poniedziałek, 25 czerwca 2018

Dwie twarze



Przez pół roku premierowskiej posługi nie udało mu się przekonać ani zagranicy do PiS, ani PiS do siebie

Pół roku temu Jarosław Ka­czyński zastąpił Beatę Szydło Mateuszem Morawieckim na stanowisku pre­miera. Chciał w ten sposób złagodzić wizerunek pisowskiej rewo­lucji, ale bez dawania satysfakcji opozy­cji i tworzenia wrażenia jakiejkolwiek ustępliwości. Nowy premier - na tle sier­miężnego aparatu PiS odgrywający rolę technokraty - miał otworzyć partii Ka­czyńskiego drogę do centrowych wybor­ców. Jest to szczególnie ważne w obliczu zbliżającego się maratonu wyborczego, po którym Prawo i Sprawiedliwość albo otrzyma przepustkę do wieloletnich rzą­dów w Polsce, albo zostanie rozliczone za łamanie konstytucji i totalną porażkę w polityce europejskiej.

OFENSYWA WDZIĘKU
Zgodnie z wolą prezesa PiS Mate­usz Morawiecki od pół roku próbuje nosić dwie twarze. Pierwszą twarz - ele­ganckiego, grzecznego, anglojęzyczne­go konserwatysty, ale też modernizatora - nosi na użytek Zachodu, instytucji unij­nych, sojuszników z USA oraz Izraela. Wraz z szefem MSZ Jackiem Czaputowiczem miał stworzyć wrażenie korzyst­nej odmiany po wyraźnie cierpiącej na spotkaniach w Brukseli Beaty Szydło i po­grążonym w nieprzerwanej depresji Wi­toldzie Waszczykowskim. Nie ustępując tak naprawdę w niczym, uczestnicząc w dziele niszczenia w Polsce niezawi­słych sądów, miał swoją ofensywą wdzię­ku przekonać Komisję Europejską, aby odstąpiła od procedury artykułu 7 wobec naszego kraju i przychyliła się do naszych oczekiwań w pracach nad tworzeniem nowego unijnego budżetu.
   Ale Morawiecki miał też używać dru­giej twarzy - prawicowego radykała, cza­sami wręcz nawet wzorcowego fanatyka prowadzonej przez obóz władzy ideolo­gicznej wojny z „europejskim i polskim lewactwem”. Tę maskę miał zakładać na użytek najtwardszej polskiej prawicy, aby nikt nie pomyślał, że dobra zmiana wymięka. To do tych fundamentalistów za­adresował swoje wystąpienie w Radiu Maryja, głosząc konieczność rechrystianizacji Europy. Do twardej prawicy kierował też przemówienie w historycznej Sali BHP Stoczni Gdańskiej. Mówiąc tam o hi­storii Solidarności, usunął z niej Lecha Wałęsę, Bogdana Borusewicza, a także in­teligenckich doradców (od lewa do prawa, bo przecież byli wśród nich zarówno Bro­nisław Geremek, jak i Tadeusz Mazowie­cki czy Wiesław Chrzanowski). Zachował się niczym ci posłuszni historycy Stali­na, wycierający z historycznych fotografii twarze Trockiego czy innych towarzyszy, którzy popadli w niełaskę u wodza.
   Podobną funkcję pełnił niesławny tweet premiera w rocznicę wygranych przez Solidarność wyborów 4 czerwca 1989 roku. Zgodnie z wymaganiami ak­tualnej polityki historycznej PiS Mora­wiecki poinformował naród, że tego dnia odbyły się „zbojkotowane przez wielu Polaków wybory, tylko częściowo wol­ne, z zasadami zmienionymi w trakcie, by ratować kandydatów PZPR”.
   Nawiasem mówiąc, teza o masowym bojkocie tamtych historycznych wybo­rów nie była już nawet interpretacją, ale zwykłym kłamstwem, ponieważ ów­czesnej frekwencji mało które później dorównały - licząc łącznie z tymi, w któ­rych wygrywało Prawo i Sprawiedliwość.
   Tę drugą maskę prawicowego radykała Morawiecki zakładał coraz częściej i no­sił z coraz większą determinacją. Także dlatego, że za swój osobisty ambicjonal­ny priorytet uznał przekonanie do sie­bie twardej prawicy (również w aparacie PiS), która pamięta mu miliony zarobione u globalnych banksterów. Pamięta mu też to, że przez lata był gospodarczym dorad­cą Donalda Tuska, którą to pozycję wyko­rzystywał do bezwzględnego lobbingu na rzecz zarówno interesów banków, w któ­rych pracował, jak i interesów własnych.

„BEATA, BEATA”
Efekt tego zakładania różnych twa­rzy na różne okazje jest taki, że żadna z nich nie jest dziś wiarygodna. W efek­cie pół roku premierostwa Morawieckiego stało się pasmem porażek.
   I tak ofensywa wdzięku pod adresem UE zakończyła się absolutną katastrofą. Morawiecki nie tylko nie odbudował do­brych stosunków z Komisją Europejską, europarlamentem czy innymi unijnymi instytucjami. Przeciwnie - Komisja ogło­siła właśnie przejście do kolejnego punk­tu procedury z artykułu 7 przeciw Polsce. Wcześniej - wbrew usiłowaniom Ma­teusza Morawieckiego - instytucje UE opowiedziały się za wprowadzeniem wa­runku nienaruszania rządów prawa jako ważnego kryterium wypłaty środków unijnych, nawet tych przyznanych już danemu krajowi w wieloletnim budże­cie UE. Ta procedura ma być w dodatku stosowana w rytmie rocznego rozlicze­nia budżetu Unii opartego na większo­ści głosów krajów członkowskich UE, co uniemożliwia zablokowanie jej wetem Warszawy czy Budapesztu.
   Wreszcie nadeszła ostateczna ka­tastrofa w postaci przyjętej przez Ko­misję Europejską propozycji budżetu UE na lata 2021-2027. Polska oberwała najbardziej. Dość powiedzieć, że w po­równaniu z obecnym budżetem traci 23 procent środków (głównie z polity­ki spójności i dopłat dla rolników), a to i tak dzięki przyjęciu wcześniej zasady, że żaden kraj nie może stracić więcej niż 24 procent.
   Do tego trzeba dodać pogłębiający się kryzys w stosunkach Polski z USA oraz Izraelem. Przyznajmy uczciwie, że ten ostatni kryzys nie jest spowodowany przez samego Morawieckiego - jest skut­kiem radosnej twórczości posłów i sena­torów PiS, którzy uchwalili nowelizację ustawy o IPN. Jednak Morawiecki nie potrafił tym kryzysem zarządzać. Kie­dy minister Czaputowicz przekonywał Amerykanów i Żydów, że nowelizacja nie wejdzie w życie i zostanie poprawiona po decyzji Trybunału Konstytucyjnego, pre­mier Morawiecki nie zdołał zdyscypli­nować Zbigniewa Ziobry, który wraz ze swym zastępcą Patrykiem Jakim powta­rzał, że nowelizacja już zaczęła działać. Nie potrafił też - bądź nie chciał - okiełz­nać instytucji z bezpośredniego zaplecza PiS, które zaczęły zaskarżać zagraniczne media. Na sam koniec zaś - bojąc się nie­zadowolenia twardego skrzydła PiS - pub­licznie nowelizację pochwalił. Zostało to odnotowane przez Zachód, sprawiając, że zaczął być postrzegany jako część proble­mu, a nie partner do jego rozwiązania.
   Także w polityce wewnętrznej pół roku Morawieckiego nie jest sukce­sem. Szczególnie jeśli rozliczać to wedle twardego kryterium, jakim jest sondażo­we poparcie dla PiS. Sondaże partii rzą­dzącej są dziś gorsze, niż kiedy Beata Szydło oddawała stery. Natomiast wyni­ki Platformy Obywatelskiej lepsze mimo pół roku usiłowań Morawieckiego i jego ministrów, aby prawicę zmobilizować, a opozycję rozbić.
   W momencie najważniejszych kryzy­sów premier jest albo pasywny, albo zu­pełnie przeciwskuteczny. Tak było przy okazji sejmowego protestu niepełno­sprawnych i ich opiekunów. Najpierw Morawiecki pojawił się w Sejmie, gdzie z wiarygodnością źle zaprogramowane­go androida usiłował odgrywać empatię i społeczną wrażliwość. Jego wizyta - za­miast wygasić kryzys - zwiększyła deter­minację protestujących.
   W obozie prawicy Beata Szydło i Zbi­gniew Ziobro mają dzisiaj lepszą pozycję do przyszłej sukcesyjnej wojny o wła­dzę po Jarosławie Kaczyńskim, niż mieli w momencie, gdy prezes mianował Mo­rawieckiego premierem. Przyczynił się do tego przede wszystkim „kryzys na­grodowy”, który Jarosław Kaczyński postanowił zakończyć obniżką pensji posłów i senatorów - nie tylko opozycji, ale, co gorsza, także tych z PiS.
   Ponieważ krytykowanie jakiejkolwiek decyzji Kaczyńskiego może kosztować głowę, a w każdym razie miejsce na wy­borczej liście, pisowscy parlamentarzy­ści sarkają na Morawieckiego, który w tej sprawie zachował się całkowicie pasyw­nie. W przeciwieństwie do Beaty Szydło, która odważyła się głośno bronić inte­resów partyjnego aparatu. Ludzie z PiS, którzy „utknęli” na stosunkowo niskich stanowiskach posłów i senatorów (a są wśród nich także postacie prominen­tne w partii), są wściekli o to, że obni­ża się ich zarobki, gdy konta nominatów Morawieckiego w spółkach skarbu ros­ną co miesiąc o kolejne dziesiątki tysię­cy złotych. Tym bardziej że wielu z nich, podobnie jak sam Morawiecki, przylgnę­ło do partii „dopiero po naszym zwy­cięstwie” - jak mówią działacze Prawa i Sprawiedliwości.
   Właśnie dlatego, kiedy w zeszłym ty­godniu Morawiecki kończył swoje wy­jątkowo konfrontacyjne przemówienie w Sejmie, w którym nieudolnie naśla­dował autentyczną pasję Kaczyńskiego w atakowaniu opozycji, posłowie i po­słanki PiS skandowali „Beata, Beata!” za­miast „Mateusz, Mateusz!”.

KIM PAN JEST, PANIE MORAWIECKI?
Kolejne dryblingi Mateusza Mora­wieckiego sprawiły, że po pół roku peł­nienia funkcji premiera stracił zaufanie centrum, a nie zdobył zaufania twardej prawicy. Trwa stagnacja w inwestycjach prywatnych, bo polscy przedsiębiorcy widzą, że za całym tym niby probiznesowym przedstawieniem kryją się or­dynarny pisowski etatyzm i podatkowe domiary. Ale nienawidzi go także Ma­cierewicz, nie ufa mu Rydzyk, a partyjny aparat woli obaloną Szydło.
   Nie chodzi tylko o brak polityczne­go doświadczenia. Ani o to, że piarowe strategie, wyniesione przez Morawie­ckiego z biznesu, nie sprawdzają się wo­bec działaczy PiS, którzy wolą bardziej przaśne metody - przytulanie i kasę. Zadają pytanie: „Kim pan jest napraw­dę, panie Morawiecki?”.
   I nikt nie potrafi na nie odpowiedzieć. Wydaje się bowiem, że Mateusz Mora­wiecki chciałby być do godziny 15 kimś w rodzaju Ryszarda Petru, bawić się w gospodarczy liberalizm i przy tym za­rabiać dobre pieniądze. A po godzinie 15 stawać się kimś na modłę Piotra Semki - radykałem prawicowej wojny kul­turowej, zagorzałym antykomunistą, udającym jakiegoś żołnierza wyklętego, jakby to była wirtualna gra.
   Petru i Semka są jednak na swój sposób autentyczni, mają zwolenników i wro­gów. Podczas gdy Morawiecki, który jak kameleon zmienia kostiumy i maski, nie przekonał do siebie nikogo.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz