środa, 20 czerwca 2018

Trzecia bezsiła



W Polsce wciąż ma szanse tzw. trzecia siła polityczna. Ale tylko wtedy, jeśli przestanie udawać, że nie wie, o co naprawdę chodzi w sporze PiS z Platformą.

Od co najmniej trzech lat, jeśli nie od de­kady, pojawiają się tęsknoty za „trzecią siłą” w polskiej polityce. Mówi się o ja­łowym „sporze dwóch plemion”, o we­wnętrznym, ambicjonalnym konflikcie dawnych solidarnościowych kolegów, walczących o prestiż i wpływy. Wresz­cie - o szkodliwym duopolu, fałszywej dwupartyjności, która odstręcza od polityki wielkie rzesze Polaków. Spór Platformy i PiS ma już śmiertelnie nudzić wy­borców, stał się podobno przekleństwem polskiej polityki, blokuje dostęp nowych ludzi i wizji do publicznego życia.
   Postuluje się zatem konieczność wyrwania się z tego „klinczu”, zajęcia się „prawdziwymi problemami kraju”.
PiS jest zły, ale Platforma nie lepsza, do wymiany jest zatem cała klasa polityczna jako zużyta mentalnie i biologicznie. Powinna pojawić się nowa ożywcza formacja, która odcza­ruje polską politykę, przekreśli niszczącą państwo zimną wojnę, przeniesie debatę w inny wymiar. Taka trzecia, a może i czwarta siła, ponieważ i na prawicy widać coraz większą liczbę sceptyków, niezadowolonych z poczynań PiS.
   Docelowo więc rywalizowałyby ze sobą wrażliwa społecz­nie, progresywna kulturowo i rozsądna gospodarczo socjal­demokracja w stylu skandynawskim z eleganckimi konser­watystami z brytyjskim sznytem. Czy taka scena polityczna byłaby lepsza? Pewności nie ma, choć zapewne tak. Mniej byłoby może udawania, hipokryzji, chowania programów pod stołem, lawirowania i sprzecznych deklaracji.
   Jednak taka wizja zupełnie nie bierze pod uwagę realiów. Lewicowi kandydaci na socjaldemokratów, tak jak i zniesmaczeni PiS cywilizowani konserwatyści, są dotąd bezradni jak dzieci. Pohukują coś w telewizyj­nych programach, w istocie zaś brzydzą się polityką, a zarazem narzekają, że kraj nie jest taki, jak powinien. Są na etapie debaty o debacie. Przy Kaczyńskim i Schetynie, których serdecznie nie znoszą, są politycznie nikim. Jednocześnie słychać, że starzy liderzy powinni ustąpić itd. Tak się w polityce nie dzieje, nie ma dobrowolnych rezygnacji jednych polityków na żądanie mniej popular­nych polityków.

Prawdziwy spór
Ostatnie partyjne sondaże zwróciły uwagę głównie tym, że PiS mimo wielu wpadek wciąż utrzymuje wyso­kie poparcie. Ale widać też w nich coś innego. Okazuje się, że PiS i Platforma łącznie mają dziś głosy 60 do (częściej) 70 proc. wyborców. Trzecie w kolejności ugrupowanie w jednym z tych badań miało 6 proc., a poziom 10 proc. jest ostatnio dla tych „trzecich” barierą praktycznie nie do przeskoczenia.
   Zatem twierdzenie, że spór PiS z PO jest pozorny, że już nie interesuje większości Polaków, którzy patrzą na tę walkę jak na kuriozum, jest zwyczajnie niepraw­dziwe. Zdaje się, że właśnie przeciętni wyborcy lepiej wyczuwają naturę tego konfliktu, dlatego wciąż się weń anga­żują. Wiedzą, że to nie tylko zwykła par­tyjna nawalanka, gdzie liczy się to, kto kogo załatwił we wtorek, a kto komu coś zrobił w środę, ale że to zasadniczy i naj­ważniejszy po 1989 r. polityczny podział.
Że w powodzi rzeczy małych, śmiesznych i podłych, jakie towarzyszą politycznej codzienności, chodzi jednak o kwestie podstawowe: ustroju państwa, stanu praworządności, konstytucyj­nego porządku, wolności obywatelskich, miejsca Polski w Europie, pozostawania w kręgu Zachodu lub Wschodu.
   PiS i Platforma to nie są wymarzeni oponenci. Dwie Polski, jakie się od wielu już lat ścierają, zapewne mogły­by mieć lepsze reprezentacje. Ale siła tych dwóch partii polega na tym, że one nie udają, iż tego zasadniczego kon­fliktu, którego geograficzny obrys widać wręcz po grani­cach dawnych zaborów, nie ma, że można go unieważnić, oderwać się, rozmyć jego istotę. W przypadku PiS to ro­zumienie cywilizacyjnej wagi sporu jest oczywiste, pra­wicowy elektorat też to znakomicie pojmuje. Platforma, atakowana przez rywali z niepisowskiej strony, czasami się waha, traci animusz pod wpływem narracji w tonie „wy tylko o tym PiS”. Niemniej wiele wskazuje, że właśnie ten wysiłek pozostawania na antypisowskim froncie po­woduje, iż jest wciąż drugą siłą polityczną, a konkurencja odstaje coraz bardziej.
   Trzecia siła, aby zdobyć znaczącą pozycję, musi pozbyć się złudzenia, że da się stworzyć istotny polityczny byt obok konfliktu PiS z Platformą, abstrahując od zasadni­czej treści tego sporu. Dopóki ci, którzy myśląc o alter­natywie dla „duopolu”, sądzą, że zbudują zupełnie nową scenę polityczną, że niejako okrążą istniejące pole walki, dopóty będą toczyć heroiczne boje o 10 proc. poparcia. Czy Platformę może zastąpić inne ugrupowanie? Może, ale tylko wtedy, kiedy podejmie - jeszcze lepiej i sku­teczniej - rolę reprezentanta otwartego, nowoczesnego społeczeństwa w sporze z wykluczającą katolicko-nacjonalistyczną wspólnotą.
   Jeśli przez trzy lata rządów PiS (i wcześniej przez osiem lat władzy PO) nie powstała stabilna trzecia siła na trwałym poziomie przynajmniej dwudziestu kilku procent (pomi­jając chwilowe sukcesy Nowoczesnej), to właśnie dlatego, że wielu polityków i publicystów neguje wagę „sporu dwóch plemion”. Chce kontestować zarówno PiS, jak i Platformę, „obiektywnie” dostrzegać wady i zalety obu tych partii, „bi­lansować osiągnięcia” i udawać, że jest normalnie.

Przejęcie ról
Panuje opinia, że nowa formacja musi być zbudowana na równej kontrze do Platformy i PiS. Rzecz w tym jed­nak, gdzie ta nowa trzecia siła miałaby szukać wyborców. Wyraźnie widać, że elektorat PiS nie jest brany pod uwa­gę, że wszyscy „nowi”, albo w nowej odsłonie, zamierza­ją pożywiać się na starym kawałku tortu, czyli dawnym i obecnym elektoracie Platformy, także Nowoczesnej, któ­ra podebrała wyborców PO już wcześniej.
   Ostatnio sensacją sezonu jest wzrost poparcia dla SLD, z około 5 proc. do ok. 8-9 - już to wiele mówi o dzisiejszej skali sukcesu w polskiej polityce. Dumny z tego powodu lider Sojuszu Włodzimierz Czarzasty od pewnego czasu niemal wszystkie swoje krytyczne uwagi kieru­je pod adresem nie PiS bynajmniej, ale Platformy, a rzeczniczka SLD zajęła się nieżyczliwie Nowoczesną.
   Także Partia Razem, która jeszcze pod­czas batalii o niezależność Trybunału Konstytucyjnego zdawała się rozumieć istotę toczącego się ustrojowego spo­ru, potem zdecydowała, że żyje jednak w normalnym demokratycznym kraju, gdzie zajmie się sprawami społecznymi (czas pracy) - zresztą bez żadnych możliwości wprowa­dzenia swoich propozycji. Tak się dzieje, kiedy ma się 2-3 proc. poparcia, tyle co w 2015 r. Chciałoby się powie­dzieć Adrianowi Zandbergowi: chcesz mieć siedmiogodzinny dzień pracy, zdobądź władzę albo przynajmniej zrób cokolwiek w tym kierunku.
   Trzecia siła polityczna nadal ma w Polsce szanse. Plat­forma wciąż zmaga się z gębą, jaką dostała po okresie swoich rządów. Musi tłumaczyć się z tego, że „nic nie robi”, z braku charyzmy liderów, z niewiarygodności, niekon­sekwencji itd. PiS ma już zaś w bagażu kilka kryzysów i załamań sondaży, zaczyna ludzi irytować i nudzić, nie ma już kuloodpornej kamizelki. I kończy mu się budże­towa kasa. Kaczyński i Schetyna w rankingach zaufania lokują się w dolnej części tabeli. Tym bardziej pokazuje to niemoc ich rywali, ale zarazem wagę konfliktu, który liderów „plemion” najwyraźniej wzmacnia.
   Aby włączyć się do prawdziwej walki o władzę, o możli­wość realnego wpływu na bieg zdarzeń, potencjalna trze­cia siła nie uniknie wejścia we wszystkie role Platformy, przede wszystkim jako flagowego przeciwnika PiS. Musi być pełnokrwistym, całościowym politycznym ugrupo­waniem. Właśnie totalnym, a przy tym lepiej wymyślo­nym, zręczniejszym wizerunkowo, z atrakcyjniejszym programem. Może partie polityczne w dłuższym czasie nie mają przyszłości, ale teraźniejszość wciąż należy tylko do partii. Niewykluczone, że za 20 lat polityka zmieni się nie do poznania, jednak polskie wybory są już tej jesieni i w przyszłym roku.

Hamleci i kunktatorzy
Jeśli Platforma ma wciąż dwadzieścia kilka procent po­parcia, a inni po kilka procent, to dlatego, że na objęcie roli PO - w tym całościowym sensie - na razie nie ma chętnych. Nawet jeśli Schetyna zbiera teraz profity wynikające tylko z braku wystarczająco dobrej alternatywy, to rodzi się pyta­nie, dlaczego taka dotąd nie powstała. Tłumaczenie się tylko brakiem pieniędzy na działalność kampanijno-polityczną jest nieprzekonujące. Zarówno SLD, jak i Razem dostali milionowe subwencje. Ponadto w polityce kapitałem jest pomysł. Dwa „plemiona”, PiS i PO, powstały i dostały się do Sejmu, kiedy partie polityczne jeszcze w ogóle nie były finansowane z budżetu państwa; dopiero od tamtego mo­mentu (2001 r.) zaczęły funkcjonować dotacje i subwencje. To były po prostu efektywne polityczne koncepcje, wyma­gające odwagi i zdecydowania, których dzisiaj dramatycz­nie brakuje.
   Dominuje posunięte do granic absurdu kunktatorstwo: hamletyzowanie Biedronia, niezdecydowanie Frasyniuka, zmiany politycznych nastrojów Nowackiej. To jest małe skrobanie, drobne ciułactwo, kombinowanie na po­ziomie bliskim zera procent. Nie ma strategicznego myśle­nia, śmiałości, rozmachu i determinacji, bez których nie powstają żadne ważne inicjatywy. Po niepisowskiej stronie każ­dy patrzy dzisiaj na drugiego - niech się pierwszy ujawni z pomysłem, niech się spali, skompromituje i ubędzie z interesu.
Niech ma w pierwszym sondażu 5 proc., a potem 2. Tyle że ci, którzy tak myślą, nie są na razie ani lepsi, ani zdolniejsi od swo­ich konkurentów. Ich przy takiej mental­ności czeka taki sam los.
   Teraz w sprawie trzeciej politycznej siły obowiązuje mit „weryfikujących wyborów samorządowych”, przed którymi wszystko zamarło. Dopiero po nich mają podobno nastąpić w polskiej polityce wielkie ruchy tektoniczne. Może Schetyna przegra, Kosiniak-Kamysz się pogrąży, Czarzasty dostanie po nosie, za to Biedroń wyraźnie wygra w swoim mieście i to go na­tchnie ogólnopolsko. Nowacka w końcu dogada się z Zandbergiem, Nowoczesna się rozpadnie, Kukiz się podzieli itd. I z tego wyłoni się nowy układ. Właśnie na „tuż po wyborach samorządowych” umówił się z wyborcami na partię „liberalno-społeczną” Ryszard Petru. Ale to tak nie działa. I wciąż będzie to dodawanie zera procent do prawie zera. Przełom w kwestii trzeciej siły politycznej w Polsce nie zrodzi się z sumy czyichś porażek.
   Problem jednak tkwi głębiej. Można odnieść wrażenie, że dla części niePiS-u, zwłaszcza lewicy, liberalna demo­kracja oznacza po prostu demokrację liberałów. Pojawiają się opinie, że demokracja bez socjału jest bezużyteczna, że poczucie wolności jest zależne od statusu finansowego, a suche ustrojowe procedury są instrumentami przemocy elit nad klasą ludową. W takiej sytuacji rzeczywiście trudno mówić o szczerej woli obrony demokratycznych instytucji.
   W tym punkcie duża część środowisk teoretycznie opozycyjnych znajduje wspólny język z obecną władzą. Socjaliści spotykają się z autorytarną prawicą. Są skłonni wierzyć, że prawicową wspólnotowość da się wykorzy­stać także w lewicowej opowieści. Jeśli ceną za pożądane zmiany klasowe ma być podanie w wątpliwość liberalnej - opartej na procedurach, prawach mniejszości i gwaran­cji sądowej niezależności - demokracji, to może, uważają, warto tę cenę zapłacić.
   Ale właśnie takie podejście do państwa i jego ustroju ogranicza możliwości powstania w Polsce trzeciej po­litycznej siły. Zwolennicy demokratycznego państwa prawnego (jak głosi konstytucja) wciąż bowiem są bardzo liczni, mają swoje wyobrażenia o wolnościowym ustroju.
I raczej z tego nie zrezygnują.

Mięta do PiS
Dlatego lewica marnuje swoją szansę na stanie się zna­czącą siłą. Nie tylko przez nieustanne wewnętrzne kłótnie (szykuje się co najmniej trzech kandydatów na prezydenta Warszawy). Głównie przez to, że próbuje wchodzić w ide­owe flirty z PiS, szukać wspólnoty pewnych socjalnych celów. A to powoduje, że mniej krytycznie patrzy na an­tydemokratyczne ekscesy władzy, przymyka jedno oko.
   Lewica czująca miętę do PiS jest politycznie bezużytecz­na i nigdy nie zdobędzie szerszego poparcia. Przeciwnik PiS, który bardziej zgadza się z partią Kaczyńskiego, niż nie zgadza, nie jest wzorem wiarygodności. Pod pozorami troski, jak skuteczniej walczyć z PiS - na zasadzie: musi­my dobrze poznać przeciwnika, aby go pokonać - trwa festiwal wychwalania obecnej władzy. Jaka jest prospo­łeczna, jak słucha ludzi, jakie ma fanta­styczne pomysły, jak sobie świetnie radzi z kryzysami, jak genialny Morawiecki za­miata opozycję (i jakoś tu nie przeszkadza, że na temat sądownictwa premier wypo­wiada się ostrzej niż Ziobro).
   Pewne lewicujące środowiska „łykają” propagandę PiS jeden do jednego i zdają się mieć pretensje do innych, że są na nią bardziej odporni. Swoją własną fascyna­cję PiS, a zwłaszcza Morawieckim, pró­bują obiektywizować i przedstawiać jako dowód na wielkość premiera i jego ekipy. Ponadto powstaje zasadnicze pytanie, skoro PiS jest taki dobry i prospołeczny, to po co właści­wie odsuwać to ugrupowanie od władzy. Może lepiej się do niego po prostu zapisać.
   Dopóki więc nie powstanie formacja, która powie wy­raźnie, że demokratyczna rama państwa jako warunek wstępny jest nienegocjowalna i tylko w państwie prawa można prowadzić poważną politykę społeczną, wyniki lewicy będą takie jak dotychczas. Gdyby dysydenci w cza­sach PRL - a wielu z nich miało poglądy socjalistyczne - wzruszali się równością, „awansem cywilizacyjnym” i powszechną dostępnością żłobków, to nadal rządziliby pierwsi sekretarze.
   Zasadniczy spór z PiS o kierunek, w jakim ma zmierzać kraj, mogą toczyć liberałowie, socjaldemokraci czy so­cjaliści. Polityczny skład czołówki niePiS-u nie jest aż tak istotny. Warunkiem jednak jest samo podjęcie tego sporu, a nie rozmiękanie pod wpływem „przywracania godności ludziom przez PiS” za pomocą budżetowych wydatków. Coraz wyraźniej widać, że ewentualna trzecia siła, jeśli chce coś znaczyć, musi podtrzymać „totalność” krytyki PiS i do tego dopiero dodawać inne, np. socjalne, obycza­jowe czy kulturowe, puzzle. Tego - jak widać z sondaży - oczekują niepisowscy wyborcy.
Jeśli tak się nie stanie, to lewica wciąż się będzie dziwić, że ma kilka procent, a ci staroświeccy, skompromitowani liberałowie podchodzą pod 30. Jakakolwiek formacja, któ­ra łamanie konstytucji będzie „bilansować” z 500 plus, nie ma szans na zostanie trzecią siłą polskiej polityki.
Mariusz Janicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz