wtorek, 10 czerwca 2014

Gruba kreska tow. Króla



W PRL był partyjnym karierowiczem. Dziś tropi postkomunistyczną jaczejkę I nie ma z tym żadnego problemu.

RAFAŁ KALUKIN

Okrągły Stół był potrzebny tylko po to, by pod sowiecką kontrolą oddać część władzy, zachowując nienaruszoną substancję komunistycz­nych interesów”. Tak twierdzi człowiek, który w czasie obrad Okrągłego Stołu zo­stał redaktorem naczelnym pisma wyda­wanego przez partyjny koncern RSW.
„Gdybyśmy mieli wyobraźnię i odwa­gę, to w 1989 r. byśmy podpalili lub wy­sadzili w powietrze symbol sowieckiej dominacji - Pałac Kultury i Nauki”. Oto refleksja na miarę wybranego w 1989 roku sekretarza KC PZPR.
Mit pierwszych demokratycznych wy­borów do Sejmu kontraktowego jest kłam­stwem założycielskim III RP. Taką opinię głosi kandydat PZPR w tych wyborach.
Przedstawiciel uwłaszczonej nomen­klatury tropi postkomunistyczną jaczejkę. Człowiek zarejestrowany przez SB jako TW „Adam” oskarża premiera Mazowie­ckiego, że nie przeszkodził w paleniu akt bezpieki. Partyjny podwładny gen. Jaru­zelskiego żegna go w dniu pogrzebu felie­tonem gloryfikującym odważnego rolnika, który przed laty wymierzy] sprawiedli­wość dowódcy junty, waląc go kamieniem w głowę. Dawny PZPR-owski dziennikarz pisze o dzisiejszych „funkcjonariuszach telewizyjnych przebranych za dziennika­rzy”. O głównych stacjach telewizyjnych, że to telewizje Putina. O politykach PO - że pomuniści. O Tusku, że „zachowuje się jak rosyjski czynownik”.
I w ogóle, zdaniem PRL-owskiego pro­minenta Marka Króla, III RP to kraj tota­litarny, w którym „kanalia jest bohaterem, lokaj symbolem niezależności, a hipokry­ta jest uważany za nowoczesnego mędrca”.

Towarzysz Król idzie na sekretarza
Koniec lipca 1989 roku. Partia liże rany po klęsce w wyborach. Osierocona, bo ge­nerał Jaruzelski właśnie przeniósł się do Belwederu. Zbiera się plenum KC PZPR, aby wybrać na następcę Mieczysława Rakowskiego oraz wskazać generała Cze­sława Kiszczaka jako kandydata na pre­miera. „Zostałem przywódcą śpiącej, obolałej, sfrustrowanej, pobitej w wy­borach partii” - zanotuje na koniec dnia w dzienniku Rakowski.
Sposobem na wyrwanie z odrętwie­nia jest odmłodzenie. Lecz Aleksander Kwaśniewski zawiódł. Przeczuwał, że PZPR nie ma przyszłości, i wolał poczekać
na następne rozdanie. Wściekły Rakow­ski rozpaczliwie szuka kandydata na se­kretarza KC do spraw propagandy, który - u boku awansowanych trzydziestoparolatków Sławomira Wiatra i Marcina Świę­cickiego - świadczyłby o tym, że partia się zmienia.
Wiatr proponuje Marka Króla. Nowy człowiek z Poznania, redaktor naczelny dynamicznego tygodnika „Wprost”, wszedł właśnie do Sejmu i został rzecznikiem pra­sowym klubu PZPR. W Warszawie nie­znany, ale może to i lepiej ? Zwłaszcza że z klubem poselskim są problemy. Lista krajowa upadła, weszli do Sejmu ludzie z drugiego szeregu, często wbrew wskaza­niom komitetów wojewódzkich. Sami so­bie robili kampanię i teraz twierdzą, że są lojalni wobec wyborców, a nie wobec par­tii. Relacje „białego domu” (siedziba Ko­mitetu Centralnego) z klubem poselskim są fatalne. Wybór Króla na sekretarza to szansa na ich odbudowę.
Tak perorował Wiatr w przerwie obrad plenum. „W porządku. Zaproś tego Kró­la do siebie, ale nic jeszcze nie proponuj” - odparł Rakowski. Po czym skonsulto­wał kandydaturę z zaufanymi generała­mi, Edwardem Łukasikiem, który stał na czele KW PZPR w Poznaniu, oraz z sa­mym Kiszczakiem. Opinie były pozytyw­ne. - Król przyjął ofertę bez wahania - wspomina Sławomir Wiatr.
Jednak wybór Króla wcale nie przypadł posłom do gustu. Podpadł im już dzień wcześniej, podczas dyskusji na plenum.
- Siedzieliśmy w kącie, prychając i wy­mieniając zgryźliwe opinie - wspomina Marek Pol, „niekomitetowy” poseł PZPR z Poznania. - Nagle okazuje się, że Marek
poprosił o głos. Wystąpienie pryncypialne, w starym stylu, że trzeba wrócić do partyj­nych korzeni. Jak dla nas - beton. Ktoś po­wiedział: „Oho, coś ciekawego nam się szykuje...”.
Sekretarz Król przybędzie później na posiedzenie klubu poselskiego w towa­rzystwie ochrony BOR, narażając się na docinki kolegów.

W czerwcu 1979 roku, gdy Polska żyła pielgrzymką Jana Pawła II do ojczyzny, Marek Król akurat odbierał legitymację PZPR. Kończył wtedy filologię klasyczną na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza i rozglądał się za pierwszą pracą.
Traf chciał, że z zarządu wojewódzkiego ZSMP w Poznaniu odchodził kierownik wydziału ku]tury i propagandy. Kierują­cemu organizacją Tadeuszowi Kurasiowi znajomy profesor z UAM polecił Króla.
Młody filolog od razu się spodobał. Ideowy jak trzeba i aż rwał się do roboty. Kuraś nawet dziś nie może się nachwalić.
- Świetny organizator i pasjonat, ceniony przez kolegów - wspomina. - Organizo­wał imprezy literacko-plastyczne, prze­glądy grup teatralnych, festiwale piosenki. I jeszcze dożynki wielkopolskie, tysiące ludzi zbierało się na stadionie!
W stanie wojennym Król awansuje na sekretarza zarządu wojewódzkiego ZSMP ds. ideologiczno-wychowawczych. Przy okazji kieruje Podstawową Organizacją Partyjną w aparacie młodzieżowym. I tak się składa, że w wychodzącym od dwóch lat regionalnym tygodniku „Wprost” jest wakat na stanowisku szefa działu społecznego.

Towarzysz Król idzie na redaktora
Pismo jest popularne. Choć edytorsko skromne, przyciąga uwagę różnorodnoś­cią tematów i nie razi przesadnym ideo­logicznym zaangażowaniem. Nawet to, że naczelnym jest bezpartyjny Waldemar Kosiński, odbiega od standardów epoki. Pojawienie się w redakcji z początkiem 1984 roku towarzysza Króla szybko zapro­centuje jednak ideowym dociążeniem.
Na początek wysyp publikacji o ZSMP. Choćby relacja z obozu szkoleniowego w Szklarskiej Porębie. „Na turnusie tym przebywała młodzież szkolna. Ci młodzi ludzie na pytania: »Czy jesteśmy komu­nistami? odpowiadają z przekonaniem:TAK”. A dalej zapis dyskusji, w której prym wiedzie wiceprzewodniczą­cy krakowskiego ZSMP Antoni Dudek, lat 17 (tak, tak, ten sam!). „Do ZSMP wstąpiłem ze względów politycz­nych” - deklaruje. Choć nie jest lekko: „Nam często nauczyciele nie pomaga­ją. Na przykład tolerują wrogie hasła w gablotach...”.
Przede wszystkim jednak re­daktor Król sam chwyta za pióro.
W tytułach ceni sobie fizjologiczną metaforę („Kto nasiusia?”, „Samo­gwałt”). W treści - jednoznaczność ideową. Apele opozycji o bojkot wy­borów do rad narodowych kojarzą mu się z „muzealnym szkieletem mamuta”. Teraz jest bowiem czas „nowego ewolucyjnie gatunku dzia­łaczy społecznych samodzielnie my­ślących, krytycznych i odważnych, a zarazem uległych wobec interesów socjalistycznego państwa”.
Po wizycie na Międzynarodowych Tar­gach Poznańskich pisał: „Opuszczając ra­dziecki pawilon, nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż 35-letni dorobek RWPG, or­ganizacji gospodarczej o największej we współczesnym świecie dynamice roz­woju, swoim rozmiarem i zasięgiem po­wiązań znacznie przewyższa potoczne wyobrażenia”.
Odważne też stawiał pytania radzie­ckiemu konsulowi Iwanowi Tkaczence na okoliczność rocznicy podpisania układu o wzajemnej pomocy PRL i ZSRR. „Sło­wo - wzajemna pomoc - jest jakby okre­śleniem na wyrost, nie znajdującym swego potwierdzenia w praktyce, przynajmniej w praktyce gospodarczej. Pomoc była ra­czej jednostronna, to znaczy radziecka” - rozbijał utarte mity redaktor Król. Zmu­sił tym konsula do polemiki, że kiedyś ra­dzieckie dostawy istotnie przeważały, ale dziś to już pełna współpraca i partner­stwo. Owszem, zgodził się redaktor, choć „z pewnym załamaniem na początku lat 80., kiedy to znowu niektórzy w naszym kraju liczyli, że przyjaciół mamy daleko, przekonując równocześnie pewne krę­gi społeczeństwa, że wokół mamy wro­gów...”. A konsulowi nie pozostało nic innego, jak zgodzić się z odważną oceną solidarnościowego karnawału.
- Jak tylko Król zjawił się w redakcji, od razu mówiło się, że wkrótce zostanie wicenaczelnym - wspomina dziennikarz Tadeusz Owczarzak. - Chodził po ludziach i montował własną ekipę. Oferował mi swoje dotychczasowe stanowisko, ale z su­gestią, że powinienem zapisać się do partii.

Towarzysz Król idzie na posła
W 1985 roku Król zostaje zastępcą na­czelnego i... z dnia na dzień opuszcza go ideologiczny pryncypializm. Pod jego pió­rem najlepszy z ustrojów już nie obez­władnia dynamiką rozwoju, a nawet kłuje w oczy biurokratycznym absurdem - nadprodukcją bubli.
Pod wodzą Kosińskiego „Wprost” bu­duje markę jako nieoficjalny organ tra­dycyjnej wielkopolskiej gospodarności. Opluwani przez propagandę prywacia­rze mogą liczyć na przychylność. Piotr Gabryel publikuje serię portretów polskich milionerów. Reportażami o Gierku, Jaro­szewiczu i innych bohaterach poprzednie­go etapu Marek Zieleniewski przełamuje PRL-owskie tabu milczenia o byłych dyg­nitarzach. Nakład rozchodzi się na pniu.
Jeszcze rok 1989 redakcja otwiera cy­klem wspomnień komunistycznego dygni­tarza Włodzimierza Sokorskiego. Kończyć będzie wspomnieniami kapelana Solidar­ności, ks. Henryka Jankowskiego.
Ale w lutym 1989 r. rewolu­cja dopiero się zaczyna. W Pałacu Namiestnikowskim staje Okrągły Stół, a w poznańskiej redakcji w fotelu naczelnego sadowi się Król. Z ręką na pulsie nowych czasów deklaruje: „Nie jestem przeciwni­kiem Okrągłego Stołu. Uważam, że jest to pierwsze faktyczne, a nie werbalne posunięcie władzy, która rozpoczyna karczowanie stalinow­skich chaszczy”. Lecz karczowanie ma swoje granice, chodzi przecież o wykucie „nowej formuły socjali­zmu przełomu XX i XXI wieku”. Ra­cjonalnego, wolnego od demagogii. Gdyż - jak twierdzi Król - „nie tyl­ko religia, ale i demagogia to opium dla ludu”.
W wyborach do Sejmu kontrakto­wego każdy partyjny, jeśli zbierze kil­ka tysięcy podpisów, może stanąć do rywalizacji. W Poznaniu kandydu­ją z list PZPR m.in. doktor ekonomii Wiesława Ziółkowska, działacz gospodar­czy Marek Pol oraz redaktor Marek Król.
Na łamach „Gazety Poznańskiej”, orga­nu KW PZPR, opowiada się za radykal­nymi reformami, choć jest przeciwnikiem rewolucji. Prowadzący wywiad Piotr Gabryel: „Choć zabiega pan o zdrowe za­sady gry ekonomicznej, to sam zarabia słabo, i jeszcze długo nie będzie pana stać choćby na własne auto”.
Król: „To pytanie, muszę przyznać, do­bija mnie. Bo jest w nim szczera prawda”.

Towarzysz Król idzie na kapitalistę
Trzeba przyznać, że sekretarzowanie w KC nie było pasmem sukcesów. Zaczęło się od tatara w stołówce „bia­łego domu”. Salmonella przykuła młode­go sekretarza do łóżka i na długie tygodnie wydrążyła z sił. „Powitaliśmy połowę re­daktora naczelnego. Stwierdziliśmy na­ocznie, że w Warszawie ubyło mu ciała, w piórka zaś jeszcze nie porósł” – informowała jesienią redakcja „Wprost”.
Potem był pechowy występ w telewizyj­nej debacie. Wielu gości, gorąca dyskusja, a strażnik partyjnej propagandy do końca programu milczał jak grób. Rakowski do­stał szału, obrażony Król zagroził dymisją, ale rozeszło się po kościach. „To gówniarz. Uniósł się honorem, a przecież jest pusty. Żaden to polityk. Jednakże jego odejście może być źle przyjęte na plenum” – notuje „pierwszy” w dzienniku. Tuż przed ostatnim zjazdem partii wspo­mni o Królu raz jeszcze: „Okazał się kompletnym niewypałem”.
- Marek źle się czuł w Warszawie. Nie potrafił poruszać się w partyjnym aparacie, nie czuł polityki. Z początku nie wiedział, czy wybrać politykę, czy zostać w dziennikarstwie. Ale z czasem dylemat sam się rozwiązał - opowiada bliski współpracownik z redakcji „Wprost”.
Gdy wyprowadzano partyjny sztandar i powoływano nową partię SdRP, Króla już tam nie było. Wyszedł ze zjazdu za Ta­deuszem Fiszbachem, który chciał budować nową lewicę z soli­darnościowym namaszczeniem. Ale projekt szybko się posypał, a wraz z tym dobiegła końca polityczna kariera Marka Króla.
Jako sekretarz KC nadzorował partyjny koncern RSW, do któ­rego należał m.in. „Wprost”. Jako poseł sejmowej komisji kultury brał udział w pracach nad ustawą likwidującą RSW. Jako naczelny „Wprost” powołał wspólnie z kolegą z KW PZPR prywatną spół­kę, która - jak tysiące innych nomenklaturowych spółek - uwłasz­czyła się na majątku państwowym. Co akurat wyszło pismu na dobre - z tytułu regionalnego „Wprost” szybko stał się głównym tygodnikiem ogólnokrajowym. Już w połowie 1990 r. na łamach nie było śladu po PRL-owskiej przeszłości. Dominował rynkowy entuzjazm doprawiony obyczajową swawolnością.
Pod kierownictwem Króla „Wprost” stał się pryncypialnym apo­logetą rodzącego się kapitalizmu. Takiego, jaki wtedy był. „Gawronik i normalność” - kwitowano na łamach błyskotliwą karierę poznańskiego biznesmena, której więziennego epilogu nie sposób było jeszcze przewidzieć.
Normalność zawitała też w życiu Marka Króla - naczelnego i za­razem właściciela tygodnika. W pierwszej dekadzie III RP pilno­wał, aby na prestiżowej liście „Wprost” stu najbogatszych Polaków znalazło się miejsce i dla niego.

Towarzysz Król idzie na niepokornego
Ale w drugiej dekadzie różowo już nie było. Przybyło konkuren­cji, a im bardziej pismo traciło czytelników, tym głębiej skręcało na prawo. Po aferze Rywina specjalizowało się w publikowaniu wrzutek ze służb i z IPN, budując klimat dla IV RP. Lecz nakład i tak ciągle leciał na łeb na szyję.
W 2010 roku Krół za grosze sprzedawał zadłużony tytuł. Był już wtedy radykalnym pogromcą mitów III RP i wyznawcą wszystkich mitów IV RP. Wkrótce także tego najważniejszego - o zamachu smoleńskim.
- Pan tego nie zrozumie, ale Marek naprawdę się dziwi, gdy wy­pomina mu się przeszłość - twierdzi wieloletni współpracownik z redakcji. - Nieraz przyznawał, że jego zaangażowania były ko­niunkturalne, i sądzi, że to go usprawiedliwia. Wszystko zrobił przecież jak należy. Zdekomunizował się i zlustrował. Przeszłość odkreślił grubą kreską.

Epilog
„Tak się niestety wżyciu dziennikarza układa, że niektóre artykuły są jak pasta do zębów. Jak raz wyjdą, trudno je potem wepchnąć z powrotem do tubki, nawet przy pomocy etyczno-moralnych wytrychów”. (Marek Król, „Wprost”, 1984 r.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz