrojnych do­magał się od Macierewicza kolejnych wyjaśnień. Prezes może też wzmacniać innych ważnych polityków obozu władzy. Jak to miało miejsce w ubiegłym tygodniu. Po rozprawie z Misie­wiczem, w nocy z czwartku na piątek, nominację na prezesa PZU otrzymał Paweł Surówka, kojarzony ze Zbigniewem Ziobrą - choć to wicepremier Morawiecki szykował się do przejęcia wpływów w państwowej ubezpieczalni (wcześniej stanowisko szefa PZU stracił inny człowiek Ziobry, Michał Krupiński). Ten jednak też mógłby próbować wybijać się na niepodległość.
Chwilowe - jak można przypuszczać - umacnianie Ziobry to również szpila wbita w Macierewicza. A Morawiecki dostał ry­koszetem. Nie jest tajemnicą, że Ziobro i Macierewicz nie darzą się zaufaniem i rywalizują o kontrolę nad wyjaśnianiem przy­czyn katastrofy smoleńskiej - a tym samym o dostęp do ucha (i emocji) prezesa. Niektórzy ponoć nazywają nawet Ziobrę „smoleńskim ateistą”.
   Widać więc, że w PiS nastał czas zimnej wojny. Układ wpły­wów jest bardzo niestabilny, a gra nieskończona. Jeśli Macie­rewicz nie przełknie upokorzenia, jakim było skazanie na po­lityczną banicję jego ulubieńca i publiczne podważenie jego pozycji, może zacząć się - gorąca - wojna na górze, z użyciem zapewne już gotowych haków. To mogłoby być zabójcze dla całej formacji. Ale po sprawie Misiewicza, do której przecież nie musiało dojść, widać, że pewnych ambicji, emocji, interesów nikt nie jest w stanie okiełznać.
Juliusz Ćwieluch, Anna Dąbrowska, Malwina Dziedzic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz