sobota, 16 czerwca 2018

Spadek,Nieznośna lekkość słów,Biała księga prokuratury,Wyprawka na tamten świat,Mądrzy nie są,Amok,Kundel i „Europo! Nie odpuszczaj!”



Spadek

W końcu PiS dostarczyło miażdżących argumentów w dyskusji o znaczeniu 4 czerwca 1989 r. Trze­ba było rządów ekipy Jarosława Kaczyńskiego, by w pełni zrozumieć geniusz ludzi, którzy doszli do władzy 29 lat wcześniej.
   Dobra polityka to taka, która potrafi osiągać sukcesy nie­proporcjonalnie lepsze niż karty, jakimi dysponują politycy Zła to taka, gdy mając karty dobre albo doskonałe, nie ugrywa się nic lub przegrywa wszystko.
   W de facto zbankrutowanym kraju, sąsiadującym z sowie­ckim imperium, udało się zbudować demokrację i przejść z gospodarki planowej do rynkowej. Rewolucję, jakiej wcześ­niej nie przeszedł żaden kraj, zakończono z powodzeniem. Prawda - miliony ludzi poniosły przy okazji wielkie koszty. Być może mogły one być mniejsze. Ale pewność w tej sprawie mają tylko ci, którzy wtedy stali z boku.
   Porównajmy blotki, którymi dysponowała drużyna Wałę­sy i Mazowieckiego, z kartami, jakie miał Kaczyński - zdrowa gospodarka, największy wzrost gospodarczy w Europie, de­mokracja będąca na świecie wzorem do naśladowania, świet­na reputacja. Co z tymi kartami zrobiono - każdy widzi.
   No to teraz wyobraźmy sobie, że obecna ekipa albo jej po­dobna przejmuje władzę w 1989 r. Ile trzeba byłoby czasu, by dyktaturę komunistyczną zastąpiła populistyczna, a zamor­dyzm zmienił tylko barwę z czerwonej na czarną?
   Wielu Polaków ma prawo mieć pretensje do państwa, że nie zmieścili się na historycznym zakręcie. Ta sytuacja wymaga­ła korekty i pomocy słabszym. Trzeba oddać PiS, że część tej pracy wykonało. Niestety - w wielu miejscach pozostawiło zgliszcza. Demolowało, zamiast naprawiać, a rozdając to, co inni wypracowali, niszczyło jednocześnie to, co inni z wiel­kim wysiłkiem zbudowali.
   Cóż zrobiliby jednak państwo Kaczyński, Morawiecki, Szydło, Macierewicz i inni, gdyby nie poprzednicy? Nie mieli­by nawet czego wydawać, dzielić i rujnować. I na tym właśnie polegał cud 1989 roku. W najtrudniejszym momencie meczu na boisko wybiegli najlepsi zawodnicy - ojcowie założyciele nowej Polski.
Na ich dzieło rzucają się dwa cienie. Jeden to doprowadze­nie z biegiem lat do unicestwienia ducha solidarności i wspól­noty, a więc podważenia społecznej spójności. Ponieważ jej zabrakło, pole do popisu dostali populiści, radykałowie i cy­nicy. Cień drugi to łatwość, z jaką demokratyczna Polska dała się pokonać, co każe zapytać o solidność fundamentów i kon­strukcji nowego państwa.
   Najważniejszym punktem aktu oskarżenia wobec III RP jest nie to, co ona zrobiła i czego nie zrobiła, ale to, co pozwoliła zrobić ze sobą. Do uchwalenia konstytucji trzeba było 53,5 proc. oddanych głosów, do jej zniszczenia wystarczyło 37,5 proc. Naj­większym niszczycielem III RP pozwoliła ta nowa Polska zostać człowiekowi, który normalną pracą praktycznie nigdy się nie skalał i poza polityką w żadnej dziedzinie niczego nie osiągnął. Trzecia RP była dla niego, jak wiadomo, wybitnie niełaskawa. By zostać senatorem, musiał sobie zrobić zdjęcie z „agentem SB”. By kontynuować karierę, musiał iść na służbę w jego kancelarii. A potem jeszcze długo musiał się przyglądać, jak władze spra­wują ludzie tego niegodni, czyli wszyscy poza nim i jego bratem.
   Może rację ma Jarosław Kaczyński, że 4 czerwca nie przy­niósł zniszczenia komuny, skoro sam Kaczyński tak szybko mógł ją zrekonstruować?
   Jest coś intrygującego w fakcie, że najbardziej pomstują na III RP ci, którzy są jej największymi beneficjentami. Na przy­kład nieudany historyk, który w owej III RP został szefem banku, będąc bankierem na służbie obcego kapitału, został doradcą premiera, a potem, dzięki krytyce tego, któremu do­radzał, premierem został sam, po czym od pół roku daje nie­zliczone dowody, że zostać nim nie powinien.
   W swym nieszczęsnym wpisie na Twitterze premier opluł rocznicę 4 czerwca, czym udowodnił, że jego niegodziwość dorównuje niekompetencji. A pisząc o rocznicy, dodał: „tego samego dnia okrutna zbrodnia komunistów na placu Tia­nanmen”. Słusznie. Taka była mniej więcej alternatywa. Tym bardziej trzeba docenić drogę, którą poszła Polska, i to, jak wielkie na niej odniosła sukcesy.
   W swym sejmowym wystąpieniu sprzed kilku dni premier Morawiecki powiedział: „To my jesteśmy spadkobiercami So­lidarności”. Tak? A kto sporządził testament? Papa? Prezes Jarosław? Przewodniczący Duda? Czy może jednak o tym, co jest w testamencie, powinni decydować ci, którzy solidarność stworzyli i doprowadzili do zwycięstwa? Spadkobierca - to informacja dla pana Morawieckiego - to ten, który spadek otrzymuje, a nie ten, który go sobie przywłaszcza. Ten ostatni jest złodziejem albo uzurpatorem.
   Spadkiem po Solidarności i 4 czerwca nie są kłamstwo, pod­łość i małość. Dziś, gdy patrzy się na władzę w Polsce, można odnieść wprawdzie takie wrażenie, ale nie należy mylić histo­rii z czymś, co jest jej przecinkiem.
Tomasz Lis

Nieznośna lekkość słów

Jesteśmy świadkami geopolitycznego trzęsienia ziemi: pęka i rozsuwa się euroatlantycka płyta tektoniczna, dotychczas stabilizująca całą planetę. Szczelina między Ameryką a Euro­pą, którą ujawniły amerykańskie wybory prezydenckie, stale się poszerza: wojna celna, konflikt o traktat z Iranem, spektakularna klęska szczytu G7 w Kanadzie, niekonsultowane z sojusznikami układanie się Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem i Władimirem Putinem - to tylko świeże przykłady najgłębszego od dziesięcioleci kryzysu zachodniej wspólnoty politycznej. Dla Unii Europejskiej to wielkie wyzwanie do strategicznej samodzielności. Zauważył to także premier Mateusz Morawiecki, mówiąc (w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”), że„drogi Unii i Ameryki zaczęły się mocno rozcho­dzić” i w związku z tym - uwaga -„rząd polski chce być integratorem między UE i USA” Łoł! Przypominają się polskie przysłowia: o żabie, co nogę do kucia podstawia, czy filipie, który wyskoczył z konopi.
   Udał się premier, bo chyba żaden wcześniejszy rząd III RP nie miał tak słabej pozycji po obu stronach Atlantyku. Ameryka Trumpa traktuje ekipę PiS w najlepszym razie protekcjonalnie i ze znie­cierpliwieniem, czego dowodem choćby senackie przesłuchanie kandydatki na ambasadora USA w Polsce czy dyplomatyczne wzruszenie ramion na dziwaczny pomysł „kupienia” przez Polskę stałych baz USA. A jaka jest pozycja rządu polskiego w Unii Euro­pejskiej, przekonujemy się każdego tygodnia; od wejścia do Unii nigdy nie była tak słaba, marginalna, zawstydzająca. Koncept Wiel­kiego Integratora to, niestety, nie pierwszy przypadek radosnej megalomanii premiera i jego, czy też jego formacji, od klejenia się od rzeczywistości.

Mateusz Morawiecki właśnie obchodzi półrocznicę objęcia urzę­du. Ta zaskakująca wtedy nominacja była komentowana, także po stronie opozycji, jako bardzo sprytne posunięcie Kaczyńskiego, który zamierza Morawieckim przyciągnąć do PiS polityczne centrum i jednocześnie ułagodzić Brukselę, rozdrażnioną ostentacyjnym ła­maniem w Polsce praworządności i agresywną antyunijną retoryką Beaty Szydło. Jeśli takie były intencje, to wyszło raczej słabo. I nie chodzi nawet o liczne polityczne i wizerunkowe gafy, które zrazu można było zapisać na konto braku doświadczenia Morawieckiego. Gorzej, że nowy premier okazał się zaprzeczeniem towarzyszącej mu reputacji sprawnego menedżera, który miał dodać władzy PiS reali­zmu oraz europejskiego sznytu. I tu jest zagadka: czy Morawiecki jr zawsze był, czasowo przebranym za bankowca, narodowo-katolickim fanatykiem (pamiętamy jego zapowiedź rechrystianizacji Euro­py), czy też wchodząc w nowe, sceptyczne wobec niego środowisko, próbował się w nie wkupić, zaimponować radykalizmem ? W każdym razie, bodaj w żadnej sprawie Morawiecki nie pokazał jakichś talen­tów negocjacyjnych, nie rozwikłał żadnego zewnętrznego czy we­wnętrznego konfliktu. Przeciwnie. A już w obrażaniu opozycji (ludzi kamiennych sercach, porywaczy biednych dzieci, turboliberałów itp.) przelicytował chyba samą Beatę Szydło. Po prawdzie do poli­tycznego języka PiS Morawiecki wiele nie wniósł (gdzie mu do„zdradzieckich mord”?), zaskoczył natomiast nonszalanckim, jak na byłego bankowca, stosunkiem do faktów, danych, wagi własnych słów.

Właściwie do każdej wypowiedzi premiera konieczne byłyby sprostowania i dobrze, że media opozycyjne próbują temu ja­koś podołać (polecam szczególnie fact-checking OKO.press). Rzadko jednak udaje się taka natychmiastowa riposta, jak „panie premierze, niech pan nie kłamie” niepełnosprawnego Kuby Hartwicha, przekaza­na Sejmowi z telefonu pos. Scheuring-Wielgus. Więc tylko, dla ilustra­cji, wybór ostatnich sprostowań. Morawiecki do opozycji: „dawaliście groszowe waloryzacje emerytur, my najwyższe od 8 lat”. Fakty: to PiS w 2017 r. dał groszową podwyżkę 0,44 proc., rządy PO-PSL przez 6 lat przyznawały wyższe. Premier: „budżety gospodarstw domo­wych z osobami niepełnosprawnymi zwiększyliśmy z 2 do 3tys. zł”. Otóż renta socjalna w 2016 r. wzrosła o 2 zł, w następnym była tylko ustawowo waloryzowana, a dopiero od września tego roku, wskutek protestu sejmowego, wyniesie netto 886 zł. Zasiłek pielęgnacyjny wzrośnie od września o 30 zł ze 153 zł miesięcznie. Nawet sumując wszystko, co się da (w tym zasiłki dla opiekunów), nie ma choćby w przybliżeniu kwot, które podaje premier.
   Albo żeby już było na inny temat: Morawiecki - z Polski do Euro­py wyprowadzane jest rocznie 100 mld zł dywidend, podczas gdy z Unii uzyskujemy tylko 25 mld. Ekonomiści Marcin Zieliński i Aleksander Łaszek w „Rzeczpospolitej” dowodzą, że nic się tu nie zgadza. Premier porównuje bezzwrotne transfery unijne z docho­dami firm, które myli (?) z dywidendami, przy okazji ignorując fakt, że większość dywidend z inwestycji zagranicznych jest w Polsce reinwestowana. „Oddamy milion mieszkań w ramach programu Mieszkanie Plus” - w opinii banku finansującego ten program może być 200 tys., i to w 12 lat.„Zbudujemy Via Carpatia i Via Baltica” oddano 40 km, 30 jest w budowie. „Na sądownictwo wydajemy 1,8 proc. PKB, trzy razy więcej od europejskiej średniej” - napraw­dę poniżej 0,5 proc. Przeznaczymy ponad 20 mld zł na program Dostępność Plus wynika, że nie rząd wyda, lecz Unia i samorządy, nie teraz, ale przez wiele lat itd.). Wzmocni­my niezależność polskich sądów (to w raporcie dla UE), a „papież absolutnie zgadza się z naszą polityką” w sprawie uchodźców (papież nie zaprzeczy).

I tak można by ciągnąć, nie tykając już nawet historycznych rewe­lacji wygłaszanych przez premiera. W ciągu pół roku Morawiecki stał się naczelnym bajarzem kraju. I pierwszą samochwałą. Premier ma nieznośną lekkość opowiadania rzeczy nieprawdziwych, nacią­ganych, wygłaszania aktów strzelistych, składania bezgranicznych obietnic, łączenia drobnych kłamstw z wielkim patosem. Kto się spo­dziewał czegoś innego, będzie zawiedziony. Mateusz Morawiecki chyba już na dobre dołączył do grupy pisowskich delfinów; w każ­dym razie chlapie dokładnie tak samo.
Jerzy Baczyński

Biała księga prokuratury

Prokuratura PiS-u spełniła oczekiwania tych, którzy przed nią ostrzegali: jest nie tylko kierowana politycznie, ale też politycznie działa: sprawdza, czy Donald Tusk popełnił w sprawie katastrofy smoleńskiej „zdradę dyplomatyczną” odmawia zaś zbadania głosowania „kolumnowego” w Sejmie, niepublikowania wyroków przez premier Beatę Szydło, badania winy BOR w sprawie wypadku samochodu z panią premier. „W interesie społecznym” przystąpi­ła do prywatnego procesu w sprawie śmier­ci, po operacji serca, ojca ministra-prokuratora Ziobry. I ściga biegłych, którzy wydali opinię w tej sprawie, oraz sędzię, która za tę opinię zapłaciła. Wszczyna dochodzenia „w sprawie” sędziów wydających „niewłaści­we” wyroki i postanowienia (niezastosowa­nie aresztu, nakazanie prowadzenia śledz­twa w sprawie głosowania „kolumnowego”) itp., itd.

A co z oczekiwaniami „suwerena”? Bo uza­leżniając politycznie prokuraturę, PiS nie obiecywał politycznego skręcania śledztw, tylko większą skuteczność prokura­tury. Z danych zebranych przez opozycyjne Stowarzyszenie Prokuratorów Lex Super Omriia w opublikowanej właśnie „Białej księdze prokuratury” wynika, że prokuratu­ra PiS-u jest mniej sprawna niż niezależna prokuratura za czasów rządów PO (rzecz­niczka Prokuratury Krajowej uznała ten raport za nierzetelny). Spada liczba śledztw. W 2015 r. było ich 98,2 tys., a w 2017 r. - 80,2 tys.
   Prokuratorzy częściej umarzają sprawy lub w ogóle odmawiają wszczę­cia. W 2015 r. (prokuratura niezależ­na) było 141,5 tys. odmów wszczęcia i 271 tys, umorzeń, w 2017 r. - 218,9 tys. od­mówi 360,4 tys. umorzeń. Rośnie przewle­kłość postępowań. Np. spraw toczących się powyżej pięciu lat w 2015 r. było 106, a w 2017 r.- 209, czyli blisko o sto procent więcej. Spada skuteczność ścigania. W la­tach 2015 i 2016 sprawy skierowane do sądu stanowiły 32 proc. wszystkich prowadzo­nych postępowań, w 2017 r. - 28 proc.
Prokurator Ziobro nagradza prokura­torów delegacjami do wyższych instancji, przez co nie ma kto pracować w prokuratu­rach rejonowych - czyli tam, gdzie sądzone są „ludzkie” sprawy. Łącznie na delegacjach we wszystkich jednostkach prokuratury było 1102 prokuratorów. Na delegacji do wyższych instancji jest 646 prokuratorów rejonowych, czyli aż 1/6 wszystkich pracują­cych na szczeblu rejonu. „Skoncentrowanie się przez Prokuraturę Krajową na ściganiu tzw. przestępstw VAT-owskich, jaki spraw reprywatyzacyjnych, doprowadziło do sy­tuacji, że te tzw. drobne sprawy (kradzieże, znęcania, groźby, sprawy alimentacyjne, oszustwa) stały się drugorzędne” - komentu­ją autorzy „Białej księgi”.
   Delegacje kosztują w prokuraturze PiS-u o ponad 4 mln zł więcej, niż koszto­wały w niezależnej prokuraturze. Do tego dochodzą hojne nagrody. 24 prokurato­rów Prokuratury Krajowej dostało nagrody w łącznej wysokości 362 tys. zł, co daje średnią w wysokości ok. 15 tys. na gło­wę. A członkowie Zespołu Śledczego nr 1 ds. katastrofy smoleńskiej oprócz nagród mają dodatki funkcyjne i specjalne od 6,6 tys. zł do 7,7 tys. zł.

Podsumujmy: wymiana kadry kierowni­czej, totalne uzależnienie polityczne i hoj­ne dofinansowanie prokuratury dały bilans ujemny. Przynajmniej wiadomo, kto za to od­powiada - Zbigniew Ziobro, który napisał prawo o prokuraturze, stanowiące, że on sam jest jedynym decydentem we wszystkim, co się w niej dzieje.
Ewa Siedlecka

Wyprawka na tamten świat

Kiedy premier Morawiecki wszedł na salony władzy, zapachniało Zachodem, wielkim światem, jak dobrą wodą kolońską. Euro­pejczyk, w dobrze wyprasowanej koszuli, nierozpiętej pod krawatem, jak to mają w zwyczaju dżentelmeni znad Wisły, różnił się od członków Komitetu Politycz­nego. Bankowiec, i to nie żadnego Banku RWPG, tylko z banku zachodniego, milioner, na tle swojej raczej ma­łomiasteczkowej poprzedniczki wyglądał korzystnie, wi­dziano w nim światowca, a nie „prościucha”. Nikt się nie spodziewał, że tak prędko pojawi się konflikt pomiędzy formą a treścią.
   Świeży aromat szybko się jednak ulotnił. Odprasowany premier w nieskazitelnym garniturze coraz bardziej przy­pomina polityków takich jak Ryszard Czarnecki - opa­kowanie dobre, ale w środku rozczarowanie. Nowy pre­mier jeszcze nie zdążył pognieść garnituru, a już pokazał, na co go stać. Przemawiając ostatnio w Sejmie, który już niejedno słyszał („cicho, gówniarzu!”) i niejedno widział (poseł Nitras), dał zaskakujący jak na dżentelmena pokaz arogancji i grubiaństwa. Oto fragment, który zaintereso­wał mnie szczególnie, gdyż dotyczy ludzi starych, eleganc­ko zwanych seniorami, w jesieni życia, czyli na wylocie.
   „… mocno postawiliśmy na rozwój różnych programów Senioralnych. To nie tylko programy darmowych leków, to nie tylko programy domów dla seniorów, to nie tylko obniżenie, zgodnie z obietnicą, wieku emerytalnego, ale również najwyższa, w porównaniu do WASZYCH ośmiu lat, waloryzacja emerytur. PORÓWNAJCIE SOBIE WASZE GROSZOWE WALORYZACJE do tego, co zrobiliśmy w tym i w zeszłym roku. (Poseł Władysław Kosiniak-Kamysz: To jest kłamstwo. Głos z sali: Nieprawda!). To również podniesienie najniższej emerytury do 1000 zł, a dzisiaj po waloryzacji to 1029,80. To są kroki, na które się zdecy­dowaliśmy. I znowu to było możliwe dzięki temu, że nie słuchaliśmy, tak jak wy, tych mrzonek neoliberałów, nie słuchaliśmy tych RÓŻNYCH BALCEROWICZÓW (podkr. D.P.), którzy mówili, że sprawy społeczne to koszt (okla­ski), że najlepiej, żeby pracownik nie miał podwyżek, bo wtedy się przyciąga inwestorów”.
   W dalszym ciągu premier zachwalał kolejne programy, od Malucha+ do Starucha+, i minimalną emeryturę „dla naszych babć, naszych mam, dla pań, które mają czwo­ro dzieci lub więcej. (...) Wy śmialiście się z takich ludzi, nazywaliście ich patologicznymi rodzicami”.
   Jak powiadają, melodia czyni piosenkę. Pierwsze, co się narzuca, słuchając premiera, to zwracanie się do parla­mentu lub przynajmniej do opozycji per „wy” - wy to, wy tamto, wasze, tak jak wy... O ile trudno powiedzieć „zdradzieckie mordy szanownych państwa, państwo zamordowali”, o tyle zamiast „wasze osiem lat” można powiedzieć „państwa osiem lat”, „nie słuchaliśmy tak jak państwo" (a nie ,,wy”) - czy to nie przeszłoby premierowi przez usta? Chyba nie, skoro mówi o „różnych Balcero­wiczach”. Czy to oznacza, że polski - czyli w pewnym stopniu nasz - premier zachęca do mówienia i pisania także o nim per „różni Morawieccy”?
   Panie premierze, „wy” to język PRL, proszę się zastanowić, do ja­kiego poziomu pan się schyla i cią­gnie za sobą Sejm, gdyż dla niektó­rych jest pan wzorem. Ktoś zapyta: „a Pawłowicz?”, „a Niesiołowski?”. Odpowiadam: apeluję do wszystkich, ale zwłaszcza do szefa rządu, od niego wy­magam więcej niż od prostego posła Kaczyńskiego. Pomia­tanie prof. Balcerowiczem kompromituje szefa rządu. Oto polski premier, który nawet nie jest ekonomistą, z pogardą mówi o jednym z najbardziej znanych ekonomistów, auto­rów polskiej transformacji, jaka - pomimo swoich braków, które powtarza się dzisiaj jak pacierz - pozwoliła Polsce wybić się na normalność, owszem, nie dla wszystkich i wielkim kosztem, ale jednak... Krytyków Balcerowicza przybywa, podobnie jak krewkich antykomunistów, szko­da, że wtedy, kiedy należało bić na alarm, było ich niewielu.
   Wróćmy do programów socjalnych rządu. Zostały one przyjęte dobrze, nawet opozycja nie odważa się zapowia­dać, że odkręci 500+, i musi przełknąć, że za te miliardy Prawo i Sprawiedliwość może liczyć na wdzięczność wy­borców. Co prawda dzieci objęte programem Maluch+ jeszcze nie głosują, ale seniorzy głosować mogą. Dlatego nie dziwi, że przed wyborami premier zapowiada pro­gramy senioralne. Jeśli chodzi o darmowe leki, to aczkol­wiek jestem (niestety) częstym klientem apteki, jeszcze ani razu nie dostałem tam leku za darmo. Może powi­nienem zmienić aptekę? A może wybrać tańszą choro­bę? Dla wielu ludzi każdy grosz się liczy i nie ulega wąt­pliwości, że są beneficjentami hojnej polityki socjalnej. Co na to rozmaici „Balcerowicze, Grabowscy, Orłowscy czy inne Jankowiaki”, to osobna sprawa.

Skoro jest wyprawka szkolna dla dzieci, to ja się upomi­nam o elegancki garnitur trumienny dla ludzi starych, których tak kocha pan premier. Przecież my, emeryci, stanowimy najtańsze mięso wyborcze. W przeliczeniu na głosy wyborców inwestycja w emerytów jest najbar­dziej efektywna. Dostaną parę złotych, to z wdzięczno­ści podrepcą i zagłosują, bo dokąd mogą pójść? Gdzie staną na zmywaku, jeżeli ich samych trzeba podmywać? Dlatego my, seniorzy, bylibyśmy wdzięczni rządowi za pionierską „wyprawkę na tamten świat”, czyli „pakiet pożegnalny plus”, który obejmuje nekrolog w TVP Info, w „Naszym Dzienniku” lub w czasopismach okołorządowych, przygotowanie beneficjenta, kremację, nabożeń­stwo (koszty kościelne będzie pokrywać budżet). Polski Narodowy Program „Odchodzimy z godnością” będzie przysługiwał każdemu, kto odchodzi w siną dal. Tusk i Ko­pacz nawet nie ruszyli łopatą, mimo że mieli na to osiem lat, a umieralność była wtedy wyższa.
   Wąskim gardłem może okazać się kremacja, do której czekają długie kolejki chętnych, ponieważ na tym od­cinku przez osiem lat Platforma nie zrobiła nic. „Na ten moment przyjmowane są zapisy na luty” - mówi rzecz­niczka kostnicy. Pojawili się „stacze” i „koniki”, u któ­rych można kupić kremację nawet z dnia na dzień. Oczywiście zdzierają z człowieka skórę.
Daniel Passent

Mądrzy nie są

Staram się nie być demagogiem i populistą. Uwiel­biam świat ludzi normalnych. Próbuję odnaleźć ich w gronie wybrańców narodu naszych posłów i senatorów. Jestem za normalnością. Cieszę się, że kupili samoloty, którymi w różne strony kraju i świata ci najważ­niejsi polecą szybko, spokojnie i bezpiecznie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby posłanka czy poseł napili się wina czy wódki. Oczywiście nie jestem za tym, żeby później wymio­towali czy też przewracali się na peronach. Jak dla mnie mogą nawet jeść ośmiorniczki, chociaż to pospolity, obrzyd­liwy morski glut. Niech sobie jeżdżą na sygnale, kiedy się spieszą do swoich zajęć.
   Wszystko, co napisałem, dotyczy ludzi normalnych, w miarę kulturalnych i odpowiedzialnych za zadania, jakie im są powierzone. Mówię tu o stanowieniu mądrego prawa, ulepszaniu kraju i myśleniu o najsłabszych.
   W tym właśnie momencie zdałem sobie sprawę, że roz­pędziłem się w marzeniach. Nie chcę naszych wybrańców obrzucać inwektywami ani klasyfikować ich według chrześ­cijańskiej maksymy „po czynach ich poznacie”. Całościowy obraz jest przerażający. Pytam, co oni wyrabiają? Zacho­wują się w tym swoim Sejmie i Senacie tak, że menele spod budek z piwem są niedoścignionym wzorcem. Wpadli na pomysł, żeby zamiast siedzieć nad ustawami, śledzić się nawzajem w towarzystwie kamer. Obrzucają się inwek­tywami i czyhają na błąd przeciwnika, który pozwoli im zdobyć kolejne punkty sondażowe. To wszystko nazywają walką o władzę.
   Niepotrzebnie przysięgają na konstytucję, niepotrzeb­nie mówią „tak mi dopomóż Bóg”. Jeśli Bóg ma pomagać w tych kłamstwach i wzajemnych oszczerstwach, to ja ta­kiego Boga nie chcę. Na dodatek myślą, że my, normalni obywatele, tego wszystkiego nie widzimy. Teraz nam pod­wyższyli wydatki na paliwo, a sobie obniżyli pensje. Albo są bezdennie głupi, albo w ramach resztek uczciwości uznali, że wysoka pensja im się nie należy.
   W ten drugi wariant nie dowierzam, tak samo jak nie wie­rzę we wszystko, co może kojarzyć się z dobrymi intencjami. Jest pewien poseł, który twierdzi, że nie pobiera żadnego wynagrodzenia. Myślę, że zdał sobie sprawę, iż na nie nie zasługuje.
Krzysztof Malenia jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym


Znajomy lekarz co cztery lata na czas mundia­lu bierze wolne z pracy. Jest człowiekiem od­powiedzialnym i nie chciałby zrobić krzywdy pacjentowi, a wie, że przez te parę tygodni jego myśli, serce, dusza i mózg będą fruwały w odległej mentalnie galaktyce. Kiedy brał ślub, przestępował nerwowo z nogi na nogę w trakcie życzeń przed kościołem. Gdy ucałowa­li go ostatni goście, rzucił do świeżo poślubionej miło­ści swojego życia: „Widzimy się na weselu!” i pognał. Za chwilę zaczynał się mecz jego ukochanej drużyny.
   W roku 2010 - roku mistrzostw w RPA - byłem na­czelnym „Playboya”. Kilkanaście dni przed turniejem na parterze kamienicy na rogu Wilczej i Poznańskiej, gdzie mieściła się redakcja, otworzyła się hinduska restau­racja, a właściciel - Tapi Sharma, który szybko stał się moim kumplem - zawiesił kilka telewizorów. Mecze od­bywały się o 13.30,16.00 i 20.30. Miałem to szczęście, że mój prezes Tomasz Zięba również był psychofanem pił­ki, więc mogłem spokojnie przenieść stanowisko pracy do knajpy Tapiego, który oznaczył stolik na wyłączność redaktora Mellera i jego rozmówców. Tomek sam czę­sto wpadał, redaktorzy zaglądali w miarę potrzeb, wie­dząc, że w czasie meczu można przynosić tylko sprawy naprawdę pilne. Z każdym dniem grupa zaprzyjaźnio­nych kibiców się rozrastała, w fazie pucharowej było nas kilkudziesięciu, a od ćwierćfinałów przejęliśmy sporą re­staurację na wyłączność. W czasie finału ryczała zdrowa setka. To były piękne dni.
   Pamiętam wszystkie mundiale, niezliczoną ilość me­czów i sytuacje, w których je oglądałem. Półfinał z Wło­chami w 1982 roku. Miałem 14 lat. Do dzisiaj mam przed oczami zasępioną twarz Zbigniewa Bońka siedzące­go na trybunach za dwie żółte kartki. Do dzisiaj się za­stanawiam, co by było, gdyby grał. Ale równie dobrze pamiętam, że oglądałem ten mecz na małym radzie­ckim czarno-białym telewizorku (czerwona obudowa) na naszej działce we wsi Cieńsza pod Pułtuskiem, w to­warzystwie młodszego kolegi Marcina Grynberga, dzi­siaj poważnego naukowca biologa. I pod koniec meczu Marcina użądliła w usta pszczoła. Warga spuchła mu do monstrualnych rozmiarów. Chyba wrzeszczał, co gorsza, żądając ode mnie atencji, jakby nie rozumiał, że są spra­wy ważne i ważniejsze. Oczywiście nie miałem zamiaru przerywać oglądania, więc się obraził i wyszedł. Zainter­weniowali rodzice, więc musiałem poleźć i go przepra­szać za mą nieczułość, więc nie zobaczyłem końcówki meczu. Nigdy ci, Marcin, tego nie wybaczę!
   Zupełnie nie pamiętam - mimo że miałem już sześć lat - mistrzostw w 1974 roku, tego najpiękniejszego trium­fu polskiej piłki. Może dlatego, że Polski wtedy nie było, tylko reżim komunistyczny, jak to poczciwie wyjaśniał niedawno premier Morawiecki. Pamiętam za to zaczyty­wanie komiksu „Od Walii do Brazylii”, opowiadającego o legendarnych tygodniach.
   W 1978 roku Polski co prawda nadal nie było, ale świet­nie już pamiętam występy reprezentacji Reżimu Komu­nistycznego w Argentynie. Jak cała klasa byłem święcie przekonany, że jedziemy po mistrzostwo świata. O sta­nie mego umysłu świadczyło głębokie rozczarowanie, gdy w meczu otwarcia z ówczesnymi mistrzami świa­ta Niemcami padł bezbramkowy remis. No, i ten strasz­ny mecz z Argentyną, dwie bramki Mario Kempesa, ale przede wszystkim niestrzelony karny Kazimierza Deyny przystanie 0:1. Jak ja płakałem!
   Znowu rok 1982. Transparenty nielegalnej, zepchnię­tej do podziemia Solidarności na legendarnym meczu z ZSRR i TVP puszczająca transmisje z poślizgiem, by je wyciąć, taniec Smolarka w rogu na dowiezienie zwycię­skiego remisu do końca. „Entliczek, pentliczek” Łazuki. Pierwotny zastój i eksplozja 5:1 z Peru. Trzy boskie bram­ki Bońka z Belgią. Ale też jeden z najbardziej niespra­wiedliwych meczów, jakie widziałem w życiu - przegrany przez cudownie grających Francuzów półfinał z Niem­cami i ten koszmarny, brutalny faul niemieckiego bram­karza Haralda Schumachera na Patricku Battistonie, za który nie dość, że Niemiec nie wyleciał z boiska, to sędzia nie odgwizdał nawet faulu, a sam Schumacher zachowy­wał się, jakby miał w dupie los walczącego o życie Francu­za. A potem dogrywka, prowadzenie Trójkolorowych 3:1, doprowadzenie do wyrównania przez cholernych Niem­ców, pieprzone karne i triumfujący, największy po Hitle­rze zbrodniarz (jak wtedy byliśmy wszyscy przekonani) Schumacher. I owszem, po Francuzach też płakałem.
   A tak w ogóle, Szanowna Redakcjo, jak prosisz o felie­ton okołomundialowy, to powinnaś mi dać na wyłącz­ność cały numer, bo ja nawet wstępu nie napisałem. Obrażam się i idę obejrzeć ćwierćfinał Holandia - Argen­tyna z francuskich mistrzostw 1998 roku.
Marcin Meller

Kundel

Telewizor Rubin to nie był telewizor - to był potwór. Ważył 65 kilogramów, podnosiło go czterech ludzi, ustawiali na specjalnym ste­lażu, skąd spoglądał na nas z góry, niczym dźwig porto­wy. Ekran 24 cale. W małej sali warszawskiego Klubu Medyków, gdzie na co dzień występowali Salon Nieza­leżnych i muzycy z Jazz Carriers, pokazywał sztuczki słynny iluzjonista McGregor, stał się najważniejszym przedmiotem roku 1974. Modliliśmy się, by się nie zapa­lił, by łuk nie zwęglił styków, by bez powodu nie eksplo­dował - wszystko było możliwe. Każdego dnia siadało przed nim około 30 ludzi, uzbrojonych w butelki wina, wódki i diabelski temperament. Byliśmy jak syczący wulkan. Po meczu na Wembley liczyliśmy na cud.
   W siódmej minucie Lato strzelił Argentyńczykom pierwszą bramkę i przestaliśmy być grzeczni. Nasz wrzask mało nie zerwał sufitu. Skakaliśmy, tańczyliśmy, całowaliśmy ten telewizor, staliśmy się dzikimi ludźmi. Dwie minuty później po genialnym strzale Szarmacha (mój idol po dziś dzień) zwariowaliśmy. Zmieniliśmy się w oszalałą hałastrę tarzającą się po ziemi, skaczącą po krzesłach, wyjącą, gwiżdżącą, podrzucającą się nawza­jem do góry. Jakbyśmy to my zdobyli te bramki. Alkohole piliśmy z butelek. Takie emocje wyzwala sport w niektó­rych okolicznościach. Uściślijmy: nie każdy sport.
   Widziałem film telewizji BBC, w którym usiłowano wyjaśnić tajemnicę wielkich wojen piłkarskich na sta­dionach w Anglii w latach 80. Dziennikarze odwiedzi­li ówczesne puby, gdzie przesiadywali kibice Arsenału, Chelsea, Liverpoolu i Manchesteru. Pytali ludzi nad kuflami, o co w tym wszystkim chodzi. A ci opowiadali o beznadziei, braku celu w życiu, jakiejkolwiek rozryw­ki, tożsamości, o pustce, jaka ich otacza. Byli robotnika­mi, zero perspektyw. Z wyjątkiem jednej rzeczy, którą mieli - barw klubu. Gdy o nim mówili, zapalał się w nich ogień, jakby zaczynali należeć do jakiegoś klanu, ple­mienia, wybranego rodu rycerskiego. To był ich jedyny sens życia: walczyć o swój klub. Na pięści, na kopy, aż do krwi, jakby to były czasy średniowiecza i zmagania z na­jeźdźcą. Każdego tygodnia szli na wojnę z kibicami in­nego klubu uzbrojeni w kije i łańcuchy. Gdy piłkarze grali na murawie, oni walczyli o ziemię i honor na try­bunach i poza nimi. Demolowali ulice, bary, parki, nisz­czyli samochody. Obrazki były straszne.
   Słuchałem ich wyznań i zaczynałem rozumieć, czym jest atawizm przynależności plemiennej. To nie byli zwykli bandyci (choć tacy też się tam znaleźli). To byli ludzie zakochani w jedynym wartościowym zjawisku, jakie od losu otrzymali - w swoim klubie. To on czy­nił ich kimś. Finał był prozaiczny: rząd Margaret Tha­tcher wprowadził surowe prawo i chuligaństwo szybko znikło. Jednak tamto wyjaśnienie dzwoni mi w głowie do dziś. W roku 1974, gdy dostawaliśmy małpiego rozu­mu w małej sali klubu na Oczki, byliśmy zwykłymi ludź­mi, którzy dostali amoku. W jakiś niewytłumaczalny sposób zależało nam, by nasi - reprezentacja Polski - wygrali wojnę. A my wraz z nimi.
   Pierwsze mistrzostwa w moim życiu to był rok 1966. Oglądane na czarno-białym ekranie Neptuna w szko­le, w której moi rodzice prowadzili kolonie letnie. Sie­działem z jakimś 14-letnim chłopakiem, który pisał kryminały i czytał mi je na głos. Nie słuchałem go. Z wa­lącym sercem gapiłem się w ekran, gdzie czarnoskóry Portugalczyk Eusebio właśnie dokonywał cudu: prze­grywali 0:3, a on strzelił cztery gole w kwadrans i Portugalia wygrała 5:3. Widziałem genialnego Pelego nieludzko skopanego i widziałem piłkę, która odbi­ła się od poprzeczki, stuknęła w ziemię i wyskoczyła na zewnątrz - gola uznano.
   Nie widziałem jedynie największego bohatera tam­tej imprezy: kundla imieniem Pickles. Trzy miesią­ce przed mistrzostwami w Anglii skradziono trofeum mistrzostw - złoty Puchar Rimeta. Anglia oszalała. Stał w gablocie na wystawie i ktoś go buchnął. Złodziej napisał: „Kupa złotego złomu, nie chcę jej, dajcie mi 13 000 funtów albo go przetopię”. Śledztwo ruszyło peł­ną parą, namierzono podejrzanego, ale nie chciał puś­cić pary z ust. Kilka dni później niejaki David Corbett poszedł na spacer ze swoim pięcioletnim psem imie­niem Pickles. Piękny biało-czarny kundel nagle pobiegł w krzaki i znalazł pakunek zawinięty w gazetę. W środ­ku był Puchar. Ten Puchar. Media dostały amoku, Pickles został gwiazdą telewizyjną, miał własnego agenta, zagrał nawet w fabularnym filmie. Niestety, rok później rzucił się w pościg za kotem i zaplątany we własną smycz powiesił się na ławce.
Zbigniew Hołdys

„Europo! Nie odpuszczaj!”

Takie hasło gromadzi ludzi w wielu polskich miejscowościach. Bo czasu na zapobieżenie dalszej dewastacji polskiej praworządności jest coraz mniej.

Listy do Komisji Europejskiej podpisują zarówno zwykli obywate­le, jaki sławne autorytety prawnicze. Najsłabiej chyba słyszalny jest głos partii politycznych. Trochę to dziwne, ale może i dobrze, że w kraju, w którym niszczona jest niezależność sądów i niezawisłość sędziów, rozbijany jest trójpodział władzy, społeczeństwo obywatel­skie bardziej niż partie opozycyjne nawołuje Komisję Europejską, aby przekazała ustawę o Sądzie Najwyższym do Trybunału Sprawiedli­wości Unii Europejskiej. Dochodzą słuchy, że Frans Timmermans jest niezłomny i walczy oto, żeby PiS nie zniszczył do końca polskiego wymiaru sprawiedliwości, ale podobno przewodniczący Komisji Eu­ropejskiej Jean-Claude Juncker wolałby przymknąć oko, aby tylko nie wywoływać kolejnej wojny z polskim rządem.
   Trudno powiedzieć, jaka tendencja weźmie górę; pewne jest to, że europosłowie z chadeckiego klubu parlamentarnego Europejskiej Partii Ludowej (EPP) coraz głośniej protestują przeciwko temu, że w ich szeregach zasiadają członkowie Eideszu, partii Viktóra Orbana, która doprowadziła do zamknięcia ostatniego niezależnego dziennika na Węgrzech, o innych ekscesach nie wspominając. Parasol ochronny nad Orbanem roztaczali właśnie chadecy, argumentując, że samą perswazją uda im się zawrócić Fidesz ze złej drogi. Dziś, naj­wyraźniej nauczeni na własnych błędach, po posiedzeniu Zgromadzenia Politycz­nego w Warszawie (4 i 5 czerwca), ogłosili:
„EPP wzywa Komisję Europejską do wy­korzystania wszystkich instrumentów, w tym Trybunału Sprawiedliwości UE, by upewnić się, że polski rząd wypełnia 3 europejskie prawo i standardy”. W marcu br. dwoje europosłów: Roberta Metsola, Maltanka z Europejskiej Partii Ludowej, oraz Josef Weidenholzer, Austriak, czło­nek Socjalistów i Demokratów, wystosowało do Komisji Europejskiej pytanie, czy zamierza skierować ustawy łamiące niezależność są­downictwa w Polsce do Trybunału Sprawiedliwości UE. Sam Trybunał w słynnym„wyroku portugalskim” określił się jako organ odpowiedni do rozstrzygania wątpliwości dotyczących niezależności sędziów i są­dów. Termin minął, Komisja dotychczas nie odpowiedziała.

Głównym zadaniem Komisji Europejskiej jest stać na straży Traktatów.„Strażniczka Traktatów” mówi się o niej, Wydawałoby się więc, że kiedy inne narzędzia zostały wyczerpane, a w Polsce nadal art. 2 Traktatów („Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości”) nie jest respektowany i w dodatku rząd polski uparcie nie reaguje na liczne monity, Komisja musi zwrócić się do Trybunału Sprawiedliwości UE z wnioskiem o rozstrzygnięcie konfliktu. Zastanawiam się nawet, czy jeśliby tego nie zrobiła, nie należałoby jej zarzucić niedopełnienia obowiązków. Cytuję z infor­macji o funkcjonowaniu Trybunału z rozdziału dotyczącego skarg w sprawie bezczynności: „Parlament, Rada i Komisja są zobowiązane do podejmowania określonych decyzji w określonych okoliczno­ściach. Jeżeli nie dopełniają one tych zobowiązań, rządy krajów UE, inne instytucje UE lub (pod pewnymi warunkami) osoby fizyczne lub przedsiębiorstwa mogą wnieść skargę do Trybunału”. Nie jestem pewna, czy ta droga jest prawnie możliwa do zrealizowania, nigdy nie była praktykowana w dziedzinie, o której tu mowa, jednak na rozliczne apele Komisja musi zareagować. Również Europejska Ombudsman byłaby odpowiednim organem, bo - zgodnie z art. 24 i 228 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej - to do niej obywatele Unii wno­szą skargi, jeśli uznają, że instytucje unijne niewłaściwie zajęły się ich sprawami. Mam nadzieję, że nie dojdzie do kryzysowej sytuacji, kiedy to państwa członkowskie zdecydują się na krok desperacki i oskarżą Polskę o łamanie wspólnego prawa. To mogłoby być fatalne w skut­kach. Atmosfera wokół Polski dramatycznie się pogarsza.

Z drugiej strony podzielam niepokój tych, którzy zauważają, że na­stąpiło już pewne znużenie Polską. Są ważniejsze problemy, choćby te zaznaczone ostatnimi wyborami we Włoszech, kraju, który Wspólnotę budował od samego początku, który jest w strefie euro, a jego nowy rząd jest eurosceptyczny.
Dziś ważne jest, jak dalej rozwijać wielki projekt europejski z tymi, którzy kon­struktywnie chcą w nim uczestniczyć. De­bata będzie miała realny wpływ na życie obywateli Unii. Uwaga koncentruje się na śmiałych propozycjach Emmanuela Macrona i ostatnich ostrożnych reakcjach Angeli Merkel. Na pierwszy plan wysuwają się różnice dotyczące strefy euro. Macron proponuje mocne zaangażowanie, co dla Niemiec oznaczałoby zainwestowanie znacznie większych pieniędzy w bez­pieczeństwo wspólnej waluty. Według prezydenta Francji fundusz ten powinien być w gestii ministra do strefy euro - kolej­nego projektu Macrona. Pani kanclerz i jej doradcy nie chcą słyszeć o setkach miliar­dów na zabezpieczenie euro, szczególnie że obciążałyby one przede wszystkim podatnika niemieckiego, jaki nie wspierają nowych pomy­słów na administrowanie tymi pieniędzmi. Merkel preferuje budżet UE zarządzany przez Komisję Europejską, a wyrównywanie różnic między państwami w euro widzi raczej strukturalnie, ja ko pomoc w rozwija­niu innowacji, technologii i wiedzy. Macron proponował europejskie oddziały wojska, europejski budżet na obronność i doktrynę działania, a w dodatku inicjatywa ta, według Macrona, mogłaby funkcjonować niezależnie od nieco ociężałych struktur UE. Ku rozczarowaniu wielu komentatorów zarówno francuskich, jaki niemieckich, na toteż nie ma zgody Merkel. Politykę obronną widzi ona tylko w ramach polityki wspólnotowej, a w dodatku podkreśla, że wojska niemieckie nie mu­szą być zaangażowane w każdą interwencję.

Szefowie obu największych państw w Unii zgodnie argumentują jedynie w sprawach takich, jak powołanie europejskiego urzędu do przyznawania azylu, wspólnych jednostek pilnujących bezpie­czeństwa granic zewnętrznych Unii, lepiej skoordynowanej i więk­szej pomocy rozwojowej dla Afryki. Jednak różnice są tak znaczące, że trudno je pogodzić z nawoływaniem do szybszej i mocniejszej integracji Unii Europejskiej. I żal, że Polska, dla której mocna Unia Europejska jest kluczem do zyskania na sile i na znaczeniu, nie wno­si do tej debaty niczego poza problemami.
Róża Thun

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz