Wielka noc, zwykły dzień
Polski
Kościół katolicki chyba wybrał drogę Prawa i Sprawiedliwości. Co tam większość
Polaków, najważniejszy jest nasz twardy elektorat, o niego musimy dbać, jego
musimy utwardzać.
Oczywiście, nie cały Kościół. Ja też
mógłbym tu podać przykłady księży podążających drogą papieża Franciszka, a
poniekąd nawet Franciszka wyprzedzających, bo szli tą drogą, zanim kardynał
Bergoglio został Franciszkiem.
Ale nasz Kościół hierarchiczny podąża inną
drogą. Dobrą tego ilustracją są ostatnie wypowiedzi krakowskiego metropolity,
arcybiskupa Jędraszewskiego. To nie jest przecież tylko jeden z arcybiskupów.
To następca (niestety, najwyraźniej jedynie w sensie chronologicznym)
arcybiskupa Sapiehy i kardynałów Wojtyły i Macharskiego.
Co nam mówi arcybiskup Jędraszewski w
wywiadzie dla pisma „Do Rzeczy”? Mówi nam mianowicie już w pierwszym akapicie
o antychrześcijańskich inicjatywach, które pojawiły się pod koniec poprzedniej
kadencji Sejmu. Taką była - według niego - oprócz ustawy o in vitro ustawa antyprzemocowa, uderzająca „z samej swej istoty w
antropologię chrześcijańską”. Intrygujące, prawda? Zdaniem arcybiskupa pojęcie
„Kościoła otwartego” jest pomyłką, a „przyjmując po ’89 roku zasady
liberalizmu nie tylko gospodarczego, ale i moralnego, mogliśmy się jeszcze
bardziej zatracić niż w czasach komuny”. „Nawet komunizm czy hitleryzm nie
podważały zasady, że ktoś jest kobietą, ktoś inny mężczyzną i mają określone
funkcje społeczne”. Specjalnie daję tu cytaty, żeby nikt mi nie zarzucił
jakiejś manipulacji. Czy dobrze rozumiem, że arcybiskup dostrzega wyższość
komunizmu i hitleryzmu nad genderyzmem? Rozumiem, że gender to szatan, ale najwyraźniej jednak większy.
Arcybiskup Jędraszewski narzeka, że na tzw.
Ziemiach Odzyskanych religijność jest słabsza (a może trochę inna? - T.L.).
Chwali za to wieś, zwłaszcza podkarpacką, związaną z Kościołem dużo bardziej
niż wielkie miasta. Martwi się też, czy migracja ludzi z miast do mniejszych
ośrodków nie przyniesie im laicyzacji. Dostrzega jednak nadzieję - „może być
właśnie odwrotnie, może poczują smak tego piękna polskiego ducha, którego w
wielkich miastach nie doświadczyli na co dzień”.
Arcybiskup dzieli się też z czytelnikami
refleksją europejską - „proszę popatrzeć, co się dzieje z Unią Europejską.
Zaczęli walczyć z Panem Bogiem i teraz to się wszystko rozpada”. „Teraz jest
pogrzeb Unii”, to zresztą tytuł wywiadu.
Czy krakowianie już tęsknią za kardynałem
Dziwiszem?
Wywiad z arcybiskupem ukazał się w
poniedziałkowy poranek. Kilka godzin później arcybiskup odniósł się – już
z ambony - do kwestii smoleńskiej. „Staliśmy się
ofiarami bezwzględnej mistyfikacji. A symbolem tej mistyfikacji stała się
słynna »pancerna brzoza«”. Ufff....
Mamy tu więc w sumie wykład obrazujący dominujące
w naszym hierarchicznym Kościele poglądy. Liberalizm jest zły, Unia jest zła, gender jest straszny, w Smoleńsku był zamach, „wsi spokojna, wsi
wesoła”, dialog jest w zasadzie zbędny, trzeba się bronić.
Na szczęście są w Kościele i inne głosy - choćby
słabo zauważony głos dominikanina Tomasza Dostatniego. W opublikowanym
kilkanaście dni temu tekście uznał on za wielkie niebezpieczeństwo dla Kościoła
uleganie pokusie, by dla realizowania misji religijnej popierać kogoś
politycznie. Uczula też - jak pisze „mój Kościół” - by nie domagał się przywilejów
i nie pozwalał, by jego poparcie władza zyskiwała za pieniądze.
Tak - należy przestrzegać Kościół przed
tymi, którzy go, wraz z religią, instrumentalizują. Tymi, którzy hojnie nagradzają
ojca dyrektora za jego wsparcie, a potem z Bogiem na ustach dzielą naród,
wyrzucając poza jego nawias jakąś „gorszą część”. Kościół w ostatnich latach, a
w ostatnich kilkunastu miesiącach w szczególności, marnotrawi kapitał
zgromadzony w ciągu dziesięcioleci przez kardynała
Wyszyńskiego i papieża Wojtyłę.
Być może czyni to, szukając fałszywego komfortu dla instytucji ubezpieczanej
finansowo i ideowo. Ale to gra na krótką metę. PiS kiedyś przeminie, Kościół
pozostanie. Pytanie, czy pozostaną przy nim wierni, których Kościół często
zdaje się odpychać, gdy nie zdają egzaminu - nie z chrześcijańskich postaw,
ale z właściwych poglądów. W ten sposób nie staje się on (a mógłby) miejscem
jednoczenia Polaków, lecz współwinnym ich dzielenia. Za dużo jest słów, które padać
nie powinny. Zbyt wiele jest milczenia, gdy słowa miłości bliźniego, szacunku
dla odmienności, tolerancji i otwartości są niezbędne. Kościół może oczywiście
dalej iść drogą PiS. Tyle że PiS może to przynieść wygraną. Kościołowi, na
dłuższą metę, przyniesie to historyczną porażkę.
Wielkanoc jest dla Kościoła tradycyjnie
momentem tryumfu. Także w sensie frekwencyjnym. Nikt lepiej niż Kościół nie
powinien jednak wiedzieć, że świt jest od nocy ważniejszy.
Tomasz Lis
Na tropie tajemnic
Szanowni państwo, znajdujemy się na ulicy
Nowogrodzkiej przed siedzibą Prawa i Sprawiedliwości, gdzie zebrała się
specjalna komisja partii, która ma wyjaśnić, jak doszło do tego, że wspaniały
Misiewicz stał się obciążającym Misiewiczem. Dziennikarze czekają w napięciu
na wyjaśnienie, w jakich okolicznościach nadzieja polskiej młodzieży
przemieniła się w ekstrawagancję.
Przypomnijmy, że po
17. odwołaniu Bartłomieja Misiewicza ze stanowiska rzecznika Ministerstwa Obrony
Narodowej, ponownym go przywróceniu, odwołaniu, mianowaniu dyrektorem do spraw
zwalczania dezinformacji w departamencie informacji, odwołaniu, przywróceniu,
przez Antoniego przytuleniu, odwołaniu, przywróceniu, nominowaniu na honorowego
generała brygady artylerii, odwołaniu, przywróceniu, rozochoceniu, trzech
melanżach w klubach go-go, przywróceniu, odwróceniu, postawieniu na czele
dywizji czołgów i hufca husarii, wręczeniu Orderu Virtuti Militari ekstraklasy,
medali za służbę w Afganistanie, Iraku i Łomiankach, mianowaniu prezesem PZU,
KGHM, PKO i ministrem szkolnictwa wyższego, odwołaniu, przywróceniu - a więc
po tej serii radosnych zdarzeń sam prezes Jarosław Kaczyński postanowił zwołać
komisję, która wyjaśni tajemnicę rozwiniętego misiewiczyzmu.
Przed chwilą do
reporterów wyszedł członek speckomisji Joachim Brudziński. Zacytujmy
najważniejsze fragmenty jego wypowiedzi: „Jest oczywistą oczywistością, że
interpretując efekt prac komisji, należy rozróżniać dwa porządki czasowe i
dualizm sytuacji. Otóż mamy do czynienia ze skandaliczną szczekaniną targowicy,
komunistów i złodziei, którzy zupełnie bezzasadnie krytykowali Bartłomieja
Misiewicza, Antoniego Macierewicza i dzieło reformy polskiej armii, a
jednocześnie z najgłębszą i jakże słuszną troską Jarosława Kaczyńskiego, który
uznał, że misiewiczyzm, sam w sobie szlachetny i patriotyczny, na obecnym
etapie dobrej zmiany mąci ludziom w głowach, stając się misiewiczyzmem
ekstrawaganckim, a więc misiewiczyzmem wsobnym, żeby nie powiedzieć misiewiczowskim
antymisiewiczyzmem. To tyle, co mam do powiedzenia w tym momencie”.
Z przecieków z sali
obrad speckomisji wynika, że zapewne za przemianą misiewiczyzmu w antymisiewiczyzm
stoi Donald Tusk, który zostanie wezwany w trybie pilnym w celu złożenia
zeznań, jak mógł dopuścić do zatrudnienia Misiewicza w Polskiej Grupie
Zbrojeniowej.
Jak ujawnił pół
godziny temu kolejny członek komisji, szef specsłużb Mariusz Kamiński, jej
członkowie postarają się wyjaśnić również inne zadziwiające ekstrawagancje,
którymi brutalnie atakowana jest ekipa dobrej zmiany. „Pytam się, jak to
możliwe, że do przekazu medialnego trafia kakofonia fałszywych newsów przygotowana
w określonych kołach brukselskich, wedle których rzekomo wierzymy w zamach
smoleński polegający na wybuchu bomby termobarycznej, a nawet dwóch, może
trzech, cztery też wchodziłyby w grę, no cała seria wybuchów, do których
doprowadzono w bardzo specjalny sposób, i rzekomo twierdzimy, że mogło tak
być, choć mogło tak nie być. Jak powiedziałby pan prezydent, mówię to z całą
mocą, że komisja wyjaśni z wielką nieustępliwością i niezłomnością, kto stoi za
ośmieszaniem państwa polskiego i robieniem kabaretu z wielkiej narodowej
tragedii.
Jest absolutnie niedopuszczalne, żeby czyjś zwichrowany
umysł pchał wielki i dumny naród w odmęty szaleństwa oraz błazeństwa. Nie
ustąpimy w dążeniu do prawdy”.
Stanowisko Mariusza
Kamińskiego współgrało z informacjami od trzeciego członka komisji Marka
Suskiego, wedle którego komisja bada, jakie siły doprowadziły do izolacji
Polski w Europie: „My, ludzie Prawa i Sprawiedliwości, nie cofniemy się przed
odkryciem prawdziwych powodów, dla których lewacka, islamska, homoseksualna,
genderowa Europa, sterroryzowana przez posthitlerowskie Niemcy rządzone przez
domniemaną agentkę Stasi wspieraną przez żuli i degeneratów, próbuje zbudować
wobec chrześcijańskiej i demokratycznej Polski nielegalny i totalitarny kordon
sanitarny. Wiemy, że droga do prawdy jest niełatwa, pełna fałszywych świadectw,
usiana niebezpieczeństwami; grasują na niej seryjni samobójcy, cykliści i
wegetarianie, ale nic nas nie powstrzyma w jej odkryciu”.
Z naszych przecieków wynika, że po rozwikłaniu powyższego
sekretu komisja zajmie się tajemnicą przypadłości nerwowych rodziców
gimnazjalistów i znikających drzew. Wiele wskazuje, że ślady żywicy prowadzą do
Brukseli.
Marcin Meller
Rollercoaster
Już niedługo minie półtora roku, odkąd
partia o nazwie Prawo i Sprawiedliwość zaprosiła nas do swojego wesołego miasteczka
na rollercoaster. I jedziemy - w górę i w dół, na wprost i do góry nogami, od
grozy do histerycznego śmiechu. Część pasażerów wciąż ma frajdę, ale większości
robi się już niedobrze. Zwłaszcza że wygląda, jakby kolejka przyspieszała.
Niestety, proszę państwa, wysiąść nie można, bo bilet został wykupiony na
cztery lata. I albo wcześniej zatrą się kółka i to szaleństwo zwolni, albo całą
przeciążoną konstrukcję szlag trafi i będzie piękna katastrofa.
Tegotygodniowe zapiski
z podróży rollercoasterem zacząć trzeba w punkcie grozy. Projekt ustawy dającej
ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze pełnię władzy nad prezesami
sądów wszystkich instancji jest równoznaczny - jak zgodnie mówi niemal całe
środowisko prawnicze - z likwidacją w Polsce niezależnego sądownictwa. Nie
chodzi tu o jakieś subtelności organizacyjne czy kompetencyjne, o których można
by dyskutować; ten projekt w ogóle nie zmierza do żadnego usprawnienia sądów;
cel jest jasny jak wybuch bomby termobarycznej - władza, kiedy będzie
potrzebowała, chce mieć wpływ na treść wydawanych wyroków. Tyle. I daje sobie
narzędzia, żeby to wyegzekwować. Ale jawne łamanie konstytucji ma także pewien
dodatkowy mroczny aspekt. To sposób rozprawiania się ze, stawiającym opór,
środowiskiem sędziowskim przy pomocy służb specjalnych. Mamy tu przykład, jak
działa, opisywany przez nas jeszcze na etapie projektowania, „ciąg
technologiczny” pisowskiej władzy.
W tym numerze wracamy do historii sędziego
Łączewskiego (to ten, który niegdyś skazał na więzienie dzisiejszego szefa
służb Mariusza Kamińskiego). Ileż wokół niego tajemniczych zdarzeń,
incydentów, prowokacji, prób zastraszania. Albo, opisywany przez nas niedawno,
przypadek innego, wyjątkowo uprzykrzonego dla władzy, sędziego, rzecznika KRS
Waldemara Żurka? Ponieważ nie można go było dopaść ani od strony deliktów
służbowych, ani lustracyjnych (bo za młody), CBA zupełnie otwarcie zabrała się
za przeczesywanie jego spraw osobistych. Zgodnie z konstrukcją ciągu
technologicznego każde znalezisko (np. skomplikowane sprawy alimentacyjne;
teraz jakieś nieścisłości w oświadczeniach majątkowych) od razu trafiało do
„Wiadomości” TVP i tabloidów, z obowiązkowym komentarzem o ogólnej patologii
korporacji sędziowskiej, a sędziego Żurka w szczególności. Za moment podobny
mechanizm może wciągnąć każdego.
PiS tak zmienił prawo, iż służby specjalne
- tysiące funkcjonariuszy - znalazły się praktycznie poza jakąkolwiek
zewnętrzną kontrolą.
W tej sytuacji trzeba, niestety, założyć, że setki agentów
zajmują się dziś rozpracowywaniem wrogów władzy i szukaniem, jak mówiło się w
czasach sowieckich - „kompromatów”. A minister sprawiedliwości, jako prokurator
generalny, przyznał sobie prawo swobodnego podejmowania śledztw i ujawniania
dowolnych materiałów. Warto przypomnieć, jak niedawno dobierano się do
organizacji pozarządowych, ogłaszając jakieś rzekome porażające sieci powiązań,
z czego poza pomówieniami i planem ograniczenia ich aktywności nic się nie
ostało. Do domknięcia ciągu technologicznego, który pozwoli na rozprawianie się
z wrogimi jednostkami i środowiskami, dziś brakuje jeszcze dyspozycyjnych
sędziów. Widzimy, że ten moduł jest właśnie dokładany, pytanie tylko, czy
władza naprawdę zamierza przekroczyć czerwoną linię oddzielającą groźby od
czynów? I czy sama wcześniej się nie skłóci, poróżni, zaplącze we własne sieci
ambicji, urazów, interesów, lęków? Bo groza tej władzy jest organicznie
splątana z jej rozgorączkowaniem, chaotycznością, jakąś niepowagą.
To znakomicie widać w tzw. aferze
Misiewicza. Zajmujemy się nią obszerniej, bo przy całej komiczności
występujących tu postaci i wygłaszanych przez nie kwestii (jedna z
najśmieszniejszych: „Pani premier uważa, że zachowanie pana Misiewicza było
naganne i wymaga potępienia” - rzecznik rządu) mamy do czynienia z bardzo
poważnym kryzysem państwa PiS. Jakiekolwiek będzie tymczasowe rozwiązanie - od
wyciszenia sprawy do dymisji Macierewicza - zapowiada się wojna na górze.
Macierewicz, drwiąc tyle czasu z połajanek Kaczyńskiego albo wiedział, co robi,
i był gotów na konfrontację z partyjnymi rywalami (a nawet z samym prezesem),
albo jest nieobliczalnym politycznym amatorem i zadufkiem. W obu przypadkach
będzie ciąg dalszy kryzysu. Wariant, że Macierewicz przełknie krzywdę swojego
złotego chłopca (który otrzymał jakiś nielegalny„wilczy bilet”), rozpad
budowanego z nadęciem autorytetu „naczelnego wodza'; podszczypywania ze strony
Andrzeja Dudy, kpiny części prawicowych mediów i inne publiczne upokorzenia,
wydaje się mało realny. Towarzystwo biorące udział w tej rozgrywce
wielokrotnie demonstrowało swoją pamiętliwość i mściwość. Więc gra się raczej
musi rozegrać.
W każdym razie coś już pękło, coś się skończyło: naruszona
została główna oś partii, Kaczyński-Macierewicz.
Ale rollercoaster nadal mknie, szurając
podwiniętą ośką. Kiedy Ziobro szykuje się do przejęcia sądów, gdzieś na
poligonie komisja państwowa - ta sama, która na samochodzie pędzącym po
lotnisku chciała zamocować brzozę - podkłada bombę pod blaszany barak z
namalowanymi oknami; minister Macierewicz wystawia uroczyście spiżowe popiersie
Lecha Kaczyńskiego, jak się okazuje obwoźne, które może być przetaczane w miarę
potrzeb; na Nowogrodzkiej w kolejce do prezesa znowu stukają się rządowe
limuzyny; prezydent, premier i minister spraw zagranicznych odbywają nocną
naradę na temat Bartłomieja Misiewicza, lat 27;„Gazeta Polska” dostaje 6 mln zł
od min. Szyszki na ochronę Puszczy Białowieskiej; minister Błaszczak zapowiada
tworzenie zamkniętych obozów, zdaje się, że dla dzieci z Czeczenii; pod osłoną
nocy powołany jest kolejny prezes PZU itd. Ciąg dalszy w„Uchu prezesa” Ale wisi
pytanie: czy jeśli władza państwowa się ośmiesza, to to jest naprawdę śmieszne?
Jerzy Baczyński
Poniżone państwo
Mechanizmy, które
funkcjonowały w życiu publicznym w PRL, a w szczególności w PZPR, powróciły.
Gdy pragnie się robić karierę i awansować, nie można kwestionować linii partii.
Dotyczy to nie tylko rządzącego ugrupowania, ale także struktur państwowych,
gdyż nasze państwo stało się łupem partyjnym.
Gdy w listopadzie 2015 r. poznałem skład
rządu Prawa i Sprawiedliwości, uznałem, że od tej pory nic nie powinno mnie
już zdziwić w poczynaniach tego ugrupowania. PiS wrócił do władzy w wersji
„hard”, z niemałą domieszką szaleństwa. A jednak zostałem zaskoczony, gdy 10
kwietnia - w siódmą rocznicę katastrofy smoleńskiej - „eksperci” powołani
przez Antoniego Macierewicza, występujący jako podkomisja do spraw zbadania
przyczyn katastrofy, w trakcie uroczystego spotkania z udziałem Jarosława
Kaczyńskiego w Wojskowej Akademii Technicznej ogłosili, że bezpośrednią
przyczyną tragedii był wybuch bomby termobarycznej. Zwłaszcza po niedawnej
konferencji prokuratury, przedstawiającej aktualny stan smoleńskiego śledztwa,
wydawało się, że w obozie rządzącym postawiono na tzw. grę na czas. Taka
strategia pozwalałaby utrzymywać w społeczeństwie podział w sprawie przyczyn
katastrofy - trwałaby trauma rodzin i bliskich ofiar, ale „lud smoleński”,
stanowiący bardzo ważną część zwolenników PiS, pozostawałby w stanie
mobilizacji.
Stało się inaczej.
Ogłoszono, że polska delegacja z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele padła -
prawie na pewno - ofiarą zamachu i niedwuznacznie wskazano na odpowiedzialność
Rosjan. W sprawie Smoleńska zwyciężyło w PiS stanowisko najbardziej skrajne, od
lat reprezentowane przez Antoniego Macierewicza.
Jest oczywiste, że ostateczną decyzję w tej sprawie musiał
jednak podjąć Jarosław Kaczyński.
Wydawałoby się, że nastąpiło wydarzenie
wielkiej wagi. Jeśli Rosja z premedytacją doprowadziła do śmierci polskiej
elity, Polska powinna zerwać z nią stosunki dyplomatyczne. To minimum. Można
byłoby oczekiwać ostrego dementi strony rosyjskiej, a także wyrazów oburzenia i
solidarności z Polską ze strony naszych partnerów z NATO i Unii Europejskiej.
W światowych mediach powinny pojawić się obszerne relacje o rewelacjach, które
napłynęły z Warszawy. Żaden z tych faktów nie nastąpił. Dlaczego?
Odpowiedź jest
prosta. Rewelacje „ekspertów” ministra Antoniego Macierewicza nie są traktowane
serio. Nie tylko za granicą. Brak stanowczych kroków polskiego rządu wobec
Rosji dowodzi, że także on zachowuje dystans wobec rzekomych ustaleń podkomisji
smoleńskiej. Czy mamy więc do czynienia z wydarzeniem bez znaczenia?
Niestety, tak nie
jest. Antoni Macierewicz jest konstytucyjnym ministrem polskiego rządu i szefem
jednego z kluczowych resortów. Podkomisja smoleńska działa w imieniu polskiego
państwa. Nieodpowiedzialne poczynania ministra i podkomisji nie tylko obniżają
autorytet naszego państwa, ale zwyczajnie je ośmieszają. Pogłębiają także
przepaść dzielącą Polaków.
Nie wiem, czy Jarosław Kaczyński i Antoni
Macierewicz wierzą w zamach, czy też traktują tezę o zamachu przede wszystkim
jako polityczny oręż w walce o władzę i jej utrzymanie. Więcej wskazuje na tę
drugą ewentualność. Jednak bez względu na intencje reżyserów przedstawienia,
ważne są jego skutki: dramatyczny podział naszej wspólnoty narodowej i
poniżenie państwa.
Szanujące się
państwo dba o ciągłość swych poczynań. PiS, sprawując władzę, demoluje dorobek
poprzedników i zachowuje się tak, jakby opanował wrogie państwo, w którym
wszystko trzeba zmienić. Jak w soczewce widać to zjawisko w sprawie ustalania
przyczyn katastrofy smoleńskiej. Rządowa komisja kierowana przez ministra
Jerzego Millera, składająca się z fachowców wysokiej klasy, ustaliła jej
przyczyny. A dobiegające końca śledztwo Prokuratury Wojskowej przynosiło
konkluzje zgodne z ustaleniami tejże komisji. Cały ten dorobek został jednak
unieważniony przez nową władzę. Prokuratorów wojskowych zastąpili nowi
prokuratorzy, całkowicie uzależnieni od prokuratora generalnego, którego
polityczny los jest z kolei całkowicie uzależniony od Jarosława Kaczyńskiego.
Kompetentnych ekspertów ministra Millera zastąpili doskonale opłacani amatorzy
- w pełni jednak świadomi oczekiwań ich mocodawcy, czyli ministra obrony
narodowej.
Ponowne badanie przyczyn katastrofy
smoleńskiej stwarza dobrą okazję do obserwowania, jak zachowują się politycy
partii rządzącej, a także ludzie funkcjonujący w strukturach rządowych w
państwie znajdującym się na drodze do autorytaryzmu. Teza o zamachu smoleńskim
ma wielu autentycznych zwolenników wśród wyborców PiS. Nie mam jednak
wątpliwości, że wśród polityków rządzącego ugrupowania stanowią oni znikomą
mniejszość. Jestem przekonany, że nie wierzą w nią ani prezydent Duda, ani
premier Szydło. Dobrze pamiętam, jak ironicznie o tej tezie wypowiadał się
Jacek Kurski, gdy był politykiem partii Ziobry i pozostawał w konflikcie z
PiS. Teraz dyryguje w telewizji rządowej kampanią propagandową, wmawiającą nam,
że pod Smoleńskiem nastąpił zbrodniczy zamach.
Gdy patrzę na
cyniczny uśmieszek Ryszarda Czarneckiego wypowiadającego się na temat
Smoleńska, ani przez chwilę nie mam wątpliwości, że nie wierzy w zbrodnię. Co
sprawia, że ludzie mówią rzeczy, w które nie wierzą, albo starannie dobierają
słowa, aby nie można zarzucić im, że wykluczają absurdalną tezę? Starsi z nas
doskonale pamiętają te mechanizmy, gdyż funkcjonowały one w życiu publicznym w
PRL, w szczególności w PZPR. Gdy pragnie się robić karierę i awansować, nie
można kwestionować linii partii. Ten model powrócił nie tylko w rządzącym
ugrupowaniu, ale także w strukturach państwowych, gdyż nasze państwo stało się łupem
partyjnym.
Nie do pozazdroszczenia jest sytuacja
urzędników pracujących w administracji rządowej, prokuratorów i wojskowych. Nie
każdy gotów jest rzucić pracę czy służbę. Wielu z tych, którzy pozostają na
swoich stanowiskach, skazanych jest na konflikt sumienia. Łamane są ich
charaktery. „Dobra zmiana” ogarnia nowe obszary, a wraz z nią postępuje proces
psucia, upokarzania i ośmieszania państwa.
Najnowszy spór o
osobę Bartłomieja Misiewicza to oczywiście próba sił na szczytach władzy.
Znając charaktery Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza, nie sądzę,
aby mogła się ona zakończyć zawarciem trwałego pokoju między obu panami.
Nie jest to zła wiadomość.
Aleksander Hal
Czarna skrzynka w kropki bordo
WICEMINISTER: - Bardzo słusznie pan
zrobił, panie premierze, że nie zaszczycił obecnością Muzeum II Wojny. To by
była strata czasu. Jak człowiek coś kasuje, to lepiej, że jest obiektywny, nie
ma stosunku osobistego, ręka mu nie zadrży. Poza tym, między nami, jak tylko
przekroczę próg jakiegoś Luwru czy innego Prado - od razu bolą mnie nogi, mam
chyba alergię na muzea. Jesteśmy dosłownie okrążeni przez Ermitaż, Pergamon,
Pinakotekę, Luwr, British Museum. To dla nas śmiertelne zagrożenie.
WICEPREMIER: - Pan najlepiej wie, panie
ministrze, jak cenny jest mój czas. Nie mogę go trwonić na oglądanie jakiegoś
muzeum Tuska. Nie odwiedziłem jeszcze wszystkich pomników Jana Pawła. Na
szczęście popiersie Prezydenta Tysiąclecia Antoni umieścił dwa kroki od ministerstwa,
więc mam blisko.
- I blisko siedziby
garnizonu, więc można go mieć na oku. I dwa okazałe pomniki też.
- Na oku? Kogo? Po
co? Przecież pomnik nie odejdzie.
- Ale mogą go
oszpecić, a nawet ukraść, sprzedać na złom i na wódkę. Czytał pan premier, co o
nas piszą w „Gazecie”: „Bandycki skok na muzeum”, nazywają nas łajdakami.
„Ministerstwo Kultury Garnizonowej” im się śni.
- Ja tego nie biorę
do ręki. A tym bardziej do siebie.
- Pan premier sobie
nie wyobraża, do czego jest zdolna ta czerwona lumpeninteligencja. Jak były
urodziny poetki, to w ciągu dnia jej pomnik na Saskiej Kępie tonął w kwiatach,
a po zmierzchu kwiaty zniknęły. A mówią, że to inteligencka dzielnica.
- Mam nadzieję, że
choć tam mieszkam, to nie mnie pan podejrzewa. Ale w tym Gdańsku zrobiliśmy
kawał dobrej roboty. No, nie sami, nie sami, nie możemy sobie przypisywać całej
zasługi. Niech pan pamięta, co mówiła Szydło: pokora, służba i jeszcze raz
pokora.
- Pomogli nam
recenzenci - Niwiński, Semka, Żaryn. Polscy historycy.
- Geremek,
Komorowski, Tusk, Michnik - też jakoby „historycy”.
- Ale nie polscy,
panie premierze! Nasi historycy nie protestowali, Cenckiewicz, Żaryn...
- Tylko jeden
prawdziwy historyk bronił muzeum - profesor Andrzej Nowak.
- To prawda, ale we
wspólnym liście ze Synderem - to się nie liczy, bo to nie jest polski historyk.
My się w ich muzea nie mieszamy - niech oni zostawią nasze. Prawda, panie
premierze?
- Warto o
recenzentach pamiętać, bo przed nami kawał roboty.
- Ma pan premier na
myśli teatry? Ja podziwiam pańską tolerancję i cierpliwość. Ja tam bym ten
teatr, w którym robią laskę, pardon.
- Żadnych tam
„pardon”. Gdziekolwiek człowiek spojrzy - sztuka zdemoralizowana, i to za
publiczne pieniądze. A Muzea Narodowe - Warszawa, Kraków, Poznań - żeby to
wszystko uporządkować, potrzeba Herkulesa. Choćby Boznańska.
- Ładna ulica,
dobre restauracje.
- Boznańska, a nie
Poznańska, bój się pan Boga, ministrze. Olga Boznańska. Malarka.
- Malarka? A co ona
takiego
zmalowała?
- No, właśnie o to
chodzi, że niewiele: portrety, kwiaty, martwe natury. To nie jest sztuka
krzepiąca, kwiatki to sobie można malować za własne pieniądze.
- Na takim
malarstwie to my daleko nie zajedziemy. Sztuka powinna być narodowa, natura
powinna być nasza, polska, a nie martwa.
- Narodowa,
narodowa, a co drugi z nich studiował w Monachium. Chełmoński, Brandt.
- Ten kanclerz?
- Jaki kanclerz?
Malarz!
- Brandt był
malarzem?
- Panie ministrze,
proszę się skupić. Józef Brandt był malarzem, a kanclerzem był Willy Brandt.
- To kanclerz nie
był malarzem?
- Był, ale nie ten,
tylko inny, ten z wąsikiem.
- Już nic nie
rozumiem, Brandt był przywódcą „szkoły polskiej” w Monachium? Gottlieb,
Grottger.
- Był przywódcą
„szkoły polskiej”, ale potem większość z nich przeniosła się do Paryża i stali
się „szkołą paryską”.
- To dlaczego w
Monachium oni byli „szkołą polską”, a w Paryżu „szkołą paryską”?
- Bo kochali nasz
kraj, panie ministrze, ko-cha-li. Rozumie pan? Brandt namalował „Wyjazd Jana
III z Marysieńką z Wilanowa”. W ten sposób Brandt podkreślał, że jest
Polakiem. I w dodatku kupił w Polsce majątek.
- Kanclerz miał
majątek w Polsce? Cudzoziemiec mógł kupić ziemię w Polsce?!
- Nie kanclerz,
tylko Brandt.
- To Brandt nie był
kanclerzem?
- Był, ale nie ten.
- Miał daleko do
szkoły. Majątek w Polsce, a szkoła w Paryżu.
- Tak jak Kisling,
Kramsztyk, Mela Muter, Makowski, Gottlieb i inni malarze polscy.
- Polscy? Gottlieb
malarzem polskim?
- Głupie pytanie.
Oczywiście, że był Polakiem.
- A skąd to
wiadomo?
- Stąd, że należał
do Grupy Artystów Polskich w Paryżu i malował Wisłę.
- Co z niego za
Polak, skoro miał Moses na imię?
- Ten w Paryżu miał
na imię Ludwik.
- W Paryżu Ludwik,
a gdzie Moses?
- Moses w metryce,
a Maurycy w Krakowie.
- To on zmieniał
imię na granicy Paryża i Krakowa?
- To nie był jeden
Gottlieb, było dwóch Gottliebów.
- Panie premierze,
z całym szacunkiem, ale dwóch to było Kossaków.
- Panie ministrze, jeszcze jedno takie
głupstwo i zostanie pan awansowany do spółki - Skarbu Państwa. Kossaków było
pięciu.
- Aha, rozumiem. To
Malczewskich nie było pięciu?
To ja się pytam pana premiera - kogo było dwóch?
Daniel Passent
Tajemnice poliszynela
Chyba szkoda, żeby się taki człowiek
zmarnował. Kłamie biegle, wazeliniarstwo opanował na najwyższym poziomie, a
dobrym samopoczuciem i bezczelnością mało kto mu dorówna. Nie traci czasu na
jakieś tam studia, tylko chce w praktyce wykorzystać swoje wymienione wyżej
walory. Nie dla prywaty, nie dla poklasku, tylko aby skutecznie pracować dla
Rzeczpospolitej. W dodatku facet od półtora roku nie schodzi z pierwszych stron
gazet i z telewizyjnej szyby, więc jeśli chodzi o popularność, kto mu
podskoczy?
sześć punktów wyprzedza Giewont i o dziewięć rzekę Wisłę.
Mimo to zdał legitymację członka, po czym zwykłą taksówką, pierwszy raz w
życiu, pojechał do Ministerstwa Obrony Narodowej. Jest tajemnicą poliszynela,
że szyją mu tam na miarę generalski mundur. Uznał, że będzie bezpieczniej wziąć
go do domu na te dwa lata czekania.
Odpowiedzi na
pytanie konkursowe, o kogo chodzi, należy nadsyłać na kartkach pocztowych.
Adres podam w najbliższym czasie. Nagrody są cenne. Pierwsza - nowelka Henryka
Sienkiewicza „Bartek zwycięzca”, druga i trzecia - to samo, tylko w miękkiej
okładce. Otrzymują je Joachim Brudziński, Mariusz Kamiński i Marek Suski.
Dla dobra
Najjaśniejszej rozpostarła niedawno swe skrzydła posłanka PiS Małgorzata
Gosiewska. W słowach subtelnych, bo przecież mogłyby być ostrzejsze, wypowiedziała
się o Polakach, którzy nic nie robią, tylko wciąż protestują. Na przykład
przeciwko ustaleniom światowej sławy ekspertów, że okna w samolocie Tu-154 nie
wypadły po wybuchu bomby termobarycznej, ponieważ miały gumowe uszczelki.
Demonstranci to według posłanki bydło, swołocz i garstka zwyrodnialców. I to
oni właśnie znajdą się w pierwszym szeregu „beneficjentów” tak zwanej reformy
sądownictwa, którą wymyślił Zbigniew Ziobro.
Wreszcie każdego się zaaresztuje, gdy tylko pan magister od
sprawiedliwości wskaże go palcem. Potem przyuczonemu do zawodu sędziemu po
dwutygodniowym kursie napisze na kartce, jaki wyrok ma wydać i już. Rozprawy
pójdą szybko, a przecież - mówi Z.Z. - o to chodzi społeczeństwu. Nikt się nie
będzie niepotrzebnie guz- drał, szczególnie że adwokatów nie wpuści się na
rozprawę. A wszystko legalnie, zgodnie z Prawem i Sprawiedliwością, czyli
niezgodnie z konstytucją.
Nowy wymiar
poszanowania praw człowieka i jego godności zaproponował również minister SWiA
Błaszczak. Gdyby wzrosła u nas liczba uchodźców, ma już plan, jak otoczyć ich
opieką. Po prostu powsadza ich do kontenerów i ogrodzi drutem kolczastym. Całe
rodziny, także te z małymi dziećmi. Takie obozy są niezgodne z konwencją
genewską dotyczącą statusu uchodźców, którą Polska ratyfikowała w 1991 r.
Mariusz Błaszczak miał wtedy 22 lata i pobierał nauki na wydziale historii. Jak
widać, te humanistyczne studia bardzo mu się przydały.
Mało kto, sądzę, wie, że największa
wytwórnia trotylu dostarczanego dla NATO znajduje się w Polsce. To Nitro-Chem w
Bydgoszczy, gigant w polskiej branży zbrojeniowej, producent materiałów
wybuchowych, głowic pocisków i bomb. Jego dotychczasowy długoletni prezes,
świetny fachowiec, który w 2016 r. wypracował 150 mln zł dochodu - został
właśnie wylany na bruk. Zastąpił go Krzysztof Kozłowski z firmy Idolek (rybki,
akwaria).
I teraz konkurs.
Dlaczego specjalista od zakładania
czyszczenia akwariów został prezesem Nitro-Chemu? Prawidłową
odpowiedź należy wysłać na kartkach pocztowych. Brzmi ona następująco:
Kozłowski jest działaczem Solidarnej Polski, partii założonej przez Zbigniewa
Ziobrę, i asystentem posła Tadeusza Cymańskiego, który bardzo pięknie śpiewa
kolędy.
Stanisław Tym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz