piątek, 1 czerwca 2018

Przed nami ściana



Rozmowa z dr. Bogusławem Grabowskim, byłym członkiem Rady Polityki Pieniężnej oraz Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku, o tym, czy nadal stać nas na wszystko, czy też pieniądze się skończyły.

JOANNA SOLSKA: - Jak pan ocenia kompetencje ekonomiczne premiera? Obaj byliście w Radzie Gospodarczej przy premierze Tusku.
BOGUSŁAW GRABOWSKI: - Główną spra­wą, którą się zajmowaliśmy, był system emerytalny i reforma OFE. Dużo mówili­śmy o solidarności międzypokoleniowej. Zdziwiłem się więc, że proponując nowy podatek, który miałby sfinansować po­stulaty rodziców osób z niepełnospraw­nością, Mateusz Morawiecki uzasadnia go solidarnością międzypokoleniową. W tym przypadku o żadnej solidarności międzypokoleniowej nie można mówić. Premier powinien o tym wiedzieć, cho­ciaż jest historykiem.
Rząd nie chce dać protestującym czy nie może?
Myślę, że premier Morawiecki w kasie państwa zobaczył dno. W przeciwnym razie nie wyobrażam sobie, że byłby aż tak nieugięty wobec tego, co się dzieje w Sejmie. Zwłaszcza że 87 proc. społe­czeństwa w przypadku rodziców doro­słych dzieci niepełnosprawnych uważa, że im się naprawdę należy.
Jeszcze niedawno Mateusz Morawiecki na konwencji PiS zapewniał, że „stać nas na wszystko".
Ale pakiet obietnic, które przedstawił, świadczy o czymś innym. Ładnie opa­kowane pudełka, prawie puste w środ­ku. Znaczna część tych obietnic ma być spełniona w najbliższych latach, czyli nie bardzo wiadomo kiedy. lak program Dostępność Plus, który ma kosztować wprawdzie 23 mld zł, ale mają to być  głównie pieniądze unijne i samorzą­dów. W dodatku obietnice są adresowa­ne do trudno identyfikowalnej grupy np. małych przedsiębiorców, którzy pła­cą CIT. Obiecuje im się obniżenie stawki tego podatku z 15 do 9 proc., ale małe fir­my go nie płacą, rozliczają się z fiskusem przy pomocy PIT. Jedyny konkret, czyli wydatek, na który trzeba mieć pieniądze w tym roku, około 1,5 mld zł, to 300 zł wyprawki dla uczniów, którym wcze­śniej rząd odebrał darmowy podręcznik.
Premier pewnie będzie hojniejszy tuż przed wyborami.
Sądzę, że też będzie się starał obiecy­wać coś, co nie będzie musiało być sfinan­sowane natychmiast. Gdyby rządzący widzieli, że mają pieniądze do wydania, to ten pakiet nie byłby taki skromny.
Pani minister finansów milczy.  
Przypuszczam, że w kontaktach z pre­mierem, który wcześniej był także mini­strem finansów, jest bardziej rozmowna. Sądzę, że taki mają układ. Rząd o praw­dziwym stanie finansów państwa wie zapewne dużo więcej, niż przekazuje,
ale widzę, że mniej, niż powinien. Cią­gle nie ma analiz pokazujących, jakie naprawdę są efekty uszczelnienia VAT. Nie znamy nawet efektów tzw. pakietu paliwowego, który utrudnił działalność przestępczą. To dość dziwne.
Na konwencji PiS premier powiedział, że z uszczelnienia mieliśmy w zeszłym roku 30 mld zł, a w tym będzie jeszcze więcej. Dlatego stać nas na wszystko.
To dlaczego nie zapisał tego w usta­wie budżetowej na 2018 r.? Z ustawy wynika, że wpływy z uszczelniania VAT przestaną rosnąć. Wiedza Morawieckiego kłóci się z jego retoryką i wywołaną przez niego percepcją społeczną. Kolej­ka żądających od państwa więcej szybko się wydłuża.
Co wiemy o wpływach do budżetu po pierwszym kwartale?
Niewiele. W ciągu ostatnich dwóch lat finanse publiczne stały się dla ekonomi­stów i analityków o wiele mniej przejrzy­ste niż wcześniej.
Ale wpływy z tego podatku łatwo policzyć.
Tak, ale nie znamy sum, jakie państwo musi zwrócić podatnikom. Nie wiemy, jak długo przedsiębiorstwa czekają obecnie na zwrot VAT. Zmieniono wiele zasad i większe wpływy mogą wynikać z faktu, że firmy dłużej czekają na na­leżne im pieniądze, a inne szybciej mu­szą wpłacać podatek do budżetu. Więc z samego porównania wielkości wpły­wów nic jeszcze nie wynika, nie można porównywać gruszek ze śliwkami. Poza tym jeszcze nigdy nie było tak wielkich rozbieżności między dochodami pań­stwa zapisanymi w ustawie budżetowej a tymi realnymi.
Te prawdziwe w 2017 r. były wyższe, więc to chyba jest powód do radości.
Ale świadczy o tym, że rząd nie umie dobrze zaplanować dochodów państwa. Dobrze prognozuje wskaźniki makro, takie jak inflacja czy kurs walutowy, a na końcu wynik się nie zgadza. Czyli o rozjeździe planu i wykonania zade­cydowały czynniki, których nie znamy.
I najwyraźniej za mało wie o nich także sam rząd . Nie wiemy też, dlaczego, mimo tak dobrej koniunktury, gwałtownie ro­śnie liczba upadłości przedsiębiorstw. Jak się do niej mają zmiany w systemie funkcjonowania skarbówki?
W którym miejscu plan i wykonanie budżetu różnią się najbardziej?
Jest zdumiewające, że przez kilka mie­sięcy mamy nadwyżkę budżetową, a po­tem nagle wpadamy w deficyt.
Nie wiadomo dlaczego?
Na razie nie. Dowiemy się w połowie roku, kiedy będzie sprawozdanie z wy­konania budżetu 2017 r.
Co wiemy na pewno?
Że tempo przyrostu wpływów pań­stwa wyhamowało. A wydatki rosną. Do rządzących dociera, że wydajemy za dużo i trzeba zastopować, bo to się musi źle skończyć.
Przed wyborami w 2015 r. też straszyliście, a nic się nie stało.  
Straszyliśmy, bo 500 zł miało być na każde dziecko, co kosztowałoby 40 mld zł. Podniesienie kwoty wolnej od podatku dla wszystkich następne 40 mld zł i pomoc dla frankowiczów kolejne 40 mld zł. Na szczęście PiS zre­alizował tylko część przedwyborczych obietnic.
Wyborcy i tak są przekonani, że to jedyna partia, która dotrzymuje obietnic. Dlaczego twierdzi pan, że wydajemy za dużo? Przecież mimo to wyrastamy z deficytu. Przed PiS dług publiczny zbliżał się do 56 proc. PKB, przy dopuszczalnej granicy 60 proc., teraz zmalał do 51 proc. z kawałkiem.  
Nic nie zmalało! W świetnym dla bud­żetu 2017 r. powiększyliśmy dług o ko­lejne 25 mld zł, bo niczego w finansach publicznych nie naprawiono. Wskaźnik zadłużenia obniżył się tylko chwilowo dzięki mocnemu złotemu. 40 proc. dłu­gu państwa denominowane jest w wa­lutach obcych, więc jak nasza waluta się wzmacnia, dług w złotówkach po­zornie maleje. To się już zaczyna zmie­niać, dobry trend się odwraca. Jesteśmy za to krytykowani, że nie wykorzystali­śmy dobrej koniunktury.
Spośród krajów UE aż 14 miało w 2017 r. nadwyżkę budżetową albo wydały nie więcej, niż zarobiły. Niemcy, Czechy, Szwecja, Holandia i Cypr wydały mniej, niż wpłynęło do budżetu, czyli zmniejszyły swoje długi. Polska już nie jest prymusem. 
 Zadłużenie powiększyło tylko pięć państw: Rumunia, Węgry, Hiszpania, Francja i Polska. Nawet Grecja i Portu­galia, najmocniej dotknięte kryzysem, osiągnęły nadwyżkę budżetową. Pozo­stałe mają deficyty budżetowe zbliżone do zera. Nasz powoli znów się powiększa i rząd to widzi. Dlatego się pogubił i krę­ci. Nie wie, co ma robić.
Premier twierdzi, że wpływy z CIT, czyli podatku dochodowego od przedsiębiorstw, rosną, mimo że stawka dla najmniejszych firm została obniżona z 19 do 15 proc.
I te małe firmy, które CIT nie płacą, na wzrost dochodów z tego podatku żadnego wpływu nie mają. Gdyby pre­mier mówił prawdę, najlepszą receptą na kłopoty budżetu byłoby obniżenie stawki CIT dla wszystkich. Dlaczego tego nie zrobi? Zwłaszcza że dla budże­tu wpływy z CIT są kilkakrotnie mniej istotne niż z VAT. A dynamika przyrostu wpływów z VAT, jaką obserwowaliśmy w minionym roku, już się nie powtarza.
Rosną wpływy z PIT.
Tak, razem ze sporym wzrostem za­robków. A także dlatego, że coraz bar­dziej brakuje ludzi do pracy i przed­siębiorstwa przestały wypychać ich na samozatrudnienie, chętniej dają eta­ty. Kiedy jednak koniunktura zacznie się pogarszać, grono fikcyjnych, ale korzyst­niej opodatkowanych przedsiębiorców znów się powiększy i wpływy z PIT zma­leją. Podobnie jak składki do ZUS.
Dlaczego koniunktura miałaby się pogorszyć? W trzyletnim planie konwergencji, który Polska właśnie przesłała do Komisji Europejskiej, rząd spowolnienia nie przewiduje. Wynika z niego, że wprawdzie nasze wydatki socjalne są ogromne, ale wpływy też będą rosły. Rząd panuje nad sytuacją.  
 To jest to, co premier mówi, a nie to, co wie. Wie zaś doskonale, że jego pro­gnoza przesłana do Brukseli jest nad wyraz optymistyczna, nierealistyczna. Zarówno bowiem Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak i Bank Świato­wy, a także szef Europejskiego Banku Centralnego oraz wielkie banki inwe­stycyjne, na podstawie sygnałów, które płyną z gospodarki światowej, a także niemieckiej, od której nasza jest najbar­dziej uzależniona, uważają, że szczyt ko­niunktury mamy już za sobą. Najlepiej było w 2017 r. Teraz świat, a więc także my, będzie się rozwijać nieco wolniej. W przypadku Polski nie ma już mowy o prawie 5-proc. wzroście PKB, jaki od­notowaliśmy w ubiegłym roku, ale bliżej 4 proc. A za dwa, trzy lata możemy liczyć na zaledwie 3 proc.
To jeszcze nie kryzys.
Nie, normalny cykl koniunkturalny.
Więc nie ma powodów do paniki.
Są do bardzo poważnego niepokoju. Wydatki państwa i jego wpływy szybko zaczynają się rozjeżdżać. W 2017 r., w któ­rym budżet zarobił najwięcej, a wydatki socjalne były nieco mniejsze, nasze zadłu­żenie i tak wzrosło. Teraz państwo wyda jeszcze więcej (coraz bardziej kosztow­ne dla budżetu staje się skrócenie wieku emerytalnego, dojdzie wyprawka itp.), ale zarobi mniej. Tegoroczna dziura budżeto­wa będzie większa, skumulowane zadłu­żenie państwa zacznie szybciej narastać. Z drogi, na końcu której zderzymy się ze ścianą, nie zawrócimy, choć premier, jako były bankowiec, doskonale wie, czym to się skończy.
I nic nie zrobi?
Nie wiem, czy nawet odważy się po­wiedzieć prezesowi. Jarosław Kaczyński na gospodarce się nie zna, nie musi w pełni zdawać sobie sprawy z zagroże­nia, może go ono nie interesować.
Utrzymanie władzy jest ważniejsze. Co będzie się działo w 2019 r. przed wyborami parlamentarnymi?
Z wydatków socjalnych, na trwałe ob­ciążających budżet, rząd z pewnością nie zrezygnuje. Może próbować co najwyżej hamować kolejne, np. dla niepełnospraw­nych. Świadomość, że finanse państwa pogrążają się w ruinie, będzie się jednak kłócić z naciskami partii na uruchomie­nie spirali kolejnego rozdawnictwa. Tym bardziej że wyborcy PiS wierzą, że obiet­nice zostaną spełnione, więc żeby wygrać wybory, trzeba im będzie obiecać jak najwięcej. Prawdę o rzeczywistym sta­nie państwa rząd będzie się starał ukryć. Przy pustej kasie nadal będziemy słyszeć, że stać nas na wszystko.
To nie takie proste, nie da się tego ukryć.
Ogromne znaczenie ma stan świado­mości społecznej oraz wiedzy ekono­micznej i politycznej społeczeństwa.
Szwajcarzy w referendum na pytanie, czy wprowadzić dla każdego obywatela dochód gwarantowany, odpowiedzieli „nie”, bo zdawali sobie sprawę z kon­sekwencji. Myślę, że u nas wynik byłby inny. Polacy lubią dostawać.
Partie obrońców budżetu nie wygrywają w Polsce wyborów.
Taka postawa i retoryka PiS wymusza na opozycji postawę podobną. Wyzwa­la chęć przelicytowania. Zachowanie racjonalne grozi bowiem gwałtowną utratą poparcia. Prawdopodobieństwo, że nasza opozycja zacznie grać na tym samym populistycznym boisku, jest w Polsce znacznie większe niż w rozwi­niętych krajach na Zachodzie.
Już gra. Platforma da 500 zł na każde dziecko, PSL obiecuje emerytury bez podatku, a SLD idzie na całość i zrówna minimalną emeryturę (obecnie 1 tys. zł) i rentę z płacą minimalną (2,1 tys. zł). Ciekawe, kto zgodziłby się wtedy za tę minimalną pracować, ale to nie obchodzi nawet publicystów. Oprzytomniejemy, jak przyjdzie prawdziwy kryzys?
Brak wiedzy uniemożliwia zdolność przewidywania konsekwencji. Potrzeb­ne jest zderzenie z twardymi faktami. Po­pulistyczne rządy zmieniają świadomość społeczną. Ludzie, widząc, że ich żądania są zaspokajane, oczekują coraz więcej.
Nie dostrzegając, że ściana, z którą się zderzymy, już majaczy na horyzoncie. Sygnały, że spowolnienie staje się faktem, mało nas obchodzą. Ekscytują się nimi tylko ekonomiści.
Na najbardziej rozwiniętych rynkach już rosną stopy procentowe, co przycią­ga do nich kapitał z krajów rozwijających się, takich jak Polska. Więc nasz rząd, żeby pożyczać ogromne sumy na pokry­cie naszego deficytu budżetowego (żeby sfinansować napompowane wydatki), będzie musiał podnieść oprocentowa­nie polskich papierów skarbowych. Czy­li płacić za pożyczone pieniądze więcej. Wzrosną więc koszty obsługi długu pań­stwa, co przyniesie osłabienie złotego, a to ponownie podniesie koszty długu. Nasze zadłużenie zacznie rosnąć szyb­ciej niż gospodarka. Pogorszy się sytua­cja na rynku pracy. Mam mówić dalej?
Żaden rząd wydatków socjalnych nie obetnie, stały się nad wyraz upolitycznione.
Będzie więc szukał pieniędzy w na­szych kieszeniach, choć w jego retory­ce celem będą najbogatsi. Ale premier Morawiecki dobrze wie, że nie obciąży daniną solidarnościową najbogatszych, bo oni już dawno uciekli z pieniędzmi do rajów podatkowych. Polski fiskus im niestraszny. Nie zniesie też podatku li­niowego (19 proc.) PIT dla przedsiębior­ców, bo premier broni ich interesów jak niepodległości. Zostają ci, co uciec nie mają dokąd, zwykli szarzy obywatele zatrudnieni na etacie. Nawet nie tylko tzw. klasa średnia, choć to ona zapłaci najwięcej. Zapłacą też ci, którzy tak się z tych transferów socjalnych cieszą, bo rząd może się też uciec do podniesie­nia stawki podatku VAT. Na Węgrzech wynosi 27 proc.
Czyli, na końcu, co?
Jak już ból społeczny stanie się nie do wytrzymania, pojawi się zgoda na te­rapię szokową.
Zacznie boleć przed wyborami czy po wyborach?
Byłoby najlepiej, gdyby najgorsze przy­szło jeszcze podczas rządów PiS. W prze­ciwnym razie odsunięty od władzy PiS powie ludziom „wrócili złodzieje i znów kradną”. Oni to chyba wiedzą i dlatego rząd kręci i ogłuchł na najbardziej nawet słuszne żądania.
Rozmawiała Joanna Solska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz