sobota, 29 kwietnia 2017

Wielka noc, zwykły dzień,Na tropie tajemnic,Rollercoaster,Poniżone państwo,Czarna skrzynka w kropki bordo i Tajemnice poliszynela



Wielka noc, zwykły dzień

Polski Kościół katolicki chyba wybrał drogę Pra­wa i Sprawiedliwości. Co tam większość Polaków, najważniejszy jest nasz twardy elektorat, o niego musimy dbać, jego musimy utwardzać.
    Oczywiście, nie cały Kościół. Ja też mógłbym tu podać przykłady księży podążających drogą papieża Franciszka, a poniekąd nawet Franciszka wyprzedzających, bo szli tą drogą, zanim kardynał Bergoglio został Franciszkiem.
    Ale nasz Kościół hierarchiczny podąża inną drogą. Dobrą tego ilustracją są ostatnie wypowiedzi krakowskiego metro­polity, arcybiskupa Jędraszewskiego. To nie jest przecież tylko jeden z arcybiskupów. To następca (niestety, najwy­raźniej jedynie w sensie chronologicznym) arcybiskupa Sapiehy i kardynałów Wojtyły i Macharskiego.
    Co nam mówi arcybiskup Jędraszewski w wywiadzie dla pisma „Do Rzeczy”? Mówi nam mianowicie już w pierw­szym akapicie o antychrześcijańskich inicjatywach, które pojawiły się pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu. Taką była - według niego - oprócz ustawy o in vitro ustawa antyprzemocowa, uderzająca „z samej swej istoty w antropologię chrześcijańską”. Intrygujące, prawda? Zdaniem arcybisku­pa pojęcie „Kościoła otwartego” jest pomyłką, a „przyjmu­jąc po ’89 roku zasady liberalizmu nie tylko gospodarczego, ale i moralnego, mogliśmy się jeszcze bardziej zatracić niż w czasach komuny”. „Nawet komunizm czy hitleryzm nie podważały zasady, że ktoś jest kobietą, ktoś inny mężczyzną i mają określone funkcje społeczne”. Specjalnie daję tu cyta­ty, żeby nikt mi nie zarzucił jakiejś manipulacji. Czy dobrze rozumiem, że arcybiskup dostrzega wyższość komunizmu i hitleryzmu nad genderyzmem? Rozumiem, że gender to szatan, ale najwyraźniej jednak większy.
    Arcybiskup Jędraszewski narzeka, że na tzw. Ziemiach Odzyskanych religijność jest słabsza (a może trochę inna? - T.L.). Chwali za to wieś, zwłaszcza podkarpacką, związa­ną z Kościołem dużo bardziej niż wielkie miasta. Martwi się też, czy migracja ludzi z miast do mniejszych ośrodków nie przyniesie im laicyzacji. Dostrzega jednak nadzieję - „może być właśnie odwrotnie, może poczują smak tego piękna pol­skiego ducha, którego w wielkich miastach nie doświadczyli na co dzień”.
    Arcybiskup dzieli się też z czytelnikami refleksją euro­pejską - „proszę popatrzeć, co się dzieje z Unią Europejską. Zaczęli walczyć z Panem Bogiem i teraz to się wszystko roz­pada”. „Teraz jest pogrzeb Unii”, to zresztą tytuł wywiadu.
    Czy krakowianie już tęsknią za kardynałem Dziwiszem?
    Wywiad z arcybiskupem ukazał się w poniedziałkowy po­ranek. Kilka godzin później arcybiskup odniósł się – już z ambony - do kwestii smoleńskiej. „Staliśmy się ofiarami bezwzględnej mistyfikacji. A symbolem tej mistyfikacji stała się słynna »pancerna brzoza«”. Ufff....
    Mamy tu więc w sumie wykład obrazujący dominują­ce w naszym hierarchicznym Kościele poglądy. Liberalizm jest zły, Unia jest zła, gender jest straszny, w Smoleńsku był zamach, „wsi spokojna, wsi wesoła”, dialog jest w zasadzie zbędny, trzeba się bronić.
    Na szczęście są w Kościele i inne głosy - choćby słabo za­uważony głos dominikanina Tomasza Dostatniego. W opub­likowanym kilkanaście dni temu tekście uznał on za wielkie niebezpieczeństwo dla Kościoła uleganie pokusie, by dla rea­lizowania misji religijnej popierać kogoś politycznie. Uczula też - jak pisze „mój Kościół” - by nie domagał się przywi­lejów i nie pozwalał, by jego poparcie władza zyskiwała za pieniądze.
    Tak - należy przestrzegać Kościół przed tymi, którzy go, wraz z religią, instrumentalizują. Tymi, którzy hojnie na­gradzają ojca dyrektora za jego wsparcie, a potem z Bo­giem na ustach dzielą naród, wyrzucając poza jego nawias jakąś „gorszą część”. Kościół w ostatnich latach, a w ostat­nich kilkunastu miesiącach w szczególności, marnotrawi kapitał zgromadzony w ciągu dziesięcioleci przez kardynała
Wyszyńskiego i papieża Wojtyłę. Być może czyni to, szukając fałszywego komfortu dla instytucji ubezpieczanej finanso­wo i ideowo. Ale to gra na krótką metę. PiS kiedyś przeminie, Kościół pozostanie. Pytanie, czy pozostaną przy nim wierni, których Kościół często zdaje się odpychać, gdy nie zdają eg­zaminu - nie z chrześcijańskich postaw, ale z właściwych po­glądów. W ten sposób nie staje się on (a mógłby) miejscem jednoczenia Polaków, lecz współwinnym ich dzielenia. Za dużo jest słów, które padać nie powinny. Zbyt wiele jest mil­czenia, gdy słowa miłości bliźniego, szacunku dla odmien­ności, tolerancji i otwartości są niezbędne. Kościół może oczywiście dalej iść drogą PiS. Tyle że PiS może to przy­nieść wygraną. Kościołowi, na dłuższą metę, przyniesie to historyczną porażkę.
    Wielkanoc jest dla Kościoła tradycyjnie momentem tryumfu. Także w sensie frekwencyjnym. Nikt lepiej niż Kościół nie powinien jednak wiedzieć, że świt jest od nocy ważniejszy.
Tomasz Lis

Na tropie tajemnic

Szanowni państwo, znajdujemy się na ulicy Nowogrodzkiej przed siedzibą Prawa i Spra­wiedliwości, gdzie zebrała się specjalna ko­misja partii, która ma wyjaśnić, jak doszło do tego, że wspaniały Misiewicz stał się obciążającym Misiewi­czem. Dziennikarze czekają w napięciu na wyjaśnienie, w jakich okolicznościach nadzieja polskiej młodzieży przemieniła się w ekstrawagancję.
   Przypomnijmy, że po 17. odwołaniu Bartłomieja Mi­siewicza ze stanowiska rzecznika Ministerstwa Obro­ny Narodowej, ponownym go przywróceniu, odwołaniu, mianowaniu dyrektorem do spraw zwalczania dezin­formacji w departamencie informacji, odwołaniu, przy­wróceniu, przez Antoniego przytuleniu, odwołaniu, przywróceniu, nominowaniu na honorowego generała brygady artylerii, odwołaniu, przywróceniu, rozocho­ceniu, trzech melanżach w klubach go-go, przywróce­niu, odwróceniu, postawieniu na czele dywizji czołgów i hufca husarii, wręczeniu Orderu Virtuti Militari eks­traklasy, medali za służbę w Afganistanie, Iraku i Ło­miankach, mianowaniu prezesem PZU, KGHM, PKO i ministrem szkolnictwa wyższego, odwołaniu, przywró­ceniu - a więc po tej serii radosnych zdarzeń sam prezes Jarosław Kaczyński postanowił zwołać komisję, która wyjaśni tajemnicę rozwiniętego misiewiczyzmu.
   Przed chwilą do reporterów wyszedł członek speckomisji Joachim Brudziński. Zacytujmy najważniejsze fragmenty jego wypowiedzi: „Jest oczywistą oczywistoś­cią, że interpretując efekt prac komisji, należy rozróżniać dwa porządki czasowe i dualizm sytuacji. Otóż mamy do czynienia ze skandaliczną szczekaniną targowicy, komu­nistów i złodziei, którzy zupełnie bezzasadnie krytyko­wali Bartłomieja Misiewicza, Antoniego Macierewicza i dzieło reformy polskiej armii, a jednocześnie z najgłęb­szą i jakże słuszną troską Jarosława Kaczyńskiego, który uznał, że misiewiczyzm, sam w sobie szlachetny i patrio­tyczny, na obecnym etapie dobrej zmiany mąci ludziom w głowach, stając się misiewiczyzmem ekstrawagan­ckim, a więc misiewiczyzmem wsobnym, żeby nie powie­dzieć misiewiczowskim antymisiewiczyzmem. To tyle, co mam do powiedzenia w tym momencie”.
   Z przecieków z sali obrad speckomisji wynika, że za­pewne za przemianą misiewiczyzmu w antymisiewiczyzm stoi Donald Tusk, który zostanie wezwany w trybie pilnym w celu złożenia zeznań, jak mógł dopuścić do za­trudnienia Misiewicza w Polskiej Grupie Zbrojeniowej.
   Jak ujawnił pół godziny temu kolejny członek komisji, szef specsłużb Mariusz Kamiński, jej członkowie posta­rają się wyjaśnić również inne zadziwiające ekstrawa­gancje, którymi brutalnie atakowana jest ekipa dobrej zmiany. „Pytam się, jak to możliwe, że do przekazu me­dialnego trafia kakofonia fałszywych newsów przygoto­wana w określonych kołach brukselskich, wedle których rzekomo wierzymy w zamach smoleński polegający na wybuchu bomby termobarycznej, a nawet dwóch, może trzech, cztery też wchodziłyby w grę, no cała seria wybu­chów, do których doprowadzono w bardzo specjalny spo­sób, i rzekomo twierdzimy, że mogło tak być, choć mogło tak nie być. Jak powiedziałby pan prezydent, mówię to z całą mocą, że komisja wyjaśni z wielką nieustępliwością i niezłomnością, kto stoi za ośmieszaniem państwa pol­skiego i robieniem kabaretu z wielkiej narodowej tragedii.
Jest absolutnie niedopuszczalne, żeby czyjś zwichrowany umysł pchał wielki i dumny naród w odmęty szaleństwa oraz błazeństwa. Nie ustąpimy w dążeniu do prawdy”.
   Stanowisko Mariusza Kamińskiego współgrało z infor­macjami od trzeciego członka komisji Marka Suskiego, wedle którego komisja bada, jakie siły doprowadziły do izolacji Polski w Europie: „My, ludzie Prawa i Sprawied­liwości, nie cofniemy się przed odkryciem prawdziwych powodów, dla których lewacka, islamska, homoseksual­na, genderowa Europa, sterroryzowana przez posthitlerowskie Niemcy rządzone przez domniemaną agentkę Stasi wspieraną przez żuli i degeneratów, próbuje zbu­dować wobec chrześcijańskiej i demokratycznej Pol­ski nielegalny i totalitarny kordon sanitarny. Wiemy, że droga do prawdy jest niełatwa, pełna fałszywych świa­dectw, usiana niebezpieczeństwami; grasują na niej se­ryjni samobójcy, cykliści i wegetarianie, ale nic nas nie powstrzyma w jej odkryciu”.
Z naszych przecieków wynika, że po rozwikłaniu po­wyższego sekretu komisja zajmie się tajemnicą przypad­łości nerwowych rodziców gimnazjalistów i znikających drzew. Wiele wskazuje, że ślady żywicy prowadzą do Brukseli.
Marcin Meller

Rollercoaster

Już niedługo minie półtora roku, odkąd partia o nazwie Prawo i Sprawiedliwość zaprosiła nas do swojego wesołego mia­steczka na rollercoaster. I jedziemy - w górę i w dół, na wprost i do góry nogami, od grozy do histerycznego śmiechu. Część pasażerów wciąż ma frajdę, ale większości robi się już niedobrze. Zwłaszcza że wygląda, jakby kolejka przyspieszała. Niestety, proszę państwa, wysiąść nie można, bo bilet został wykupiony na cztery lata. I albo wcześniej zatrą się kółka i to szaleństwo zwolni, albo całą przeciążoną konstrukcję szlag trafi i będzie piękna katastrofa.
   Tegotygodniowe zapiski z podróży rollercoasterem zacząć trzeba w punkcie grozy. Projekt ustawy dającej ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze pełnię władzy nad prezesami sądów wszystkich instancji jest równoznaczny - jak zgodnie mówi niemal całe środowisko prawnicze - z likwidacją w Polsce niezależnego sądownictwa. Nie chodzi tu o jakieś subtelności organizacyjne czy kompetencyjne, o których można by dyskutować; ten projekt w ogóle nie zmierza do żadnego usprawnienia sądów; cel jest jasny jak wybuch bomby termobarycznej - władza, kiedy będzie potrzebowała, chce mieć wpływ na treść wydawanych wyroków. Tyle. I daje sobie narzędzia, żeby to wyegzekwować. Ale jawne łamanie konstytucji ma także pewien dodatkowy mroczny aspekt. To sposób rozprawiania się ze, stawiającym opór, środowiskiem sędziowskim przy pomocy służb specjalnych. Mamy tu przykład, jak działa, opisywany przez nas jeszcze na etapie projektowania, „ciąg technologiczny” pisowskiej władzy.

W tym numerze wracamy do historii sędziego Łączewskiego (to ten, który niegdyś skazał na więzienie dzisiejszego szefa służb Mariusza Kamińskiego). Ileż wokół niego tajemniczych zda­rzeń, incydentów, prowokacji, prób zastraszania. Albo, opisywany przez nas niedawno, przypadek innego, wyjątkowo uprzykrzone­go dla władzy, sędziego, rzecznika KRS Waldemara Żurka? Ponie­waż nie można go było dopaść ani od strony deliktów służbowych, ani lustracyjnych (bo za młody), CBA zupełnie otwarcie zabrała się za przeczesywanie jego spraw osobistych. Zgodnie z konstrukcją ciągu technologicznego każde znalezisko (np. skomplikowane sprawy alimentacyjne; teraz jakieś nieścisłości w oświadczeniach majątkowych) od razu trafiało do „Wiadomości” TVP i tabloidów, z obowiązkowym komentarzem o ogólnej patologii korporacji sę­dziowskiej, a sędziego Żurka w szczególności. Za moment podob­ny mechanizm może wciągnąć każdego.

PiS tak zmienił prawo, iż służby specjalne - tysiące funkcjonariuszy - znalazły się praktycznie poza jakąkolwiek zewnętrzną kontrolą.
W tej sytuacji trzeba, niestety, założyć, że setki agentów zajmują się dziś rozpracowywaniem wrogów władzy i szukaniem, jak mówiło się w czasach sowieckich - „kompromatów”. A minister sprawiedliwości, jako prokurator generalny, przyznał sobie prawo swobodnego podej­mowania śledztw i ujawniania dowolnych materiałów. Warto przypo­mnieć, jak niedawno dobierano się do organizacji pozarządowych, ogłaszając jakieś rzekome porażające sieci powiązań, z czego poza pomówieniami i planem ograniczenia ich aktywności nic się nie ostało. Do domknięcia ciągu technologicznego, który pozwoli na rozprawianie się z wrogimi jednostkami i środowiskami, dziś braku­je jeszcze dyspozycyjnych sędziów. Widzimy, że ten moduł jest właśnie dokładany, pytanie tylko, czy władza naprawdę zamierza przekroczyć czerwoną linię oddzielającą groźby od czynów? I czy sama wcześniej się nie skłóci, poróżni, zaplącze we własne sieci ambicji, urazów, intere­sów, lęków? Bo groza tej władzy jest organicznie splątana z jej rozgo­rączkowaniem, chaotycznością, jakąś niepowagą.

To znakomicie widać w tzw. aferze Misiewicza. Zajmujemy się nią obszerniej, bo przy całej komiczności występujących tu postaci i wygłaszanych przez nie kwestii (jedna z najśmieszniejszych: „Pani premier uważa, że zachowanie pana Misiewicza było naganne i wymaga potępienia” - rzecznik rządu) mamy do czynienia z bardzo poważnym kryzysem państwa PiS. Jakiekolwiek będzie tymczasowe rozwiązanie - od wyciszenia sprawy do dymisji Macierewicza - zapo­wiada się wojna na górze. Macierewicz, drwiąc tyle czasu z połajanek Kaczyńskiego albo wiedział, co robi, i był gotów na konfrontację z par­tyjnymi rywalami (a nawet z samym prezesem), albo jest nieobliczal­nym politycznym amatorem i zadufkiem. W obu przypadkach będzie ciąg dalszy kryzysu. Wariant, że Macierewicz przełknie krzywdę swo­jego złotego chłopca (który otrzymał jakiś nielegalny„wilczy bilet”), rozpad budowanego z nadęciem autorytetu „naczelnego wodza'; podszczypywania ze strony Andrzeja Dudy, kpiny części prawicowych mediów i inne publiczne upokorzenia, wydaje się mało realny. Towa­rzystwo biorące udział w tej rozgrywce wielokrotnie demonstrowało swoją pamiętliwość i mściwość. Więc gra się raczej musi rozegrać.
W każdym razie coś już pękło, coś się skończyło: naruszona została główna oś partii, Kaczyński-Macierewicz.

Ale rollercoaster nadal mknie, szurając podwiniętą ośką. Kiedy Zio­bro szykuje się do przejęcia sądów, gdzieś na poligonie komisja państwowa - ta sama, która na samochodzie pędzącym po lotnisku chciała zamocować brzozę - podkłada bombę pod blaszany barak z namalowanymi oknami; minister Macierewicz wystawia uroczyście spiżowe popiersie Lecha Kaczyńskiego, jak się okazuje obwoźne, które może być przetaczane w miarę potrzeb; na Nowogrodzkiej w kolejce do prezesa znowu stukają się rządowe limuzyny; prezydent, premier i minister spraw zagranicznych odbywają nocną naradę na temat Bartłomieja Misiewicza, lat 27;„Gazeta Polska” dostaje 6 mln zł od min. Szyszki na ochronę Puszczy Białowieskiej; minister Błaszczak zapowia­da tworzenie zamkniętych obozów, zdaje się, że dla dzieci z Czeczenii; pod osłoną nocy powołany jest kolejny prezes PZU itd. Ciąg dalszy w„Uchu prezesa” Ale wisi pytanie: czy jeśli władza państwowa się ośmiesza, to to jest naprawdę śmieszne?
Jerzy Baczyński

Poniżone państwo

Mechanizmy, które funkcjonowały w życiu publicznym w PRL, a w szczególności w PZPR, powróciły. Gdy pragnie się robić karierę i awansować, nie można kwestionować linii partii. Dotyczy to nie tylko rządzącego ugrupowania, ale także struktur państwowych, gdyż nasze państwo stało się łupem partyjnym.

Gdy w listopadzie 2015 r. poznałem skład rządu Prawa i Spra­wiedliwości, uznałem, że od tej pory nic nie powinno mnie już zdziwić w poczynaniach tego ugrupowania. PiS wrócił do władzy w wersji „hard”, z niemałą domieszką szaleństwa. A jednak zostałem zaskoczony, gdy 10 kwietnia - w siódmą rocznicę katastrofy smo­leńskiej - „eksperci” powołani przez Antoniego Macierewicza, wy­stępujący jako podkomisja do spraw zbadania przyczyn katastrofy, w trakcie uroczystego spotkania z udziałem Jarosława Kaczyńskie­go w Wojskowej Akademii Technicznej ogłosili, że bezpośrednią przyczyną tragedii był wybuch bomby termobarycznej. Zwłaszcza po niedawnej konferencji prokuratury, przedstawiającej aktualny stan smoleńskiego śledztwa, wydawało się, że w obozie rządzą­cym postawiono na tzw. grę na czas. Taka strategia pozwalałaby utrzymywać w społeczeństwie podział w sprawie przyczyn kata­strofy - trwałaby trauma rodzin i bliskich ofiar, ale „lud smoleński”, stanowiący bardzo ważną część zwolenników PiS, pozostawałby w stanie mobilizacji.
   Stało się inaczej. Ogłoszono, że polska delegacja z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele padła - prawie na pewno - ofiarą zamachu i niedwuznacznie wskazano na odpowiedzialność Rosjan. W sprawie Smoleńska zwyciężyło w PiS stanowisko najbardziej skrajne, od lat reprezentowane przez Antoniego Macierewicza.
Jest oczywiste, że ostateczną decyzję w tej sprawie musiał jednak podjąć Jarosław Kaczyński.

Wydawałoby się, że nastąpiło wydarzenie wielkiej wagi. Jeśli Rosja z premedytacją doprowadziła do śmierci polskiej elity, Polska powinna zerwać z nią stosunki dyplomatyczne. To minimum. Można byłoby oczekiwać ostrego dementi strony rosyjskiej, a także wyrazów oburzenia i solidarności z Polską ze strony naszych part­nerów z NATO i Unii Europejskiej. W światowych mediach powinny pojawić się obszerne relacje o rewelacjach, które napłynęły z War­szawy. Żaden z tych faktów nie nastąpił. Dlaczego?
   Odpowiedź jest prosta. Rewelacje „ekspertów” ministra Antoniego Macierewicza nie są traktowane serio. Nie tylko za granicą. Brak stanowczych kroków polskiego rządu wobec Rosji dowodzi, że także on zachowuje dystans wobec rzekomych ustaleń podkomisji smoleńskiej. Czy mamy więc do czynienia z wydarzeniem bez znaczenia?
   Niestety, tak nie jest. Antoni Macierewicz jest konstytucyjnym ministrem polskiego rządu i szefem jednego z kluczowych resortów. Podkomisja smoleńska działa w imieniu polskiego państwa. Nieodpowiedzialne poczynania ministra i podkomisji nie tylko obniżają autorytet naszego państwa, ale zwyczajnie je ośmieszają. Pogłębiają także przepaść dzielącą Polaków.

Nie wiem, czy Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz wierzą w zamach, czy też traktują tezę o zamachu przede wszystkim jako polityczny oręż w walce o władzę i jej utrzymanie. Więcej wska­zuje na tę drugą ewentualność. Jednak bez względu na intencje re­żyserów przedstawienia, ważne są jego skutki: dramatyczny podział naszej wspólnoty narodowej i poniżenie państwa.
   Szanujące się państwo dba o ciągłość swych poczynań. PiS, sprawując władzę, demoluje dorobek poprzedników i zachowuje się tak, jakby opanował wrogie państwo, w którym wszystko trzeba zmienić. Jak w soczewce widać to zjawisko w sprawie ustalania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Rządowa komisja kierowana przez ministra Jerzego Millera, składająca się z fachowców wysokiej klasy, ustaliła jej przyczyny. A dobiegające końca śledztwo Prokuratury Wojskowej przynosiło konkluzje zgodne z ustaleniami tejże komisji. Cały ten dorobek został jednak unieważniony przez nową władzę. Prokuratorów wojskowych zastąpili nowi prokuratorzy, całkowicie uzależnieni od prokuratora generalnego, którego polityczny los jest z kolei całkowicie uzależniony od Jarosława Kaczyńskiego. Kompetentnych ekspertów ministra Millera zastąpili doskonale opłacani amatorzy - w pełni jednak świadomi oczekiwań ich mocodawcy, czyli ministra obrony narodowej.

Ponowne badanie przyczyn katastrofy smoleńskiej stwarza do­brą okazję do obserwowania, jak zachowują się politycy partii rządzącej, a także ludzie funkcjonujący w strukturach rządowych w państwie znajdującym się na drodze do autorytaryzmu. Teza o zamachu smoleńskim ma wielu autentycznych zwolenników wśród wyborców PiS. Nie mam jednak wątpliwości, że wśród poli­tyków rządzącego ugrupowania stanowią oni znikomą mniejszość. Jestem przekonany, że nie wierzą w nią ani prezydent Duda, ani premier Szydło. Dobrze pamiętam, jak ironicznie o tej tezie wypo­wiadał się Jacek Kurski, gdy był politykiem partii Ziobry i pozosta­wał w konflikcie z PiS. Teraz dyryguje w telewizji rządowej kampanią propagandową, wmawiającą nam, że pod Smoleńskiem nastąpił zbrodniczy zamach.
   Gdy patrzę na cyniczny uśmieszek Ryszarda Czarneckiego wypowiadającego się na temat Smoleńska, ani przez chwilę nie mam wątpliwości, że nie wierzy w zbrodnię. Co sprawia, że ludzie mówią rzeczy, w które nie wierzą, albo starannie dobierają słowa, aby nie można zarzucić im, że wykluczają absurdalną tezę? Starsi z nas doskonale pamiętają te mechanizmy, gdyż funkcjonowały one w życiu publicznym w PRL, w szczególności w PZPR. Gdy pragnie się robić karierę i awansować, nie można kwestionować linii partii. Ten model powrócił nie tylko w rządzącym ugrupowaniu, ale także w strukturach państwowych, gdyż nasze państwo stało się łupem partyjnym.

Nie do pozazdroszczenia jest sytuacja urzędników pracujących w administracji rządowej, prokuratorów i wojskowych. Nie każ­dy gotów jest rzucić pracę czy służbę. Wielu z tych, którzy pozostają na swoich stanowiskach, skazanych jest na konflikt sumienia. Łama­ne są ich charaktery. „Dobra zmiana” ogarnia nowe obszary, a wraz z nią postępuje proces psucia, upokarzania i ośmieszania państwa.
   Najnowszy spór o osobę Bartłomieja Misiewicza to oczywiście próba sił na szczytach władzy. Znając charaktery Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza, nie sądzę, aby mogła się ona zakończyć zawarciem trwałego pokoju między obu panami.
Nie jest to zła wiadomość.
Aleksander Hal

Czarna skrzynka w kropki bordo

   WICEMINISTER: - Bardzo słusz­nie pan zrobił, panie premierze, że nie zaszczycił obecnością Mu­zeum II Wojny. To by była strata czasu. Jak człowiek coś kasuje, to lepiej, że jest obiektywny, nie ma stosunku osobi­stego, ręka mu nie zadrży. Poza tym, między nami, jak tylko przekroczę próg jakiegoś Luwru czy innego Prado - od razu bolą mnie nogi, mam chyba alergię na muzea. Jesteśmy dosłownie okrążeni przez Ermitaż, Pergamon, Pinakotekę, Luwr, British Museum. To dla nas śmier­telne zagrożenie.
   WICEPREMIER: - Pan najlepiej wie, panie ministrze, jak cenny jest mój czas. Nie mogę go trwonić na oglą­danie jakiegoś muzeum Tuska. Nie odwiedziłem jeszcze wszystkich pomników Jana Pawła. Na szczęście popiersie Prezydenta Tysiąclecia Antoni umieścił dwa kroki od mi­nisterstwa, więc mam blisko.
   - I blisko siedziby garnizonu, więc można go mieć na oku. I dwa okazałe pomniki też.
   - Na oku? Kogo? Po co? Przecież pomnik nie odejdzie.
   - Ale mogą go oszpecić, a nawet ukraść, sprzedać na złom i na wódkę. Czytał pan premier, co o nas piszą w „Gazecie”: „Bandycki skok na muzeum”, nazywają nas łajdakami. „Ministerstwo Kultury Garnizonowej” im się śni.
   - Ja tego nie biorę do ręki. A tym bardziej do siebie.
   - Pan premier sobie nie wyobraża, do czego jest zdolna ta czerwona lumpeninteligencja. Jak były urodziny po­etki, to w ciągu dnia jej pomnik na Saskiej Kępie tonął w kwiatach, a po zmierzchu kwiaty zniknęły. A mówią, że to inteligencka dzielnica.
   - Mam nadzieję, że choć tam mieszkam, to nie mnie pan podejrzewa. Ale w tym Gdańsku zrobiliśmy kawał dobrej roboty. No, nie sami, nie sami, nie możemy sobie przypisywać całej zasługi. Niech pan pamięta, co mówiła Szydło: pokora, służba i jeszcze raz pokora.
   - Pomogli nam recenzenci - Niwiński, Semka, Żaryn. Polscy historycy.
   - Geremek, Komorowski, Tusk, Michnik - też jakoby „historycy”.
   - Ale nie polscy, panie premierze! Nasi historycy nie protestowali, Cenckiewicz, Żaryn...
   - Tylko jeden prawdziwy historyk bronił muzeum - pro­fesor Andrzej Nowak.
   - To prawda, ale we wspólnym liście ze Synderem - to się nie liczy, bo to nie jest polski historyk. My się w ich muzea nie mieszamy - niech oni zostawią nasze. Prawda, panie premierze?
   - Warto o recenzentach pamiętać, bo przed nami ka­wał roboty.
   - Ma pan premier na myśli teatry? Ja podziwiam pańską tolerancję i cierpliwość. Ja tam bym ten teatr, w którym robią laskę, pardon.
   - Żadnych tam „pardon”. Gdziekolwiek człowiek spoj­rzy - sztuka zdemoralizowana, i to za publiczne pienią­dze. A Muzea Narodowe - Warszawa, Kraków, Poznań - żeby to wszystko uporządkować, potrzeba Herkulesa. Choćby Boznańska.
   - Ładna ulica, dobre restauracje.
   - Boznańska, a nie Poznańska, bój się pan Boga, ministrze. Olga Boznańska. Malarka.
   - Malarka? A co ona takiego
zmalowała?
   - No, właśnie o to chodzi, że niewiele: portrety, kwiaty, martwe natury. To nie jest sztuka krzepiąca, kwiatki to so­bie można malować za własne pieniądze.
   - Na takim malarstwie to my daleko nie zajedziemy. Sztuka powinna być narodowa, natura powinna być na­sza, polska, a nie martwa.
   - Narodowa, narodowa, a co drugi z nich studiował w Monachium. Chełmoński, Brandt.
   - Ten kanclerz?
   - Jaki kanclerz? Malarz!
   - Brandt był malarzem?
   - Panie ministrze, proszę się skupić. Józef Brandt był malarzem, a kanclerzem był Willy Brandt.
   - To kanclerz nie był malarzem?
   - Był, ale nie ten, tylko inny, ten z wąsikiem.
   - Już nic nie rozumiem, Brandt był przywódcą „szkoły polskiej” w Monachium? Gottlieb, Grottger.
   - Był przywódcą „szkoły polskiej”, ale potem większość z nich przeniosła się do Paryża i stali się „szkołą paryską”.
   - To dlaczego w Monachium oni byli „szkołą polską”, a w Paryżu „szkołą paryską”?
   - Bo kochali nasz kraj, panie ministrze, ko-cha-li. Ro­zumie pan? Brandt namalował „Wyjazd Jana III z Ma­rysieńką z Wilanowa”. W ten sposób Brandt podkreślał, że jest Polakiem. I w dodatku kupił w Polsce majątek.
   - Kanclerz miał majątek w Polsce? Cudzoziemiec mógł kupić ziemię w Polsce?!
   - Nie kanclerz, tylko Brandt.
   - To Brandt nie był kanclerzem?
   - Był, ale nie ten.
   - Miał daleko do szkoły. Majątek w Polsce, a szkoła w Paryżu.
   - Tak jak Kisling, Kramsztyk, Mela Muter, Makowski, Gottlieb i inni malarze polscy.
   - Polscy? Gottlieb malarzem polskim?
   - Głupie pytanie. Oczywiście, że był Polakiem.
   - A skąd to wiadomo?
   - Stąd, że należał do Grupy Artystów Polskich w Paryżu i malował Wisłę.
   - Co z niego za Polak, skoro miał Moses na imię?
   - Ten w Paryżu miał na imię Ludwik.
   - W Paryżu Ludwik, a gdzie Moses?
   - Moses w metryce, a Maurycy w Krakowie.
   - To on zmieniał imię na granicy Paryża i Krakowa?
   - To nie był jeden Gottlieb, było dwóch Gottliebów.
   - Panie premierze, z całym szacunkiem, ale dwóch to było Kossaków.
   - Panie ministrze, jeszcze jedno takie głupstwo i zosta­nie pan awansowany do spółki - Skarbu Państwa. Kossa­ków było pięciu.
   - Aha, rozumiem. To Malczewskich nie było pięciu?
To ja się pytam pana premiera - kogo było dwóch?
Daniel Passent

Tajemnice poliszynela

Chyba szkoda, żeby się taki człowiek zmarnował. Kła­mie biegle, wazeliniarstwo opanował na najwyższym poziomie, a dobrym sa­mopoczuciem i bezczelnością mało kto mu dorówna. Nie traci czasu na jakieś tam studia, tylko chce w prak­tyce wykorzystać swoje wymienione wyżej walory. Nie dla prywaty, nie dla poklasku, tylko aby skutecznie pra­cować dla Rzeczpospolitej. W dodatku facet od półtora roku nie schodzi z pierwszych stron gazet i z telewizyjnej szyby, więc jeśli chodzi o popularność, kto mu podskoczy?
sześć punktów wyprzedza Giewont i o dziewięć rzekę Wisłę. Mimo to zdał legitymację członka, po czym zwykłą taksówką, pierwszy raz w życiu, pojechał do Ministerstwa Obrony Narodowej. Jest tajemnicą poliszynela, że szyją mu tam na miarę generalski mundur. Uznał, że będzie bezpieczniej wziąć go do domu na te dwa lata czekania.
   Odpowiedzi na pytanie konkursowe, o kogo chodzi, należy nadsyłać na kartkach pocztowych. Adres podam w najbliższym czasie. Nagrody są cenne. Pierwsza - no­welka Henryka Sienkiewicza „Bartek zwycięzca”, druga i trzecia - to samo, tylko w miękkiej okładce. Otrzymują je Joachim Brudziński, Mariusz Kamiński i Marek Suski.
   Dla dobra Najjaśniejszej rozpostarła niedawno swe skrzydła posłanka PiS Małgorzata Gosiewska. W słowach subtelnych, bo przecież mogłyby być ostrzejsze, wypo­wiedziała się o Polakach, którzy nic nie robią, tylko wciąż protestują. Na przykład przeciwko ustaleniom światowej sławy ekspertów, że okna w samolocie Tu-154 nie wypadły po wybuchu bomby termobarycznej, ponieważ miały gu­mowe uszczelki. Demonstranci to według posłanki bydło, swołocz i garstka zwyrodnialców. I to oni właśnie znaj­dą się w pierwszym szeregu „beneficjentów” tak zwanej reformy sądownictwa, którą wymyślił Zbigniew Ziobro.
Wreszcie każdego się zaaresztuje, gdy tylko pan magister od spra­wiedliwości wskaże go palcem. Potem przyuczonemu do zawodu sędziemu po dwutygodniowym kursie napisze na kartce, jaki wy­rok ma wydać i już. Rozprawy pój­dą szybko, a przecież - mówi Z.Z. - o to chodzi społeczeństwu. Nikt się nie będzie niepotrzebnie guz- drał, szczególnie że adwokatów nie wpuści się na rozpra­wę. A wszystko legalnie, zgodnie z Prawem i Sprawiedli­wością, czyli niezgodnie z konstytucją.
   Nowy wymiar poszanowania praw człowieka i jego god­ności zaproponował również minister SWiA Błaszczak. Gdyby wzrosła u nas liczba uchodźców, ma już plan, jak otoczyć ich opieką. Po prostu powsadza ich do kontene­rów i ogrodzi drutem kolczastym. Całe rodziny, także te z małymi dziećmi. Takie obozy są niezgodne z konwencją genewską dotyczącą statusu uchodźców, którą Polska ra­tyfikowała w 1991 r. Mariusz Błaszczak miał wtedy 22 lata i pobierał nauki na wydziale historii. Jak widać, te huma­nistyczne studia bardzo mu się przydały.

Mało kto, sądzę, wie, że największa wytwórnia trotylu dostarczanego dla NATO znajduje się w Polsce. To Nitro-Chem w Bydgoszczy, gigant w polskiej branży zbro­jeniowej, producent materiałów wybuchowych, głowic pocisków i bomb. Jego dotychczasowy długoletni prezes, świetny fachowiec, który w 2016 r. wypracował 150 mln zł dochodu - został właśnie wylany na bruk. Zastąpił go Krzysztof Kozłowski z firmy Idolek (rybki, akwaria).
   I teraz konkurs. Dlaczego specjalista od zakładania
czyszczenia akwariów został prezesem Nitro-Chemu? Prawidłową odpowiedź należy wysłać na kartkach pocz­towych. Brzmi ona następująco: Kozłowski jest działa­czem Solidarnej Polski, partii założonej przez Zbigniewa Ziobrę, i asystentem posła Tadeusza Cymańskiego, który bardzo pięknie śpiewa kolędy.
Stanisław Tym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz