piątek, 18 kwietnia 2014

ALFABET SMOLEŃSKI



Smoleńsk to nie tylko tragedia przekraczająca naszą wyobraźnię. To także klucz do podzielonej Polski.

PAWEŁ RESZKA

Trudno się dziwić, skoro zginęły najważniejsze osoby w Polsce, ustalenia śledztwa rosyjskiego różnią się od naszych, przyczyn katastrofy nie spo­sób sprowadzić do jednego, chwytliwego hasła, a nie wszystko, co działo się przed i po 10 kwietnia 2010 r., może być powodem do dumy odpowiedzialnych za państwo urzędników.
Postanowiliśmy rozwiać smoleńską mgłę jeszcze raz. W „Tygodnikowym” alfabecie występują prezy­dent i stewardesa, eksperci od lotnictwa i politycy, obrońcy krzyża na Krakowskim Przedmieściu i oso­by protestujące pod krakowską kurią przeciwko po­chówkowi Lecha Kaczyńskiego na Wawelu; pojawia się polityka krajowa i międzynarodowa, ściera język prawników z poglądami publicystów, cierpienie zwy­kłych ludzi i wysokie nakłady posmoleńskiej prasy.


A jak AUTOBUS: Podróż z Witebska do Smoleńska odbywała się niemal w milczeniu. Kilkana­ście osób, z których każda straciła przy­jaciół i kolegów. Wśród nich prezes Jarosław Kaczyń­ski, który jechał rozpoznać ciało brata. Nagle, po prze­jechaniu białorusko-rosyjskiej granicy, autobus zwol­nił: momentami wlókł się 30 kilometrów na godzinę. Nie pomogły monity kierowcy, rozmowa z eskortują­cymi milicjantami, wydzwanianie do urzędników MSZ. Wszyscy doszli do wniosku, że autobus jest ce­lowo opóźniany.
Miało chodzić o to, żeby premier Donald Tusk pierwszy dotarł na miejsce katastrofy, gdzie oczeki­wał już Władimir Putin. Politycy PiS doszli do przeko­nania, że wszystko zostało ukartowane: że nie mogło się zdarzyć bez wiedzy, a nawet „decyzji Tuska”. Poli­tycy z rządu zaprzeczali. Mieli za złe Kaczyńskiemu, że mimo propozycji nie chciał polecieć jednym samo­lotem z premierem. Gdyby tak się stało, nie byłoby żadnego problemu.
Autobusowa historia głęboko zapadła w świado­mość dwóch stron sporu. Paweł Kowal w wywiadzie dla Teresy Torańskiej mówił: „Jak nas minęli [kolum­na z Tuskiem i jego otoczeniem], wiedziałem, że stało się coś bardzo niedobrego. Co spowoduje, że zacznie między nami narastać nieufność, która może okazać się fundamentalna dla późniejszego budowania po­działu w kraju”.


B jak BRZOZA: Drzewo rosnące przed lotniskiem w Smoleńsku stało się symbolem dla tych, którzy nie wierzą w oficjalną wer­sję katastrofy. Według nich uderzenie w drzewo nie mogło urwać końcówki skrzydła samolotu, chyba że „brzoza była pancerna”. Inne teorie mówią, że drzewo było złamane jeszcze przed wypadkiem, bądź też ro­sło w zupełnie innym miejscu, oddalonym od toru lotu tupolewa. Tę ostatnią wersję udało się chyba ostatecznie obalić w ostatnich dniach: okazało się, że Chris Cieszewski, ekspert kierowanego przez Anto­niego Macierewicza zespołu parlamentarnego ds. ka­tastrofy smoleńskiej, pomylił na zdjęciu satelitarnym brzozę ze stertą desek.
Jest sporo trudnych do podważenia dowodów na kontakt skrzydła z drzewem: tuż po tragedii znalezio­no m.in. elementy samolotu wbite w brzozę i kawałki brzozy wbite w skrzydło samolotu.

C JAK CIAŁA: 17 września 2012 r. dokonano ekshumacji zwłok pochowa­nych w grobie Anny Walen­tynowicz. Wniosek złożyli bliscy legendar­nej działaczki Solidarności: gdy czytali do­kumentację medyczną sporządzoną w Rosji, doszli do wniosku, że w grobie znajduje się ktoś inny. Okazało się, że mieli rację. W mo­gile znaleziono szczątki Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, wiceprzewodniczącej fun­dacji „Golgota Wschodu”.
Jak mówił „Tygodnikowi” Przemysław Guła, ekspert ds. medycyny katastrof, „iden­tyfikacja jest przeżyciem tak traumatycz­nym, że bliscy często są gotowi zaakcepto­wać to, co jest im pokazywane - w Madrycie, po katastrofie lotniczej w 2008 r., pomylono sześć przypadków”. Jednak syn Anny Walen­tynowicz podkreśla, że prawidłowo rozpo­znał w Moskwie ciało matki. Dodał, że po tej identyfikacji zawierzył ówczesnej minister zdrowia Ewie Kopacz i innym specjalistom, którzy zapewniali, że dalsza procedura zosta­nie przeprowadzona profesjonalnie. Wkrót­ce okazało się, że również ciało prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego było pomylone z ciałem innej ofiary.

D jak DZWONEK TELEFONU: 10 kwietnia o 8.48 do Radosława Sikorskiego zatelefonował szef departamentu wschodniego MSZ: „samolot się rozbił, ale nie było wybuchu”. Sikorski jadł akurat śniadanie w swoim dworku w Chobielinie. Siedział za stołem z matką i synem. Wysłał esemesa do premiera Tu­ska, o tym że tupolew miał kłopoty przy lą­dowaniu. Nie wierzył w najgorszy scena­riusz, bo katastrofy nie zdarzają się prezy­denckim samolotom.
Naprawdę złe wiadomości miały nadejść dopiero za chwilę. Polski ambasador w Rosji Jerzy Bahr z Gerhardem Kwaśniewskim (ofi­cer BOR i kierowca ambasadora) popędzili na miejsce zdarzenia. Ostatni odcinek drogi pokonywali pieszo, po grząskim terenie za­padając się po kostki w błocie. Opanowany Kwaśniewski zaczął przeklinać. Bahr poczuł zapach benzyny lotniczej, zobaczył dymiące zgliszcza i zrozumiał, że nikt nie mógł ocaleć.
Ambasador patrząc na zniszczenia zacho­wał się nieracjonalnie: zadzwonił najpierw do swojej siostry. Po chwili do swojej sekre­tarki w ambasadzie. Dlaczego nie do mini­stra? Nie mógł - nie miał komórki Sikor­skiego.
To szef MSZ połączył się z nim po kilku minutach, dokładnie o 8.55, poprzez Cen­trum Operacyjne Rządu. „Zameldowałem ministrowi, co widzę, to była krótka rozmo­wa” - opowiadał Bahr Teresie Torańskiej.
Sikorski natychmiast dzwoni do Tuska. Odbiera jego żona, której Sikorski przekazuje słowa Bahra, że samolot się rozbił i najpew­niej nikt nie został żywy.
Mniej więcej w tym samym czasie o kło­potach samolotu dowiedział się szef Kance­larii Premiera Tomasz Arabski, który także spędzał weekend w domu w Trójmieście. Esemesa przysłał oficer dyżurny sekretaria­tu operacyjnego premiera.
Arabski był jeszcze w sypialni, nie bardzo rozumiał, co się wydarzyło. Zadzwonił do oficera. Ten nie miał jeszcze pełnej wiedzy. Powtarzał to, w co chcieli wierzyć wszyscy: „samolot zjechał z pasa, zarył dziobem w zie­mię”. Arabski natychmiast dzwonił do pre­miera: „Szef już wiedział, od Sikorskiego. Au­tomatycznie ruszyłem w stronę jego domu. Z szefem spotkaliśmy się w drzwiach. Zdecy­dowaliśmy, że jedziemy do Warszawy samo­chodami. Wyliczyłem, że nie ma sensu wzy­wać samolotu, wszystko trwałoby znacznie dłużej. Jechaliśmy bardzo szybko na »bom- bach«, czyli kogutach” - opowiadał.
Ze Smoleńska nadchodziły coraz ściślejsze informacje. Tusk osobiście wykonał kilka telefonów do najbliższych współpracowni­ków: Grzegorza Schetyny, Bronisława Ko­morowskiego. Jeden z nich do Pawła Grasia, który był wtedy w Bieszczadach: „Wracaj do Warszawy, oni wszyscy nie żyją”. Grzegorz Schetyna kilka razy rzucił do słuchawki: „Nie wierzę, po prostu nie wierzę”.
Prezydencka minister Małgorzata Boche­nek potraktowała wiadomość jak głupi żart, choć dzwonił do niej wiceszef Kancelarii Pre­zydenta Jacek Sasin, który stał na szczątkach samolotu. Bochenek cisnęła słuchawkę, od- dzwoniła dopiero po kilku chwilach.

E jak EKSPERCI: W skład polskiej komisji badającej przyczyny katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, której przewodniczył minister spraw we­wnętrznych i administracji Jerzy Miller, wchodziły 34 osoby: eksperci badający wy­padki lotnicze, prawnicy specjalizujący się w prawie lotniczym, piloci cywilni i wojskowi. Ukoronowanie ich pracy - tzw. Raport Millera - kontestuje parlamentarny zespół Macierewicza, w którego skład wchodzi 90 posłów i 14 senatorów (przeważnie z PiS). Eksperci współpracujący z zespołem to m. in. prof. Wiesław Binienda, dr Kazimierz Nowaczyk, dr Grzegorz Szuladziński i dr Wacław Berczyński.
Ludzie z komisji Millera początkowo ignorowali tych od Macierewicza. Uznali, że ich raport zamyka sprawę. Gdy jednak badania opinii społecznej zaczęły pokazy­wać, że coraz więcej osób wierzy w zamach, zaczęli znów publicznie zabierać głos w ra­mach zespołu Macieja Laska (przewodni­czącego Państwowej Komisji Badania Wy­padków Lotniczych). Zarzucali swoim opo­nentom, że nie są fachowcami od badania katastrof, i punktowali błędy w ich prezen­tacjach. Do debaty obu środowisk nigdy nie doszło - Maciej Lasek stawiał warunki, argumentując, że nie ma ochoty na politycz­ną kłótnię.
Trzeba zaznaczyć, że eksperci Maciere­wicza mieli formalną drogę do tego, by ich dowody zostały rozpatrzone - i nie chcieli z niej skorzystać. Każdy może złożyć swoją ekspertyzę w Wojskowej Komisji Badania Katastrof Lotniczych. Musi ona zostać zbada­na, a jeśli ujawni nowe istotne okoliczności - prace komisji będą wznowione.
Ciosem dla zespołu Macierewicza była historia związanego z nim naukowca prof. Jacka Rońdy. W kwietniu 2013 r. Rońda w wywiadzie dla TVP mówił, że piloci tupo- lewa nie zeszli poniżej wysokości 100 me­trów, a swą wiedzę miał opierać na doku­mencie z Rosji, którego nie chciał ujawnić. W październiku w wywiadzie dla TV Trwam Rońda przyznał, że w rozmowie z TVP skła­mał.’

F jak FERALNY LOT: Przygotowanie lotu było fatalne. Załoga nie dostała procedur lotniska, nie miała ani de­pesz NOTAM (o zmianach w pracy ważnych urządzeń na lotnisku), ani informacji o pogodzie. Jedno z lotnisk zapa­sowych, które wybrano, 10 kwietnia nie pra­cowało. Załoga nie dostała rosyjskiego lide­ra, który miał obowiązek znać procedury i prowadzić komunikację z wieżą.
36. Pułk, odpowiedzialny za wożenie VIP-ów, cierpiał na braki kadrowe, dowód­cy latali jako drudzy piloci, nawigatorzy Tu-154 jako piloci Jaków-40. Nie było szkolenia na symulatorach, które pozwala na wyćwi­czenie zachowań w groźnych sytuacjach. W pułku panowały niepokojące praktyki: lotnicy notorycznie łamali wskazania syste­mu TAWS, który ostrzega o zbliżaniu się sa­molotu do ziemi.
Lotnisko Siewiernyj było w kiepskim sta­nie. Urządzenia radarowe były przestarzałe. Na wieży panował bałagan. Kontroler strefy lądowania miał małe doświadczenie, a mete­orolog - znikome.

G jak GENERAŁ: Gen. Andrzej Błasik, dowódca sił powietrznych, który zginął w katastrofie, został pośmiert­nie skrzywdzony: rosyjski MAK (komisja badająca wypadek, kierowana przez Tatianę Anodinę) ogłosił, że Błasik był pod wpły­wem alkoholu, znajdował się w kokpicie sa­molotu i wywierał presję na pilotów.
Polskie ekspertyzy nie potwierdziły, by generał pił, tyle że ich wyniki upublicznio­no 4 lata po katastrofie. Trzeba zaznaczyć, że eksperci Komisji Millera od początku wąt­pili w to, że generał był pijany, jednak i oni twierdzili, że dowódca sił powietrznych był w kokpicie. Dowody? Pierwszy: ktoś (komi­sja nie ujawnia, kto) podczas odsłuchiwania czarnych skrzynek w Moskwie rozpoznał głos generała. Drugi: rosyjska ekspertyza, że ciało dowódcy sił powietrznych znaleziono obok ciała jednego z członków załogi. Dziś wiadomo jednak, że w tym sektorze znale­ziono w sumie 12 ciał, a zwłoki pozostałych członków załogi były też w innych miej­scach.
Do tej pory żadna z ekspertyz nagrań z kabiny nie potwierdziła obecności Błasika w kokpicie, eksperci Millera nie wycofali się jednak ze swoich stwierdzeń.

H jak HIOB: „Lidera opozycji zdarzenia uczyniły Hiobem polskiej po­lityki. Jeśli stanie znowu w politycznym ringu, będzie to świadczyło o jego nadludzkich siłach” - mówił w kwiet­niu 2010 r. w rozmowie z „Tygodnikiem” Jan Rokita.
Kaczyński stanął do walki, ale przegrał wy­bory prezydenckie i parlamentarne w 2011 r. Jego partia przeżyła potężne wstrząsy. Wy­szli z niej liberałowie, jak Paweł Kowal, i ja­strzębie, jak Zbigniew Ziobro. Odeszli spin doktorzy: Michał Kamiński i Adam Bielan. Mimo to Kaczyński jest nadal prezesem par­tii i - jego ugrupowanie zajmuje pierwsze miejsce w sondażach - znowu chce zostać premierem. A wtedy (jak zapowiadał w wy­wiadzie dla „Rzeczpospolitej” we wrześniu 2013 r.): „Będziemy się starali dowiedzieć, co się stało w Smoleńsku i kto odpowiadał za błędy w śledztwie”.

I jak INSTRUKCJA: „Instrukcję organizacji lotów statków powietrz­nych o statusie HEAD” (czyli tych, które przewożą najważniejsze osoby w państwie) wprowadził w życie szef MON Bogdan Klich 9 czerwca 2009 r. W jej części technicznej określono zasady latania, zapewniające bezpieczeństwo VIP-ów. In­strukcja mówi: „Lot statku powietrznego o statusie HEAD nie może być wykonywa­ny poniżej warunków minimalnych do star­tu i lądowania ustalonych dla pilota, statku powietrznego i lotniska”.
Wynika z tego, że 10 kwietnia samolot nie miał prawa do wykonania podejścia do lądo­wania w Smoleńsku, bo pogoda była gorsza niż uprawnienia pilota, możliwości samo­lotu i lotniska. O tym, że warunki są gorsze od minimalnych, załoga dowiedziała się nie­spełna 40 minut po wylocie z Warszawy. Pre­zydencki samolot dostał taki komunikat od kontrolera z Mińska.

J jak JAK-40: Rządowy Jak-40 z dziennikarzami na pokładzie lądował w Smoleńsku przed prezy­denckim tupolewem. Raport wewnętrznej komisji wojskowej potwierdził, że stało się to w warunkach poniżej minimalnej wi­doczności, a w związku z tym dowódca sił powietrznych zawiadomił prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa. Zapisy rozmów z wieżą świadczyły rów­nież, że samolot nie miał zgody na lądowa­nie.
Już z lotniska w Smoleńsku załoga jaka rozmawiała z kapitanem tupolewa, informu­jąc o złych warunkach: „Ogólnie rzecz biorąc, to pi... tutaj jest. Widać jakieś 400 metrów około i na nasz gust podstawy [chmur] są po­niżej 50 metrów grubo (...) Nam się udało tak w ostatniej chwili wylądować. No, natomiast powiem szczerze, że możecie spróbować jak najbardziej”.
Po katastrofie technik pokładowy z Jaka-40 chorąży Remigiusz Muś i dowódca porucz­nik Artur Wosztyl twierdzili, że rosyjscy kontrolerzy wydali zgodę tupolewowi na zniżenie się do 50 metrów (procedury do­puszczały tylko 100 metrów). Nie potwier­dzały tego zapisy czarnych skrzynek.
W nocy z 27 na 28 października 2012 r. Re­migiusz Muś powiesił się w piwnicy swoje­go domu.

K jak KAMPANIA: Po tragicznej śmieci Lecha Kaczyńskiego WYBORCZA w czerwcu i lipcu 2010 r. odbyły się przyspieszone wybory prezydenckie. Rywalizowali dwaj najważniejsi kandydaci: Bronisław Komo­rowski, marszałek Sejmu, wystawiony przez PO, oraz Jarosław Kaczyński - były premier i prezes PiS.
Krótką kampanię zdominowała Platforma Obywatelska - ogłaszając prawybory. Pola­cy żyli tym, czy kandydatem PO będzie Ko­morowski, czy Radek Sikorski, nie zwracając wielkiej uwagi na konkurentów.
Sam Kaczyński unikał mówienia o trage­dii, która rozegrała się w Smoleńsku. Taki był plan wymyślony przez PiS-owskich libera­łów, m.in. szefową sztabu wyborczego Joan­nę Kluzik-Rostkowską. Prezes osiągnął wy­sokie poparcie (blisko 47 proc. głosów w dru­giej turze, 36,5 proc. w pierwszej), ale prze­grał. Po porażce na sztab wyborczy posypały się gromy ze strony partyjnych konserwaty­stów, wkrótce w wywiadzie dla „Newsweeka” i Kaczyński odciął się od swojego szta­bu. Ocenił, że strategia była zła, a rezygnacja z mówienia o Smoleńsku to poważny błąd: „Byłem w takim stanie, że - uczciwie mó­wiąc - to za mnie wymyślano tę kampanię.
(...) Musiałem brać bardzo silne leki uspokaja­jące, co też miało swoje skutki” - mówił. Szta­bowcy opuścili wkrótce PiS, zakładając par­tię Polska Jest Najważniejsza (Kluzik-Rostkowska odeszła także z PJN i trafiła do PO). A Jarosław Kaczyński wypowiadał się co­raz bardziej radykalnie. W kwietniu 2013 r. stwierdził: „Przy obecnej wiedzy jedyną teo­rią, która wszystko wyjaśnia, porządkuje wiedzę i daje konkluzje, jest teoria zamachu”.

L jak LUDZIE: W katastrofie zginęło 96 osób. Najważniejsze osoby w pań­stwie: prezydent z małżonką, były prezydent RP na uchodźstwie, mini­strowie, politycy, ale także duchowni, woj­skowi, działacze społeczni, oficerowie BOR i załoga samolotu. Najmłodszą ofiarą była niespełna 23-letnia Natalia Maria Januszko, stewardesa. W 36. Pułku pracowała od i4 miesięcy. W jej pogrzebie uczestniczyli koledzy-studenci z warszawskiej SGGW.
W homilii podczas Mszy żałobnej mó­wił o nich prymas senior Józef Glemp: „Tam w pobliżu Katynia jest jakby dyskretny właz do nieba. Przed siedemdziesięciu laty wtedy co noc przechodzili polscy żołnierze czwór­kami, kompaniami, ponad 200 chłopa. Każ­dej nocy. Dziś przeszła grupa skromniejsza, ale za to dwaj prezydenci, kilku generałów, biskupi, ministrowie. A fundamentem na­szego żalu i bólu jest to, że urwała się nadzie­ja, jaką z tymi osobami łączyliśmy”.

M jak MAK: Przez wiele miesięcy po katastrofie urzędnicy rządowi, w tym premier, zapewniali, że współpraca z Rosjanami układa się dosko­nale. W rzeczywistości szybko pojawiały się trudności: polskim ekspertom, na czele któ­rych stał akredytowany przy MAK (rosyj­skiej komisji badającej katastrofę) Edmund Klich, odmawiano dostępu do ważnych do­kumentów i nie pozwolono na udział w eks­perymencie lotniczym na lotnisku Siewiernyj (oblot techniczny miał wyjaśnić m.in., jaki był stan radaru i innych urządzeń nawi­gacyjnych). Władze rosyjskie pozostawały głuche na prośby o zabezpieczenie wraku, a także na żądania jego wydania (szczątki tupolewa ciągle są w Rosji). Narastające różni­ce udawało się tuszować, jednak wyszły one na jaw, gdy MAK ogłosił wstępny raport.
„Projekt raportu MAK w tym kształcie jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia” - komento­wał Donald Tusk. Rosjanie stwierdzili, że za­łoga za wszelką cenę chciała nawiązać kon­takt wzrokowy z ziemią. Mimo zejścia poniżej wysokości minimalnej, braku zgody na lądowanie, ostrzeżeń systemów pokła­dowych o zbliżaniu się do ziemi, komendy: „Horyzont 101”, nie przerwała schodzenia - co Rosjanie uznali za przyczynę katastro­fy, nie dopatrując się błędów w działaniach własnych kontrolerów, meteorologów czy urządzeń na lotnisku.
Eksperci z Komisji Millera skierowali 50 stron dokumentów z uwagami do raportu MAK, m.in. w sprawie odpowiedzialności strony rosyjskiej. Zawarli w nich nowy od­czyt rozmów pilotów, w tym wydaną ko­mendę: „Odchodzimy”, o której Rosjanie nie wiedzieli, a która świadczyła o tym, że załoga podejmowała próbę odejścia na drugi krąg.
Jednak w ostatecznym raporcie MAK pol­skie uwagi nie zostały uwzględnione. Rosja opublikowała go w styczniu 2011 r., w czasie gdy polski premier był na urlopie. W świat poszła wersja rosyjska.

N jak NAMIOT: Politycy, którzy dotarli do Smoleńska wieczorem 10 kwietnia, opowiadali, że obok miejsca katastrofy wyrosło namiotowe mia­steczko służb ratowniczych, medyków i pro­kuratorów. W jednym z namiotów „urzędo­wał” rosyjski premier Władimir Putin. Przy­jął tam Donalda Tuska.
Jarosław Kaczyński odmówił spotkania z Putinem i Tuskiem - przekazał im, że nie ma ochoty na przyjmowanie kondolencji.
Szef polskiego rządu poszedł na miejsce katastrofy z Putinem. Przyklęknął przed cia­łami Lecha Kaczyńskiego, Ryszarda Kaczo­rowskiego i wicemarszałka Senatu Krzyszto­fa Putry. Zdaniem osób, które towarzyszyły premierowi, Tusk był przygnieciony ogro­mem tragedii. Jednak w 2013 r. tygodniki „wSieci” i „Do Rzeczy” opublikowały zdję­cia, na których Tusk w pewnym momencie rozmowy uśmiecha się do rosyjskiego przy­wódcy. Paweł Graś, rzecznik rządu, komen­tował: „Byliśmy głęboko wstrząśnięci. Suge­rowanie, że było inaczej, jest najzwyklejszą podłością”.
Krytycy premiera podnosili też zarzut, że ciało prezydenta RP leżało w błocie: że Tusk powinien był się postarać, by zwłoki położo­no na podwyższeniu, pod namiotem. Jednak obrońcy premiera podkreślali, że dopiero co znalazł się na miejscu tragedii, i że o zabez­pieczenie zwłok powinni zadbać w pierw­szym rzędzie urzędnicy z otoczenia Lecha Kaczyńskiego. „Jacek Sasin był zastępcą szefa Kancelarii Prezydenta i to on powinien tam być. Oni wszyscy uciekali do Polski!” - mó­wił np. Tomasz Arabski w rozmowie z Te­resą Torańską.

O jak OPUSZCZENI: „W pierwszych dniach grudnia jakiś dzienni­karz zapytał mnie, jak sobie wyobrażam te pierwsze Święta. Powie­działam, że zajmują nas jako rodzinę przy­gotowania »techniczne«. Co kto kupuje, co kto gotuje, kiedy przywiozą karpie, a kiedy choinkę. Nie wiem, kto przeczyta wigilijną Ewangelię, nie wiem, kto rozda opłatki. Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko” - pi­sała w „Tygodniku” Izabella Sariusz-Skąpska, prezeska Federacji Rodzin Katyńskich, której ojciec, poprzedni prezes Andrzej Sa- riusz-Skąpski, zginął w katastrofie smoleń­skiej. Jej tekst był apelem o wyciszenie emo­cji i uszanowanie cierpienia ludzi dotknię­tych katastrofą, a niebędących stroną poli­tycznego sporu. I opisem życia po stracie, w którym „nie ma czasu na spojrzenie na zdjęcie, refleksję, co zrobić z pustym miej­scem. Nie ma czasu, bo każdego dnia poja­wia się jakiś »news«, który ma szansę utrzy­mać się na pasku wiadomości cały dzień, je­śli sięga granicy makabry albo zwykłego chamstwa”.

P jak PRZEMYSŁ POGARDY: Określenie ukute przez publicystę Piotra Zarembę, który w „Rzeczpospoli­tej” w maju 2010 r. pisał: „O ile promotorami wojny z Platformą (cza­sem, przyznajmy, bardzo brutalnej) byli sami politycy, na czele z Jarosławem Ka­czyńskim, którzy walili nieraz na oślep w imię swoich racji, o tyle przeciw nim zor­ganizowano coś, co nazwałbym przemy­słem pogardy i odzierania z godności, mobi­lizując do tego didżejów, autorów pozornie niepolitycznych programów telewizyjnych, aktorów i piosenkarzy”. Jednak Zaremba do­dawał wówczas: „Oczywiste, że nie każdy, kto krytykował Lecha Kaczyńskiego i obóz IV RP, ma się czego wstydzić”.
Tyle że z czasem każda krytyka PiS i Le­cha Kaczyńskiego mogła zostać zaliczona do „przemysłu pogardy”. Pisał o tym felietoni­sta „Newsweeka” Marcin Meller w grudniu 2013 r.: „Przemysł pogardy, czyli gałąź prze­mysłu rosnąca szybciej niż udziały Samsunga w rynku elektroniki. Skrytykowałeś kie­dykolwiek Lecha Kaczyńskiego? Należysz do PP. Nie podobała ci się jego prezydentura? PP. Jakiś jej element? PP. Język, styl? PP! A nawet jeśli generalnie masz pozytywne zdanie o by­łym prezydencie, ale nie bijesz czołem w as­falt, wychwalając geniusz i przymioty cha­rakteru jego brata - PP jak diabli”.

R jak RAPORT MILLERA: Polski raport podaje zupełnie inną przyczynę katastrofy niż rosyjski MAK. To nie­zwykle istotne. Według za­łożeń, po obu stronach powinni działać fachowcy, którzy mają wspólny cel: wyjaśnić katastrofę, wyciągnąć wnioski i upublicznić - tak żeby podobne tragedie nie zdarzały się w przyszłości. W tym przypadku jednak eksperci z Rosji nie mieli ochoty na wymia­nę argumentów.
Według Komisji Millera piloci tupolewa wcale nie chcieli lądować za wszelką cenę (tak twierdzą Rosjanie). Owszem: załoga ze­szła poniżej bezpiecznej wysokości. Samo­lot zniżał się z dwa razy większą od dopusz­czalnej prędkością. Później piloci usiłowali odejść na drugi krąg, ale nie zdołali z powodu błędu w pilotażu.
Polscy eksperci stawiają tezę, że dowód­ca samolotu chciał podnieść maszynę przez naciśnięcie przycisku Uchod (czyli automa­tyczne odejście), ale był źle wyszkolony i nie wiedział, że przy podejściu do takiego lotni­ska przycisk nie zadziała.
Polacy opisali także bałagan na wieży kon­troli lotów i naciski na kontrolerów. Obec­ny tam zastępca dowódcy jednostki w Twerze pułkownik Nikołaj Krasnokutskij, choć nie jest kontrolerem, wydawał polecenia oso­bom kierującym lotami: „Sprowadzasz do stu metrów, bez dyskusji”, strofował ich: „Nie rzucaj się”...
Komisja Millera nigdy nie zaprzeczała, że po polskiej stronie były wielkie zaniedbania: w 36. Pułku nieprawidłowo szkolono pilo­tów i łamano procedury bezpieczeństwa...

S JAK SEKTA SMOLEŃSKA: Tak nazywani są przez „mainstreamowych” pu­blicystów zwolennicy teo­rii zamachu w Smoleńsku oraz osoby gromadzące się przed Pałacem Prezydenckim w miesięcznice i rocznice ka­tastrofy. Sekta, bo ich zdaniem „ruch smo­leński” zaczyna przybierać cechy religijne. Cezary Michalski w maju 2011 r. pisał na ła­mach „Newsweeka”, że śmierć prezydenta staje się „kanonem religii, która wygrywa z kultem papieża i zagraża Kościołowi w Polsce”.
Teza o „religii smoleńskiej” i jej sekciarskich wyznawcach upowszechniła się szyb­ko. Zdaniem Waldemara Kuczyńskiego ta „religia” będzie groźna, gdy PiS dojdzie do władzy. W wywiadzie dla „Wprost” mówił: „Paranoja zamachu smoleńskiego. Religia, w którą Kaczyński wierzy. (...) Ona jest ka­mieniem węgielnym PiS. Proszę sobie teraz wyobrazić, że instrumenty władzy państwo­wej splatają się z tą paranoją”.
Publicyści „Gazety Wyborczej” Piotr Głu­chowski i Jacek Hołub twierdzą w cyklu „Posmoleńskie dzieci”, że „po katastrofie smo­leńskiej wydawcy o prawicowych sympa­tiach dostrzegają szansę - w kurczącym się świecie mediów papierowych niespodzie­wanie eksplodował nowy rynek czytelniczy. Trzeba tylko dużo pisać o Smoleńsku”.

Ś jak ŚLEDZTWO:   Śledztwo w sprawie „nieumyślnego sprowadzenia katastrofy w ruchu po­wietrznym” prokuratura wojskowa prowa­dzi już cztery lata. Właśnie zostało przedłu­żone o kolejne sześć miesięcy. Prokurato­rzy oczekują jeszcze na trzydzieści eksper­tyz, które mają być gotowe pod koniec lip­ca.
Do tej pory zarzuty niedopełnienia obo­wiązków służbowych związanych z organi­zacją lotu do Smoleńska usłyszeli dwaj ofice­rowie byłego 36. Pułku, odpowiadającego za transport VIP-ów.
Wątek cywilów odpowiedzialnych za lot badała Prokuratura Okręgowa Warszawa- -Praga. Na razie przedstawiła zastępcy szefa BOR, gen. Pawłowi Bielawnemu, zarzut nie­dopełnienia obowiązków.
Ostatnio prokurator generalny stwierdził, że wrak tupolewa i czarne skrzynki nie mu­szą wrócić do Polski, by można było wydać wiążące opinie w śledztwie. Znaczy to, że An­drzej Seremet jest zdania, iż postępowanie można zamknąć, nawet jeśli Rosjanie nie przekażą nam tych ważnych dowodów.
PiS uważa, że postępowanie jest opieszałe i wielu sprawom grozi przedawnienie. Dlate­go domaga się uchwalenia specjalnej ustawy, dotyczącej śledztwa w sprawie katastrofy.

T jak TROTYL: Zaraz po katastrofie śledczy popełnili poważny błąd: nie zbadali wraku samolotu, żeby się przekonać, czy nie było na nim śladów materiałów wybuchowych. Zawierzyli dwóm rosyjskim ekspertyzom.
Była też ekspertyza polska: Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii z 23 czerw­ca 2010 r., tyle że fachowcy nie badali wraku, ale próbki z ubrań i rzeczy osobistych ofiar. Tych próbek było ledwie osiem.
Prokuratura zdecydowała się wystąpić do Rosjan o zgodę na pobranie próbek z wraku dopiero w sierpniu 2012 r. 17 września ekipa pojechała do Rosji zbadać wrak. Detektory do wykrywania materiałów wybuchowych za­reagowały. Na ekranie jednego z nich poka­zał się napis TNT - czyli trotyl.
Prokurator będący na miejscu zawiadomił zwierzchników, ci poszli wyżej: do proku­ratora generalnego Andrzeja Seremeta. Seremet zawiadomił o sprawie Donalda Tu­ska. Przekazał ostrzeżenie, że „uproszczony przekaz może spowodować skutki społeczne trudne do przewidzenia”.
Prokuratura nie informuje opinii publicz­nej, co pokazały detektory; nie wyjaśnia, że to jeszcze nie jest dowód, że potrzebne są dalsze badania. Informacja o detektorach ze Smoleńska przecieka do dziennikarzy. Sprawą zajmuje się Cezary Gmyz, wówczas w „Rzeczpospolitej”. Ówczesny redaktor na­czelny dziennika Tomasz Wróblewski idzie na rozmowę z Seremetem i słyszy: „Podczas badań istotnie na wraku wykryto materiały wysokoenergetyczne, podobne do materia­łów wybuchowych”. W nocy, przed publi­kacją na ten temat, wydawca „Rz” Grzegorz Hajdarowicz informuje o wszystkim rzecz­nika rządu.
30 października w „Rzeczpospolitej” ukazuje się tekst „Trotyl na wraku tupolewa”. Pełen zastrzeżeń, że materiał wybuchowy nie oznacza zamachu, ale zredagowany zbyt sensacyjnie. Prokuratura jeszcze tego samego dnia na konferencji mówi, że żadnego mate­riału wybuchowego nie stwierdzono - Jaro­sław Kaczyński, że „zamordowanie 96 osób to niesłychana zbrodnia”.
W „Rz” wybucha awantura: wydawca zwalnia redaktora naczelnego i autora ma­teriału. Hajdarowicz publikuje specjalny do­datek, w którym krytykuje działania własnej redakcji w sprawie trotylu. To oburza Paw­ła Lisickiego (redaktora i twórcę tygodnika „Uważam Rze”). Lisicki mówi o tym publicz­nie - i też zostaje przez Hajdarowicza zwol­niony. Wraz z nim odchodzi niemal cały ze­spół tygodnika. Lisicki tworzy nowe pismo „Do Rzeczy”, a jego zastępca Michał Karnow­ski - tygodnik „wSieci”.
W styczniu 2014 r. prokuratura informuje, że ekspertyzy ostatecznie wykluczyły obec­ność materiałów wybuchowych. Ale Antoni Macierewicz nie ustępuje: „Nie ma wątpli­wości, że mieliśmy do czynienia ze zbrodnią. Ci ludzie zginęli dlatego, że samolot wybuchł w powietrzu”.

U jak UPAMIĘT NIENIE: Spór o upamiętnienie 96 ofiar - katastrofy zaczął się od ustawienia drewnianego krzyża przed Pałacem Prezydenckim przez harcerzy, 15 kwietnia 2010 r. W lipcu, już po wyborach prezydenckich, Bronisław Komorowski zapowiedział, że krzyż zosta­nie przeniesiony w inne odpowiednie miej­sce. Wywołało to protesty Jarosława Ka­czyńskiego i innych polityków prawicy. „Obrońcy krzyża” zaczęli pełnić warty, do­magali się także, by przed Pałacem stanął pomnik ofiar katastrofy.
Mimo porozumienia (harcerze, ku­ria, Kancelaria Prezydenta), że krzyż zo­stanie przeniesiony 3 sierpnia do kościoła św. Anny, operacja się nie udała. „Obrońcy” szarpali się ze strażą miejską, mający więc przenieść krzyż duchowni ustąpili. W póź­niejszych dniach dochodziło do przepycha­nek między „obrońcami” a przeciwnikami krzyża, także z podchmielonymi bywalcami pobliskiej pijalni wódki. 9 sierpnia przeciwnicy krzyża zorganizo­wali dużą manifestację pod hasłami „Precz Krzyżacy”, „Zburzyć pałac, bo zasłania krzyż”. Jeden z uczestników przebrany był za papie­ża, grano w piłkę. „Obrońcy krzyża” w tym czasie modlili się i śpiewali pieśni religijne.
W końcu przeniesienie krzyża poparło prezydium Konferencji Episkopatu oraz me­tropolita warszawski abp Kazimierz Nycz, jako że stojąc przed Pałacem „[krzyż] stał się niemym świadkiem słów pełnych nienawi­ści i zacietrzewienia”.
Krzyż został zabrany i6 września przez szefa Kancelarii Prezydenta, w asyście BOR. Sprawy upamiętnienia ofiar nie rozwiązano: konserwator zabytków nie godzi się na po­mnik przed Pałacem, prezydent Warszawy wyklucza Krakowskie Przedmieście. Innej lokalizacji nie uzgodniono.
Ludwik Dorn, prawicowy polityk, w wy­wiadzie dla „Wprost” mówił przed dwoma laty, że godne upamiętnienie ofiar jest jed­nym z warunków, by zahamować narastają­cą w Polsce wrogość.

W jak WAWEL: Zgodę na pochowanie pary prezydenckiej na Wawelu ogłosił ks. kard. Stanisław Dziwisz i3 kwietnia 20i0 r.: „Kraków jest otwarty, ja jako biskup i stróż katedry je­stem otwarty”.
14 kwietnia „Gazeta Wyborcza” opubliko­wała protest Andrzeja Wajdy i Krystyny Za- chwatowicz-Wajdy: „Nie ma żadnych przy­czyn, dla jakich [Kaczyński] miałby spocząć na Wawelu wśród Królów Polski - obok Marszałka Józefa Piłsudskiego”. W War­szawie, Krakowie i kilku innych miastach odbyły się kilkusetosobowe demonstracje: „Powązki tak, Wawel nie”, „Wawel dla wiel­kich”.
Spór o Wawel był sygnałem, że zgoda narodowa z pierwszych godzin po trage­dii nie utrzyma się długo. Innym był tekst prof. Zdzisława Krasnodębskiego, zamiesz­czony w „Rz” także 14 kwietnia: „Już za­częliście dzielić łupy i dobierać się do szaf. Zróbcie kolejne »Szkło kontaktowe«, wy­śmiejcie tę śmierć, wypijcie małpki. Zapro­ście Palikota i Niesiołowskiego. Krzyczcie: »cham« i »dureń«, i »były prezydent Lech Kaczyński«. Wyśmiewajcie i drwijcie. Bądźcie sobą. Gardzę wami. Jestem dum­ny, że Go znałem”.

Z jak ZDRAJCY: „Nie warto być po stronie zdrajców. Wśród Polaków są zdrajcy, którzy doprowadzili do tego, że nie żyje polski prezydent. Ułatwi­li odwiecznym wrogom Polski, że prezydent nie żyje, a potem tuszowali śledztwo. Wasze nazwiska pozostaną na zawsze wśród zdraj­ców Polski. Chcemy wam zrobić uczciwe procesy” - to słowa Tomasza Sakiewicza, naczelnego „Gazety Polskiej” przed KPRM w czasie demonstracji 10 kwietnia 2013 r. Tak również wygląda polska debata publicz­na po Smoleńsku.

Ż jak ŻAŁOB: A Żałoba w Polsce trwała od 10 do 18 kwietnia (ogłoszono ją także w 23 innych krajach). W kilkudziesięciu miastach odbyły się mar­sze w hołdzie ofiarom katastrofy. W Krako­wie rozbrzmiewał dzwon Zygmunta. Trum­nę prezydenta, która ii kwietnia przejeż­dżała w kondukcie ulicami Warszawy, że­gnało kilkaset tysięcy osób.
Jedność nie przetrwała długo i politycy się tego spodziewali. Michał Boni, w 2010 r. od­powiedzialny za organizację uroczystości po­grzebowych i pomoc rodzinom ofiar, wspo­minał w rozmowie ze mną: „Pamiętam roz­mowę z premierem na drugi czy trzeci dzień po katastrofie. Byliśmy przekonani, że siła dramatu będzie dzieliła nas Polaków przez 30-40 lat”.
PAWEŁ RESZKA

1 komentarz:

  1. Dlaczego Pan powtarza za komisją Millera i DSP, na które były naciski ze strony Pana E. Klicha, że załoga Jak-40 lądowała poniżej minimów?
    Z tego co już zostało ujawnione, wewnętrzne postępowanie ODDALIŁO WSZELKIE ZARZUTY skierowane do załogi Jak-40 i w czerwcu 2011r. zostało ono definitywnie zakończone.
    Opierało się to na zeznaniach załogi samolotu Jak-40;
    Zeznaniach DKL-a, który w dniu 10.04 rozmawiał z załogą Jak-40 zaraz po lądowaniu w Smoleńsku;
    Nagraniach z samolotu Jak-40, które wyraźnie wskazały, że to lądowanie odbyło się zgodnie z zasadami.
    Ponadto otrzymano warunki meteorologiczne ze Smoleńska, które wyraźnie pokazały, że załoga samolotu Jak-40 miała prawo podchodzić i wylądować w Smoleńsku!
    Z dziwnych przyczyn 10.06.2010r. opublikowano informację, że załoga samolotu miała prawo lądować w smoleńsku i nie naruszyła tym zasad wykonywania lotów
    http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,7999753,Wojsko__Warunki_pozwalaly_na_ladowanie_Jaka_w_Smolensku.html
    Jednocześnie ujawniono, że Pan E. Klich naciskał na DSP, aby ukarać załogę Jak-40, co spowodowało, że poprzednie orzeczenie, na podstawie którego ppłk R. Kupracz wydał oświadczenie o niewinności załogi - ZOSTAŁO ZNISZCZONE!
    Obecnie twierdzi się, że komisja uznała winę pilotów, ponieważ otrzymała faktyczne warunki meteorologiczne ze Smoleńska i na tej podstawie uznano winę pilotów, że lądowali poniżej WM przy podstawie 60m i widzialności poniżej 1000m!? Natomiast jak pokazują te otrzymane warunki ze Smoleńska pokazane na blogu http://stanzag.salon24.pl/565068,warunki-meteo-smolensk-polnocny-10-04-2010-r okazuje się, że jest to manipulacja i lądujący samolot o 05:15 UTC miał warunki do lądowania!!!!!!!!!
    Zatem ktoś tutaj MANIPULUJE FAKTAMI!

    OdpowiedzUsuń