Zmuszony do odejścia
z PiS Bartłomiej Misiewicz to symbol buty i nepotyzmu obecnej władzy. Ta
zawrotna kariera nie byłaby możliwa, gdyby nie protekcja Antoniego
Macierewicza. I choć wobec samego ministra nie wyciągnięto konsekwencji, jego
pozycja została mocno podważona.
Prezes
Kaczyński cierpliwie znosił „ekstrawagancje” Antoniego Macierewicza, których
uosobieniem był pulchny 27-latek z podwarszawskich Łomianek, bez wyższego
wykształcenia i choćby minimalnego doświadczenia współmiernego do przyznanych
mu uprawnień (POLITYKA 5). Zawrotna kariera pisowskiego Dyzmy raziła nawet
polityków partii rządzącej i w jawny sposób negowała mit „dobrej zmiany”.
Okresowo ukrywany, z przytupem powracał po kilku miesiącach i unaoczniał pozycję
ministra Macierewicza, którego decyzje wydawały się nie do ruszenia, nawet
przez prezesa PiS. - W sprawie z Misiewiczem zaczęły się pojawiać
najbardziej karkołomne hipotezy. Jedna z nich mówiła o związkach, takich
męsko-męskich, druga o jakichś kwitach,
hakach, trzecia - według mnie najbardziej prawdopodobna - że to problem
charakteru. To miłość własna Macierewicza powodowała, że za wszelką cenę
próbował demonstrować, ile znaczy i że nikomu nie ulega - twierdzi nasz rozmówca z klubu PiS.
Kaczyński kilkukrotnie dawał Macierewiczowi szanse, aby sam rozwiązał
sprawę swojego protegowanego, i nie krył przy tym, co sądzi o awansowaniu
niedawnego pomocnika aptekarza na tak eksponowane stanowiska w MON. Jednak
Macierewicz ostentacyjnie to ignorował. Aż prezes PiS w końcu powiedział: dość.
I postanowił pokazać ministrowi obrony jego miejsce w szeregu.
Konferencja, na której Jarosław Kaczyński poinformował o zawieszeniu Misiewicza w prawach członka partii, miała tak
naprawdę jednego adresata - szefa MON i jednocześnie wiceprezesa PiS. Nie bez
przyczyny prezes wspomniał o swoich statutowych uprawnieniach, które dają mu
możliwość podejmowania takich decyzji w okresie między posiedzeniami komitetu
politycznego partii. Również skład komisji powołanej do wyjaśnienia sprawy
awansów Misiewicza nie pozostawiał złudzeń. Joachim Brudziński, Mariusz
Kamiński, Marek Suski i Karol Karski to pretorianie prezesa, „pluton
egzekucyjny” - jak mówią niektórzy. Już następnego dnia odstrzelili Misiewicza.
To pierwsze ostrzeżenie dla Antoniego Macierewicza.
PROŚBY Sprawę trzeba było rozstrzygnąć szybko, bo Wielkanoc za
pasem, a władza nie mogła sobie pozwolić, aby przy świątecznym stole suweren
dyskutował o ogromnej pensji dla pupila ministra. - To miało być załatwione
inaczej, ale się nie udało - mówi poirytowany jeden z najważniejszych
polityków PiS. Dodaje, że prezes działa w myśl ewangelicznej zasady: „Gdy brat
twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy”, a jak to nie
zadziała, to upomnij go przy świadkach, jeśli i tych nie usłucha, donieś
Kościołowi. - I tak właśnie prezes najpierw prosił w cztery oczy, potem
wysyłał publicznie sygnały ostrzegawcze. A Antoni Macierewicz obiecywał, że
zajmie się sprawą, że będzie prezes zadowolony. Aż wreszcie Jarosław zdecydował
się na krok ostateczny - relacjonuje polityk PiS.
Ostatni „powrót Misiewicza” nastąpił szybciej, niż ktokolwiek się
spodziewał. W poniedziałek, kiedy pisowcy obchodzili rocznicę katastrofy
smoleńskiej, wyszło na jaw, że Misiewicz, wciąż jeszcze pełniący obowiązki
szefa gabinetu politycznego szefa MON, został pełnomocnikiem zarządu PGZ do
spraw komunikacji. Wiadomo, że skierował go tam resort obrony. We wtorek rano
szef komitetu wykonawczego PiS, pierwszy wiceprezes Joachim Brudziński, wziął
jeszcze Misiewicza w obronę. „Jakby przeanalizować sukces zdolności
wypromowania nazwiska Misiewicza, to Bartłomiej Misiewicz przejdzie do historii
europejskiego PR” - mówił w TVN24. I dodawał, że „nie jest zwolennikiem tego, żeby wyrzucić na
zbity pysk, wszystko wskazuje na to, że zdolnego, młodego człowieka”.
Ale do wieczora sytuacja zmieniła się diametralnie: „Fakt” ujawnił, że
Misiewicz wylądował w PGZ z pensją 50 tys. zł. - Prezes oszalał, wypuścił z
ręki marchewkę i został mu tylko kij, którym postanowił pogonić Misiewicza i
tym samym kijem schłostać Macierewicza - mówi jeden z polityków PiS.
Dodaje, że kto zna Kaczyńskiego, ten wie, że na sprawy zarobkowe jest
szczególnie wyczulony, osobiście i wizerunkowo. Jemu samemu niewiele potrzeba,
uważa, że sporo zarabia, i potrafi się tym podzielić. Działacz z Nowogrodzkiej
opowiada, że Kaczyński kiedyś oddał potrzebującej kobiecie część swojej
poselskiej pensji, a innym razem, aby kogoś poratować, wyjął z kieszeni
kilkaset złotych. Był zbulwersowany informacjami o pensji młodego protegowanego
Macierewicza. I choć podobno nie było to aż 50 tys. zł, to jednak kwota miała
być na tyle wysoka, że partia postanowiła jej nie ujawniać. - Prezes
wiedział też, że nasz elektorat naprawdę wkurzy się na tę pensję Misiewicza; to
był wielki, mierzalny konkret - słychać w PiS. I było to równie ważne jak
poczucie Kaczyńskiego, że Macierewicz robi, co chce.
GROŹBY - Prezes był zdeterminowany, aby załatwić Misiewicza
przed świętami. Plan A polegał na tym, że Misiewicz pod naporem komisji sam
odda legitymację partyjną. I tak się stało - opowiada polityk bliski
prezesowi. Czy był jeszcze plan B? - Tak, jeśli nie odszedłby dobrowolnie,
prezes był gotów zarządzić pilne posiedzenie komitetu politycznego, jeszcze
przed świętami, i przegłosować wyrzucenie protegowanego Macierewicza.
O ile zgodnie ze statutem prezes PiS sam może zawiesić kogoś w prawach
członka partii, to już usunięcie z partii musi przegłosować 34-osobowy komitet
polityczny. - To był Wielki Czwartek, ale komitet był już w gotowości, aby
zjechać na Nowogrodzką - mówi jeden z jego
członków. Kaczyński był spokojny o wynik głosowania, ale chciał załatwić sprawę
szybszą ścieżką, miał dość tego spektaklu.
W miniony czwartek o 11 w salce na drugim piętrze w siedzibie PiS, nad
gabinetem prezesa, stawił się Misiewicz, a godzinę później - Macierewicz, i to
bez zwyczajowego już spóźnienia, co odnotowano w partii. Kaczyńskiemu zależało,
aby kamery zarejestrowały Macierewicza, który tłumaczy się przed partyjną
komisją. - To było trochę działanie terapeutyczne dla prezesa, miało też
wstrząsnąć Macierewiczem i pokazać, że nie jest żadnym nadprezesem - mówi
polityk PiS. Choć Kaczyński był w tym czasie na Nowogrodzkiej, nie spotkał się
z przesłuchiwanym ministrem. Jeden z najważniejszych polityków PiS zwraca
uwagę, że w komisji siedział Mariusz Kamiński, koordynator służb specjalnych:
- I właśnie to, co on przyniósł ze sobą na posiedzenie, zaważyło o tym, że
Misiewicz zdecydował się oddać legitymację.
Nie było to żadne honorowe
pożegnanie, tylko odejście ze strachu przed ujawnieniem pewnych nieopisanych
przez media faktów.
To nic przestępczego, ale
proszę mi wierzyć na słowo, że miałby się czego wstydzić.
SZCZUCIE W akcję odstrzelenia Misiewicza zaangażowano też rządowe
media. Jeszcze w środę na Woronicza, do Jacka Kurskiego, poszła dyspozycja,
żeby szykował do „Wiadomości” materiał o Misiewiczu. Zaraz po informacji o
pomnikach smoleńskich i dobrych wiadomościach gospodarczych widzowie usłyszeli
o „twardej decyzji prezesa PiS”, którego cierpliwość się skończyła. Przypomniano słowa
Kaczyńskiego o tym, że „do władzy nie idzie się dla pieniędzy”. A jeszcze we
wrześniu ub.r. reporterka TVP1 Ewa Bugała zamieszanie wokół
Misiewicza opisywała jako „polityczną nagonkę” na człowieka, który mimo młodego
wieku ma „istotne doświadczenie”. W czwartek „Wiadomości” cytowały decyzję
komisji: „Misiewicz nie ma kwalifikacji do pełnienia funkcji w sferze
administracji publicznej, w spółkach Skarbu Państwa czy innych sferach życia
publicznego”. - Proszę mi wierzyć, że te ostre sformułowania, w obliczu
tego, co ujawniło się podczas posiedzenia naszej komisji, nie są
sformułowaniami na wyrost - przekonuje Marek Suski. Jego zdaniem PiS
pokazał, że osoby, które mają nawet tak cenionych przez prezesa patronów jak
Macierewicz, nie mogą łamać zasad.
Politycy z obozu władzy, z którymi rozmawialiśmy, zastanawiają się nad
kolejnym krokiem Macierewicza. Joachim Brudziński podczas dziesięciominutowego
briefingu po posiedzeniu komisji aż sześć razy wymienił nazwisko prezesa. Dwa
razy powtórzył też, że „premier, prezes Jarosław Kaczyński wykazuje się
bezwzględną konsekwencją w eliminowaniu wszelkich patologii”. To wyraźny
sygnał, gdzie jest ośrodek władzy w PiS i że czas pobłażliwości prezesa się
skończył.
- W klubie w Sejmie Macierewicz nie ma swojego zaplecza politycznego.
Myślę, że dostał wyraźny sygnał, że prezes jest najważniejszy, a on jest tylko
jednym z sześciu wiceprezesów. Nie sądzę, aby podważał decyzje komisji i dalej
wstawiał się za Misiewiczem - mówi Robert Telus, poseł, z tego samego
okręgu wyborczego co Macierewicz. Przepytywani przez nas politycy partii
rządzącej twierdzą, że to było ostatnie ostrzeżenie dla Macierewicza, i jeśli
minister się uspokoi, to zachowa stanowisko: - A jeżeli nie, to ręka
prezesowi nie zadrży, a Beata z ulgą ogłosi jego dymisję. Jeden z
przedstawicieli PiS zdradza, że w gotowości jest przewodniczący sejmowej
komisji ds. służb specjalnych: - Marek Opioła siedzi jak na szpilkach, bo
jakiś czas temu dostał sygnał, że mógłby zastąpić Macierewicza. Ma dobre
relacje z ośrodkiem prezydenckim, mógłby przywrócić normalność i konstytucyjny
układ sił między MON a prezydentem.
ZASTRASZENIE Osoby
znające kulisy relacji pomiędzy Antonim Macierewiczem a Andrzejem Dudą są
wręcz onieśmielone zmianą postawy prezydenta, który przyzwyczaił wojskowych do
tego, że „ciągle jeszcze nie jest zaniepokojony”. Wojskowi od dawna próbowali
na wszelkie sposoby zainteresować głowę państwa stanem armii i kadrową masakrą,
która się tam odbywa. Co nie było łatwe, bo szef resortu wydał zakaz kontaktów
wyższej kadry oficerskiej z prezydentem bez jego wiedzy i zgody.
Kiedy dowódca generalny niejako podstępem zaprosił Dudę na doroczną
odprawę w dowództwie, minister Macierewicz uważnie słuchał, który z oficerów
zdecydował się zabrać głos i zgłosić krytyczne uwagi. Każdy z trzech śmiałków
stracił stanowisko i to w przeciągu zaledwie kilku tygodni. Wśród odważnych
znalazł się gen. Tomasz Drewniak, inspektor sił powietrznych. Gen. Drewniak
mocno zaangażował się w próbę przyciągnięcia uwagi prezydenta do spraw
wojskowych. W połowie zeszłego roku zaproponował, żeby Agata Duda została matką
chrzestną nowo dostarczonych samolotów szkolnych Bielik. Uroczystość została
zaplanowana na koniec listopada 2016 r. Prezydentowa miała dostać pamiątkową
odznakę, prezydent - kombinezon pilota i odbyć pierwszy lot maszyną. Wszystko
było w zasadzie dopięte na ostatni guzik. Kilka dni przed uroczystością
Drewniak stracił stanowisko. Andrzej Duda nie wykonał żadnego gestu w jego
obronie. A odejście generała zniknęło w tłumie innych.
Trudno się dziwić, że po takiej lekcji mało kto z wojskowych chciał
ryzykować kontakty ze zwierzchnikiem sił zbrojnych. W efekcie o rezygnacji
szefa sztabu generalnego prezydent dowiedział się mniej więcej wtedy, kiedy
reszta społeczeństwa, czyli pod koniec zeszłego roku. Antoni Macierewicz
oficjalne pismo w tej sprawie miał na biurku już na początku czerwca 2016 r.
Odchodzący ze stanowiska dowódcy generalnego gen. Różański pismo ze swoją
rezygnacją przygotował w dwóch egzemplarzach. Jeden dla prezydenta, drugi dla
ministra. Kiedy w resorcie dowiedzieli się, że Różański będzie próbował
osobiście przekazać pismo Dudzie, Bartłomiej Misiewicz interweniował w Biurze
Bezpieczeństwa Narodowego, żeby do takiego spotkania nie doszło.
Wraz z kolejnymi odejściami generałów presja na prezydenta rosła.
Przełom nastąpił z pierwszym listem, jaki ten wysłał do Macierewicza. 16 marca
pismo wyszło z BBN, a już cztery dni później udało się do niego dotrzeć
mediom. - Trudno nie zauważyć, że była to zwykła ustawka mająca na celu
pokazanie mediom, że Duda się jednak interesuje wojskiem. Dewastacja w armii
stała się tematem publicznym - mówi Czesław Mroczek, poseł PO.
Przyparty do muru Macierewicz
ruszył do kontrofensywy. W dniu spotkania z prezydentem ułożył swój kalendarz
jak wzorcowy szef MON. Rano konferencja prasowa z ogłoszeniem przełomu w
przetargu na obronę przed atakiem z powietrza. Później spotkanie ze swoim
zagranicznym odpowiednikiem (trafiło na czeskiego ministra). A następnie spotkanie
w BBN. - Macierewicz znów ograł prezydenta, bo do BBN niespodziewanie
zabrał wszystkich wiceministrów i dowódców rodzajów sił. Ludzi, których sam
powołał i których lojalności mógł być pewien. Duda ze swoją skąpą wiedzą na
temat wojska musiał się tam czuć nieswojo
mówi jeden z oficerów, który
obserwował kulisy przygotowań. Po spotkaniu Macierewicz nie raczył nawet zostać
na konferencji prasowej, co trudno odebrać inaczej niż jako jawne lekceważenie.
ODWROCENIE Role odwróciły się jak w kalejdoskopie, kiedy do gry
włączył się Jarosław Kaczyński. W dniu spotkania Macierewicz-Duda wyraźnie
poparł tego drugiego. Jawna przychylność prezesa dodała prezydentowi skrzydeł.
Po zeszłotygodniowej odprawie naczelnej kadry kierowniczej MON i sił zbrojnych
to Duda zostawił Macierewicza na pastwę dziennikarzy. Wcześniej powiedział
coś, na co oficerowie czekali niemal półtora roku: - Żołnierze nie są
politykami. Dymisje składają z przyczyn politycznych politycy. Żołnierze są od
dowodzenia armią, są również od zgłaszania swoich sugestii.
Macierewicz uważnie słuchał, potakiwał, unikał wzroku dziennikarzy, a
następnie po prostu zbiegł z sali, nie odpowiadając na pytania. Wcześniej
jednak zapowiedział utworzenie 200-tys. armii. - Ten minister już nas
przyzwyczaił do pustych obietnic - nierealnych
pomysłów. Tworzenie Obrony Terytorialnej się ślimaczy, program modernizacji
armii jest w powijakach. Pod Antonim Macierewiczem wyraźnie płonie już
krzesełko - dodaje Czesław Mroczek. - Minister
Macierewicz wysłał pilotów na misję bojową, jednocześnie zmienia inspektorów
sił powietrznych jak rękawiczki. GROM walczy z ISIS, a ma już trzeciego dowódcę
w ciągu roku. To czyste szaleństwo. Każdy dzień spędzony przez niego w resorcie
to zagrożenie dla wojska i bezpieczeństwa kraju - mówi jeden z oficerów, który trafił do rezerwy kadrowej.
Widzą to również w PiS, ale tylko Jarosław Kaczyński ma dość siły, żeby rzucić
rękawicę ulubieńcowi ojca dyrektora. To nie przypadek, że przed oblicze komisji
nie powołano nikogo z Polskiej Grupy Zbrojeniowej, w której formalnie
podejmowano decyzje o zatrudnieniu Misiewicza. Stanął za to przed nią minister
obrony. Rozpoczęło się grillowanie Macierewicza.
OSADZENIE Demonstrowana przez Macierewicza samowola to przede
wszystkim kłopot Beaty Szydło, która nie jest w stanie zdyscyplinować swojego
ministra. Od czasu brukselskiej klęski pani premier po Sejmie krążą plotki o
jej dymisji. Jak twierdzi nasz rozmówca z obozu władzy, również on słyszał, że
wracająca z unijnego szczytu Szydło chciała się podać do dymisji; ktoś jednak
uprzedził kierownictwo, wierchuszka PiS urządziła powitalny pokaz na lotnisku i
niejako zmusiła ją do przyjęcia narracji, że w Brukseli odniosła sukces. Drugi
ze scenariuszy, kolportowany po sejmowych korytarzach, mówi o „głębokiej rekonstrukcji”,
która będzie tzw. nowym otwarciem rządu. Taka rekonstrukcja miałaby jednak sens
jedynie wówczas, gdyby w pakiecie wyrzucanych ministrów znalazł się Antoni
Macierewicz, bo to on, obok Witolda Waszczykowskiego, jest największym
wizerunkowym obciążeniem rządzących. Tyle że pozbycie się Macierewicza - jak
słyszymy - rozpętałoby wojnę atomową.
Skąd siła ministra obrony, który przecież nie ma w PiS żadnej frakcji
ani nawet czegoś, co mogłoby ją przypominać? Macierewicz zbudował sobie
zaplecze nie wewnątrz partii, ale dookoła niej. - Antoni jest numerem dwa w
PiS, bo w ręku ma swój wierny elektorat - wyborców, nawet można powiedzieć
wyznawców. Czyje imię skandują na mityngach? Jarosław, Jarosław... Beata,
Beata... I? Ludzie nie krzyczą: Joachim, Joachim, tylko: Antoni, Antoni! On
jest dla nich symbolem smoleńskiej walki - mówi Tadeusz Cymański. - Nie
sądzę jednak, aby zdecydował się na jakiś radykalny ruch. Musi to wszystko
przełknąć. Ma dwie drogi: albo zrobi rachunek sumienia, albo górę weźmie w nim
taka cicha, wewnętrzna, gorzka i zła nuta.
Macierewicz legitymizuje smoleński mit - z zamachem jako dopełnieniem
martyrologii Lecha Kaczyńskiego. Odsunięcie ministra, równoznaczne z
kwestionowaniem jego kompetencji, podważałoby ustalenia pracujących dla niego
„ekspertów” od wybuchów termobarycznych, już teraz ignorowane przez
europejskich przywódców i sojuszników z NATO. Ale - paradoksalnie - samego
Macierewicza mogłoby umocnić. Na bazie „ludu smoleńskiego”
mógłby zacząć budować własny ruch.
Ma w tym przecież niemałe doświadczenie - jego polityczne CV pełne jest nazw
większych i mniejszych partyjek oraz sejmowych
kół, do których trafiał lub które zakładał na skutek konfliktów z innymi politykami
i prowokowanych przez siebie rozłamów (do partii Kaczyńskiego formalnie
wstąpił dopiero w 2012 r.). „Lud” co prawda wielbi też Kaczyńskiego
(„Jarosław, Polskę zbaw!”), ale nietrudno sobie wyobrazić, jaką narrację
suflowałby swoim wyznawcom Macierewicz: ot, źli ludzie, na usługach obcych
służb, dawnego WSI, otoczyli prezesa PiS, manipulują nim i robią wszystko, aby
prawda o Smoleńsku nie wyszła na jaw.
Do tego Macierewicza wspierają środowiska Radia Maryja oraz „Gazety
Polskiej”. Prawicowi publicyści mają zresztą problem z interpretowaniem
starcia Kaczyński-Macierewicz, a medialny konflikt między stronnikami szefa
MON i prezesa PiS (Fratria, TVP) jest widoczny gołym okiem. Dla
przykładu: Piotr Lisiewicz z „GP” atakuje Piotra Skwiecińskiego z portalu wPolityce.pl za sugestię, że szef MON powinien zostać zdymisjonowany.
Lisiewicz straszy, że każdy, „kto dziś angażuje się w osłabianie Antoniego
Macierewicza, nie ma szans na udział w przyszłej sukcesji po Jarosławie
Kaczyńskim. A każdy, kto robi to, zawierając taktyczne sojusze z
mainstreamowymi mediami, z czasem będzie musiał zniknąć z obozu
niepodległościowego”.
ZAMRAZANIE Partia Macierewicza - jak przewiduje prof. Antoni Dudek - „byłaby kolejną formacją 2- czy 3-procentową”
(wPolityce.pl). Jednak Kaczyński, kosztem spokoju, nie może sobie pozwolić na
stratę nawet tych kilku procent poparcia. Sytuacja PiS w 2019 r. będzie inna
niż w 2015 - partia będzie musiała bronić władzy, a to trudniejsze niż
odsunięcie zużytego prawie dekadą rządzenia ugrupowania. Do tego, jeśli plan
Schetyny się powiedzie, naprzeciw stanie szeroki blok antyPiS, łączący
środowiska centrowe, konserwatywne i lewicowych satelitów.
Zatrzymanie Macierewicza w rządzie, choć obarczone nie mniejszym
ryzykiem niż jego usunięcie, daje jednak Kaczyńskiemu pewną przewagę. Może
ograniczać jego „ekstrawagancje”, odsuwać kolejnych protegowanych czy też
napuszczać prezydenta, aby jako formalny zwierzchnik sił zbrojnych domagał się
od Macierewicza kolejnych wyjaśnień. Prezes może też wzmacniać innych ważnych
polityków obozu władzy. Jak to miało miejsce w ubiegłym tygodniu. Po rozprawie
z Misiewiczem, w nocy z czwartku na piątek, nominację na prezesa PZU otrzymał
Paweł Surówka, kojarzony ze Zbigniewem Ziobrą - choć
to wicepremier Morawiecki szykował się do przejęcia wpływów w państwowej ubezpieczalni
(wcześniej stanowisko szefa PZU stracił inny człowiek Ziobry, Michał
Krupiński). Ten jednak też mógłby próbować wybijać się na niepodległość.
Chwilowe - jak można przypuszczać
- umacnianie Ziobry to również szpila wbita w Macierewicza. A Morawiecki dostał
rykoszetem. Nie jest tajemnicą, że Ziobro i Macierewicz nie darzą się
zaufaniem i rywalizują o kontrolę nad wyjaśnianiem przyczyn katastrofy
smoleńskiej - a tym samym o dostęp do ucha (i emocji) prezesa. Niektórzy ponoć
nazywają nawet Ziobrę „smoleńskim ateistą”.
Widać więc, że w PiS nastał czas zimnej wojny. Układ wpływów jest
bardzo niestabilny, a gra nieskończona. Jeśli Macierewicz nie przełknie
upokorzenia, jakim było skazanie na polityczną banicję jego ulubieńca i
publiczne podważenie jego pozycji, może zacząć się - gorąca - wojna na górze, z
użyciem zapewne już gotowych haków. To mogłoby być zabójcze dla całej formacji.
Ale po sprawie Misiewicza, do której przecież nie musiało dojść, widać, że
pewnych ambicji, emocji, interesów nikt nie jest w stanie okiełznać.
Juliusz Ćwieluch, Anna Dąbrowska, Malwina
Dziedzic
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz