piątek, 22 czerwca 2018

Jak to rozruszać



Specyficzna symbioza PO i PiS jest dla części polskiej inteligencji przekleństwem. Nie brakuje zresztą argumentów za jej przerwaniem. Tyle że nie powstał ani jeden realistyczny scenariusz zmiany reguł.

Wszystko wskazuje, że Plat­forma Obywatelska od­zyskała przywództwo na opozycji. Centralny po­dział sceny politycznej na PiS i PO raz jeszcze się zatem utrwala. Nawet jeśli obu rywalom na razie opłaca się utrzymywać koalicyjne dekoracje Przełom 2015 r. nie spowodował też we­wnętrznej rekonstrukcji tych partii. Ani Andrzej Duda, ani Beata Szydło i Mate­usz Morawiecki nie wnieśli nowej jakości. PiS wciąż jest partią Jarosława Kaczyńskiego.
   Z kolei w Platformie musiało zmienić się bardzo wiele, aby wszystko zostało po sta­remu. Grzegorz Schetyna - choć przez lata rywalizował z Tuskiem - nie zdecydował się na rewizję dorobku partii z czasów sprawo­wania rządów. Nie doszło też do nowego
otwarcia programowego ani personalnego (choć ujawniło się kilka nowych twarzy). Specjalnością PO pozostaje taktyczne, kunktatorskie lawirowanie.
   Po frekwencji wyborczej poznamy, w ja­kim stopniu spór tych dwóch ugrupowań mobilizuje obywateli. Na razie swój dystans wobec „plemiennej wojny” najgłośniej demonstruje młoda ideowa inteligencja. Co widać po fali publicystycznych książek, które pojawiły się w ostatnich miesiącach.
I może warto ujawnione w nich posta­wy podsumować.


Lewica rozmarzona
Wiele ukazało się (również na łamach POLITYKI) sążnistych omówień „raportu z Miastka”, w którym Maciej Gdula z „Kry­tyki Politycznej” sportretował popierającą PiS małomiasteczkową klasę średnią. Jed­nak autorskie wnioski badacza przeważnie były już ignorowane. Choć Gdula zamiar miał ambitny - naszkicować lewicy pro­gram polityczny.
   Swoją książkę „Nowy autorytaryzm” zaczyna jednak od retorycznego pytania: „Dlaczego nie zagłosuję na PO?”. Otóż popieranie Platformy, jego zdaniem, gwarantuje PiS drugą kadencję. Bo „świat Platformy (...) to świat strachu przed Kaczyńskim”. Natomiast obywatele pra­gną „świata, w którym nie będzie trzeba się bać”.
   Gdula ma Platformie wiele za złe. Oskarża ją o nieczułość wobec słabszych, osłabianie instytucji publicznych, wytwa­rzanie „dusznej ideowej atmosfery” (do­staje się prezydentowi Komorowskiemu za ustanowienie Dnia Żołnierzy Wyklę­tych). Ewę Kopacz oskarża o zduszenie spontanicznych odruchów społecznej empatii wobec uchodźców. Choć to Ka­czyński w istocie zdiabolizował obcych, zaś ówczesna pani premier jedynie pró­bowała zejść z linii obrony przegranej sprawy. Co chwały może jej nie przynio­sło, lecz mieściło się w kategoriach Realpolitik (zwłaszcza że problem był głównie symboliczny). Ogólnie rzecz biorąc, nale­ży jednak zgodzić się z Gdulą, że istotne dla demokracji wartości Platforma czę­sto obsługuje ukradkiem, co nie buduje poczucia dumy w stłamszonej przez PiS części społeczeństwa.
   To jednak pytanie o dobrze znane w na­szej tradycji granice politycznego reali­zmu. Czy w warunkach panującej opresji należy maksymalizować oczekiwania i dawać moralne świadectwo? Czy też le­piej unikać konfrontacji i szukać trudnych kompromisów? Wyrachowanie przeważ­nie było domeną polityki prawicowej, zaś idealizm lepiej się odnajdywał w tradycji lewicowej. Nieuznający przegranych spraw Maciej Gdula jakoś więc do niej nawiązuje.
   Zdiagnozowany przez niego nowy autorytatyzm pisowskich rządów to dla lewicy sytuacja opresyjna. Autor stawia tezę, że PiS kupiło poparcie klasy śred­niej, oferując jej przyłączenie się do ata­ku na elity oraz prawo do pogardy wobec najsłabszych grup (mniejszości, kobiet, imigrantów). Socjotechnicznym zabie­gom obozu władzy należy więc prze­ciwstawić silny projekt godnościowy, który odbuduje społeczną solidarność. Zdaniem Gduli lewicowa alternatywa powinna zbudować swój program wokół kwestii uchodźców, gender, tematyki eu­ropejskiej i pluralizmu.
   Wszystko to jednak tematy skrajnie nie­popularne bądź niszowe, więc nawet nie­specjalnie cyniczny polityczny technolog uznałby pewnie pomysły Gduli za eks­centryczne pięknoduchostwo. Zwłaszcza że autor wyraźnie zaznaczył, że nie chodzi o kilkuprocentowy lewicowy przyczółek, lecz trzecią siłę zdolną przewartościować obecne podziały. Pewnie i sam Gdula świa­domy był karkołomności swych koncep­cji, skoro ich powodzenie uzależnił od do­datkowego warunku. Otóż godnościowa lewica nie poradzi sobie bez wyrazistego lidera, który jakością swego przywództwa uwiarygodni program.
   A z tym może być klops, gdyż wielcy przywódcy rzadko kiedy rodzą się w świecie inteligenckich wyobrażeń. Ani też nie przychodzą na zawołanie, wstępując na czerwony dywan. Popyt na charyzmę wcale nie musi ożywiać podaży. W realnej polityce zasoby zawsze są jakoś ograniczo­ne. Trzeba więc nimi umiejętnie zarządzać, mierząc siły na zamiary. Wytyczać wielkie cele, lecz dążyć do nich poprzez osiąganie pomniejszych. Być trochę oportunistą, a trochę marzycielem. W ofercie Gduli było tylko marzycielstwo.

Aby było przyjemnie
„Nowy liberalizm” Tomasza Sawczuka już samym tytułem wiele obiecuje. Za­nim jednak przyjdzie nam rozstrzygnąć, czy obietnica została spełniona, poznaj­my perspektywę poznawczą autora. Oczywiście publicysta „Kultury Liberal­nej”, podobnie jak pozostali bohaterowie tego tekstu, odcina się od „plemiennego modelu sfery publicznej”. Zdarza mu się podkreślać, że nie jest „obserwatorem re­agującym histerycznie i bezrefleksyjnie”. Lecz z drugiej strony odrzuca też postawę nadmiernie zdystansowanego symetrysty.
Jest bowiem trzecia droga: zająć „partyku­larną perspektywę ideową”.
   Co takiego widać z perspektywy liberała? Że z polską demokracją pod rządami PiS źle się dzieje. Instytucje państwa prawa nie działają, pluralizm jest zagrożony. Mimo wszystko autor „Nowego liberalizmu” stara się bronić Kaczyńskiego przed radykalny­mi krytykami. Twierdzi, że projekt pisowski zszedł na manowce wbrew intencjom jego twórcy. Że prezesa PiS zgubił nadmiar am­bicji. Któż bowiem widział, aby porywać się na budowę nowego państwa i gruntowną rekonstrukcję kulturowego kodu polskości, mając do dyspozycji normalne narzędzia demokratycznego polityka?
   Chciał bowiem Kaczyński sięgnąć gwiazd, podczas gdy ustrój pozwalał mu co najwyżej stanąć na palcach. Ponieważ więc reguły krępowały jego ambicje, zaczął od walki z regułami. I tak się zapamiętał, że walczy po dziś dzień. Rozpętując dziką wojnę, przenosząc na poziom państwa plemienne relacje, ograniczając pluralizm.
I tak będzie zawsze, dopóki Kaczyński bę­dzie dzierżył władzę. Gdyż projekt pisowski nie ma początku i końca. Może więc tylko brnąć przed siebie. Produkując na każdym etapie prowizorkę.
   Autor „Nowego liberalizmu” przestrzega jednak przed utożsamieniem rządów PiS z globalnym kryzysem demokracji. Odsu­nięcie Kaczyńskiego od władzy wcale nie zredukuje populistycznego zagrożenia. A to oznacza, że opozycja powinna skoń­czyć z „pisocentryzmem”. Czyli - inaczej mówiąc - przestać reagować na każdą zagrywkę Kaczyńskiego i kreować wła­sne tematy. Gdyż, jak dowodzi Sawczuk, w defensywie nie da się wygrać wyborów. A do tego przesadne emocje przesłaniają chłodną kalkulację. Fanatyzm wypiera odpowiedzialność, panuje przyzwolenie na bylejakość.
    „Totalność” opozycji może nawet i mia­łaby sens, gdyby fundament liberalno-de­mokratyczny był w polskim społeczeństwie niewzruszony. Ten warunek nie jest jednak spełniony. Poza tym nieprzejednani powin­ni cieszyć się powszechnym autorytetem. Czego liderom liberalnej opozycji jakoś nie zbywa. A nawet jako persony wysoce niepopularne wręcz zachęcali do złośliwe­go deptania liberalnych wartości, których tak gorąco bronili. Sawczuk również pod­kreśla, że taka polaryzacja, w której jedna strona reprezentuje lud, a druga - elity, wymusza grę do jednej bramki.
   Jakie więc wyjście? Publicysta chce na­dal bronić praworządności. Ale zarazem na nowo ją zdefiniować. Porzucić fetysz procedur i określić jej etyczny sens. Skoro więc PiS odwołuje się do kategorii sprawie­dliwości, to należy wykazać, iż państwo niepraworządne z zasady jest niesprawie­dliwe. Ważny jest bowiem cały demokra­tyczny system i to, jakim wartościom służy. Powinno to prowadzić liberałów na ścież­kę pragmatyzmu.
   I tu zaczynają się schody, gdyż pragma­tycznym liberałem nie tak dawno był już przecież Tusk. Jego formuła miała wie­le zalet i jeden istotny feler: z czasem się wyczerpała. Przestała bowiem reagować na ujawniające się nowe deficyty społecz­ne. Rozbudzając zbiorową pożądliwość na (przynajmniej retorycznie) wielki pro­jekt. Liberalni poprawiacze teraźniejszości stracili więc powab. Urośli zaś przewodnicy narodowej wspólnoty, obiecujący odzy­skanie przez siebie zdefiniowanej dumy, rekompensatę dziejowych krzywd, pa­ternalistyczną opiekę. Owszem, wzniosłe słowa są tylko walutą, którą PiS wymienia na bajeczne apanaże władzy. Deklaratyw­nie jednak projekt Kaczyńskiego nadal jest projektem „wielkim”, nawet jeśli w prakty­ce generuje chaos. Być może wkrótce sam rozpadnie się z hukiem. Co nie oznacza, że zniknie zapotrzebowanie na oferowa­ny przez PiS model relacji z wyborcami. Zwłaszcza że czasy ogólnej niepewności raczej się nie skończą.
   Trudno więc uznać za adekwatną odpo­wiedź proponowaną przez autora „politykę przyjemności”. W gruncie rzeczy to pod­retuszowana wersja „ciepłej wody w kra­nie”. Z poszerzoną sferą demokratyczną, uwrażliwiona na partycypację społeczną i kreująca mechanizmy stałe dialogu z oby­watelami, doceniająca wartość pozornie drobnych życiowych spraw oraz progra­mowo obojętna na wartości absolutne, unikająca napięć tożsamościowych. Poli­tyka powinna być bowiem bliska ludziom, dostarczać przyjemności (również symbo­licznych), zapewniać ciepło i optymizm.
   Naprawdę miło byłoby się znaleźć w wy­czarowanym przez Sawczuka świecie. Wy­starczy tylko zamknąć oczy... i nie widzieć prawdziwej Polski w trzecim roku „dobrej zmiany”. Zniszczonych instytucji, podzie­lonej wspólnoty, łatwości rozniecania ko­lejnych konfliktów. O ile Gdula proponuje szarżę z lancami na pisowskie czołgi, o tyle Sawczuk chciałby nawtykać im kwiatów w lufy. Tak dalece odcinał się od „plemien­nych” emocji, że w ogóle przestał je dostrze­gać. Wątpliwe jednak, aby jednostronne wygaszenie konfliktu ujarzmiło popędy drugiej strony. Starcie trzeba więc najpierw wygrać, a dopiero potem dyktować warunki pokoju. Projekt „nowego liberalizmu” jest wartościowym zaproszeniem do dyskusji nad Polską po Kaczyńskim. Na razie pozo­staje jednak utopią. Tymczasem liberałom przydałaby się po prostu refleksja nad tym, jak tu i teraz efektywniej rozbijać populi­styczne uzurpacje. Ale może problem tkwi w „partykularnej perspektywie ideowej”? Może liberalna matryca po prostu nie radzi sobie z wielkimi konfliktami?

Stara wiara zardzewiała
Paradoksalnie najgorsze widoki mają jednak rewizjoniści z prawej strony bary­kady. Bo Kaczyński skondensował wszyst­kie prawicowe tożsamości, odcinając ideowy tlen zawiedzionym jego populi­styczną polityką. Przy okazji gasząc na­dzieje na nowe polityczne rozdanie.
   W książce „Żadna zmiana” Stefan Sę­kowski z Nowej Konfederacji nie pozosta­wia na PiS suchej nitki. Litania zarzutów jest długa: od zerwania ciągłości insty­tucji, poprzez nieodpowiedzialną polity­kę gospodarczą, zagraniczną i obronną, aż po niszczenie fundamentów państwa prawa. Autor ma pretensje o odebranie sądom niezawisłości, skrajne uprzedmio­towienie parlamentu, podgryzanie swo­bód obywatelskich, uczynienie z mediów publicznych narzędzia prymitywnej pro­pagandy. Słowem - zawarty tu został pełen pakiet integralnego antypisowca.
   Raczej jednak nie ujrzymy Sękowskiego na najbliższej manifestacji Obywateli RP. W działaniach PiS nie dostrzega bowiem niczego nadzwyczajnego. Stwierdza, że Kaczyński robi „dokładnie to samo” co wcześniej robiła Platforma. Jako przy­kłady „dokładnie tego samego” podając dwóch cwaniacko awansem wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego (co PiS wykorzystał potem jako pretekst do totalnej jatki w TK), najście prokuratora na redakcję „Wprost” w związku z niele­galnymi nagraniami wysokich urzędników oraz autorską interpretację kawiarnianej rozmowy Sienkiewicza z Belką. Czyli raczej dokładnie... nie to samo. Trudno więc dać wiarę tezie, że PiS jedynie udoskonala pa­tologie odziedziczone po poprzednikach, skoro wymaga ona tak grubego nagię­cia faktów.
   Choćby tylko dla intrygującej konklu­zji warto mimo wszystko kontynuować lekturę. A po drodze poznajemy dzieje utraconych złudzeń Stefana Sękowskie­go. Antykomunisty, który dostrzegł jałowość antykomunizmu. Konserwatysty, który stracił wiarę w zbawczą rolę pań­stwa. Wolnorynkowca, który nie ufa wiel­kim korporacjom.
   Konsekwentnie trzymając się przy tym poglądu, że PO i PiS to owoce tego same­go zatrutego drzewa; nie wierząc w możli­wość zmiany tego stanu rzeczy ani kartką wyborczą, ani kandydowaniem gdziekol­wiek, ani założeniem własnego ruchu po­litycznego. Autor „Żadnej zmiany” docho­dzi do wniosku, że pozostaje mu. rzucić politykę w diabły.
   Ale nie po to, by stać się idiotes (tak Grecy nazywali osoby nieuczestniczące w życiu publicznym). Na razie Sękowski zdołał jeszcze ocalić wiarę w bycie repu­blikaninem. Zachęca więc, aby szukać dobra wspólnego tam, gdzie nie sięga jurysdykcja polityków. Odnaleźć własne Bieszczady. Czyli uprawiać oddolny aktywizm, zakładać spółdzielnie, wstępo­wać do kooperatyw. Nawet jeśli wymaga to o wiele więcej wysiłku niż wrzucenie głosu do urny. Do cytowanego na począt­ku książki chrześcijańskiego liberała Mi­rosława Dzielskiego dochodzi poczciwy socjalista Edward Abramowski. Sękow­skiemu nie chodzi jednak o śmiałe ideowe syntezy. Na koniec dzieli się z czytelni­kiem imaginacją, w której politycy nadal się targają po szczękach, lecz krzątającym się wokół ludziom nawet nie przyjdzie do głowy rzucić na nich okiem.
   Zwątpienia Rafała Matyi - również pu­blikującego w Nowej Konfederacji, choć o pokolenie starszego - są jeszcze głębsze. W głośnym „Wyjściu awaryjnym” daw­ny twórca idei IV RP wyzerował przecież wszystkie swoje sympatie, oczekiwania, ideowe preferencje. Nawet tak modny ostatnio republikanizm nie ma już sensu. Nie istnieje bowiem republika, odkąd par­tie obsiadły wszystkie szczeble państwa i zmonopolizowały mechanizm dystrybu­cji zasobów (ciekawym spostrzeżeniem jest, iż przyczyniły się do tego w pewnym stopniu fundusze unijne). I nie ma siły, która by zdołała rozluźnić ten patologiczny splot. Zależność obu wielkich partii od re­guł rywalizacji wyklucza przecież prawdzi­we reformy. W perspektywie co najmniej pokolenia nic się więc nie zmieni.
Cóż więc pozostaje? Wyabstrahowa­na z obecnego kontekstu idea państwa. Należy więc podjąć pozytywistyczny wy­siłek odnowienia państwowego etosu w oczach przyszłej elity. Ustawicznego burzenia nawyków uznających partyjną kolonizację państwa za stan naturalny. Oto „wyjście awaryjne”, które wiedzie korytarzem ewakuacyjnym ze świata par­tyjnej polityki. Sękowski chce kształtować oddolnie, Matyja - odgórnie, obaj stają się jednak pozytywistami.
   W jednym z wywiadów szef Nowej Kon­federacji, niespełna trzydziestoletni Bar­tłomiej Radziejewski, otwarcie stwierdza, że jego pokolenie nie odnowi polskiej po­lityki: „Jest zakopane w pieluchach i kre­dytach. Skłonność do ryzyka i nonkonformizmu jest w nim niska. (...) Także przez zabetonowanie systemu: nasze pokolenie pozakładało rodziny, ale dużych karier ani pieniędzy nie zrobiło. Więc pielęgnuje swoje małe sukcesy. Zostało też wychowa­ne od początku w warunkach ścisłego już klientelizmu w życiu publicznym, bez do­świadczenia bycia pionierami, tworzenia reguł gry. Generalnie warunki III RP nie zachęcają do aktywności publicznej”.
   Na sugestię dziennikarza, że mimo wszystko lepiej działać, niż tylko mówić, Radziejewski ironizuje: „Chwilowo nie mam wolnych 10 milionów na koncie”. Jarosław Kaczyński może więc spać spo­kojnie, skoro najrozumniejsza z potencjal­nych prawicowych alternatyw już na star­cie abdykuje z polityki.

Każdy sobie
Rozbrat inteligencji (zwłaszcza młodej) z partyjną polityką od lat systematycznie się pogłębia. Luzują się wzajemne kontak­ty, stopniowo zanikają pasy transmisyjne. Inteligenci mają problem z akceptacją brutalnych reguł walki o władzę i nie wi­dzą siebie w polityce zorientowanej na ma­sowe gusty. Politycy nie chcą zaś słuchać o ideach, a wyszukanych metafor ani nie cenią, ani nie rozumieją. Pierwsi zanadto oderwali się od ziemi, drudzy zbyt ciężko po niej stąpają. Coraz mniej jest zresztą okazji do wspólnych dyskusji. A jeśli na­wet jeszcze zdarzają się, dialog coraz bar­dziej kuleje.
   Czasem mimo wszystko zdarzyć się może coś niespodziewanego. Jak ostat­nio, gdy Platforma Obywatelska ogłosiła start w wyborach na prezydenta Katowic filozofa i katolickiego publicysty Jarosława Makowskiego. Wszedł do partyjnych struk­tur tylnymi drzwiami, poprzez think tank. Zdublował tę aktywność ze społecznym ru­chem antysmogowym. Miał więc własny temat i własne zaplecze. Jakoś zaskoczyło, bo szybko został radnym i nawet szefem klubu w sejmiku śląskim, potem został wy­brany na szefa katowickiej PO. Zapewnia, że te straszne partie mimo wszystko można od środka nieco rozruszać. Lecz naśladow­ców mimo wszystko nie znajduje.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz