W PRL był partyjnym
karierowiczem. Dziś tropi postkomunistyczną jaczejkę I nie ma z tym żadnego
problemu.
RAFAŁ KALUKIN
Okrągły Stół był
potrzebny tylko po to, by pod sowiecką kontrolą oddać część władzy, zachowując
nienaruszoną substancję komunistycznych interesów”. Tak twierdzi człowiek,
który w czasie obrad Okrągłego Stołu został redaktorem naczelnym pisma wydawanego
przez partyjny koncern RSW.
„Gdybyśmy mieli wyobraźnię i odwagę,
to w 1989 r. byśmy podpalili lub wysadzili w powietrze symbol sowieckiej
dominacji - Pałac Kultury i Nauki”. Oto refleksja na miarę wybranego w 1989
roku sekretarza KC PZPR.
Mit pierwszych demokratycznych wyborów
do Sejmu kontraktowego jest kłamstwem założycielskim III RP. Taką opinię głosi
kandydat PZPR w tych wyborach.
Przedstawiciel uwłaszczonej nomenklatury
tropi postkomunistyczną jaczejkę. Człowiek zarejestrowany przez SB jako TW
„Adam” oskarża premiera Mazowieckiego, że nie przeszkodził w paleniu akt
bezpieki. Partyjny podwładny gen. Jaruzelskiego żegna go w dniu pogrzebu felietonem
gloryfikującym odważnego rolnika, który przed laty wymierzy] sprawiedliwość
dowódcy junty, waląc go kamieniem w głowę. Dawny PZPR-owski dziennikarz pisze o
dzisiejszych „funkcjonariuszach telewizyjnych przebranych za dziennikarzy”. O
głównych stacjach telewizyjnych, że to telewizje Putina. O
politykach PO - że pomuniści. O Tusku, że
„zachowuje się jak rosyjski czynownik”.
I w ogóle, zdaniem PRL-owskiego
prominenta Marka Króla, III RP to kraj totalitarny, w którym „kanalia jest
bohaterem, lokaj symbolem niezależności, a hipokryta jest uważany za
nowoczesnego mędrca”.
Towarzysz Król idzie na
sekretarza
Koniec lipca 1989 roku. Partia
liże rany po klęsce w wyborach. Osierocona, bo generał Jaruzelski właśnie przeniósł
się do Belwederu. Zbiera się plenum KC PZPR, aby wybrać na następcę Mieczysława
Rakowskiego oraz wskazać generała Czesława Kiszczaka jako kandydata na premiera.
„Zostałem przywódcą śpiącej, obolałej, sfrustrowanej, pobitej w wyborach
partii” - zanotuje na koniec dnia w dzienniku Rakowski.
Sposobem na wyrwanie z odrętwienia
jest odmłodzenie. Lecz Aleksander Kwaśniewski zawiódł. Przeczuwał, że PZPR nie
ma przyszłości, i wolał poczekać
na następne rozdanie. Wściekły
Rakowski rozpaczliwie szuka kandydata na sekretarza KC do spraw propagandy,
który - u boku awansowanych trzydziestoparolatków
Sławomira Wiatra i Marcina Święcickiego - świadczyłby o tym, że partia się
zmienia.
Wiatr proponuje Marka Króla. Nowy
człowiek z Poznania, redaktor naczelny dynamicznego tygodnika „Wprost”, wszedł
właśnie do Sejmu i został rzecznikiem prasowym klubu PZPR. W Warszawie nieznany,
ale może to i lepiej ? Zwłaszcza że z klubem poselskim są problemy. Lista
krajowa upadła, weszli do Sejmu ludzie z drugiego szeregu, często wbrew wskazaniom
komitetów wojewódzkich. Sami sobie robili kampanię i teraz twierdzą, że są
lojalni wobec wyborców, a nie wobec partii. Relacje „białego domu” (siedziba
Komitetu Centralnego) z klubem poselskim są
fatalne. Wybór Króla na sekretarza to szansa na ich odbudowę.
Tak perorował Wiatr w przerwie
obrad plenum. „W porządku. Zaproś tego Króla do siebie, ale nic jeszcze nie
proponuj” - odparł Rakowski. Po czym skonsultował
kandydaturę z zaufanymi generałami, Edwardem Łukasikiem, który stał na czele
KW PZPR w Poznaniu, oraz z samym Kiszczakiem. Opinie były pozytywne. - Król
przyjął ofertę bez wahania - wspomina Sławomir
Wiatr.
Jednak wybór Króla wcale nie
przypadł posłom do gustu. Podpadł im już dzień wcześniej, podczas dyskusji na
plenum.
- Siedzieliśmy w kącie, prychając
i wymieniając zgryźliwe opinie - wspomina Marek Pol, „niekomitetowy” poseł
PZPR z Poznania. - Nagle okazuje się, że Marek
poprosił o głos. Wystąpienie
pryncypialne, w starym stylu, że trzeba wrócić do partyjnych korzeni. Jak dla
nas - beton. Ktoś powiedział: „Oho, coś ciekawego nam się szykuje...”.
Sekretarz Król przybędzie później
na posiedzenie klubu poselskiego w towarzystwie ochrony BOR, narażając się na
docinki kolegów.
W czerwcu 1979 roku, gdy Polska
żyła pielgrzymką Jana Pawła II do ojczyzny, Marek Król akurat odbierał
legitymację PZPR. Kończył wtedy filologię klasyczną na Uniwersytecie im. Adama
Mickiewicza i rozglądał się za pierwszą pracą.
Traf chciał, że z zarządu
wojewódzkiego ZSMP w Poznaniu odchodził kierownik wydziału ku]tury i
propagandy. Kierującemu organizacją Tadeuszowi Kurasiowi znajomy profesor z
UAM polecił Króla.
Młody filolog od razu się
spodobał. Ideowy jak trzeba i aż rwał się do roboty. Kuraś nawet dziś nie może
się nachwalić.
- Świetny organizator i pasjonat,
ceniony przez kolegów - wspomina. - Organizował imprezy literacko-plastyczne,
przeglądy grup teatralnych, festiwale piosenki. I jeszcze dożynki
wielkopolskie, tysiące ludzi zbierało się na stadionie!
W stanie wojennym Król awansuje na
sekretarza zarządu wojewódzkiego ZSMP ds. ideologiczno-wychowawczych. Przy
okazji kieruje Podstawową Organizacją Partyjną w aparacie młodzieżowym. I tak
się składa, że w wychodzącym od dwóch lat regionalnym tygodniku „Wprost” jest
wakat na stanowisku szefa działu społecznego.
Towarzysz
Król idzie na redaktora
Pismo jest popularne. Choć
edytorsko skromne, przyciąga uwagę różnorodnością tematów i nie razi
przesadnym ideologicznym zaangażowaniem. Nawet to, że naczelnym jest
bezpartyjny Waldemar Kosiński, odbiega od standardów epoki. Pojawienie się w
redakcji z początkiem 1984 roku towarzysza Króla szybko zaprocentuje jednak
ideowym dociążeniem.
Na początek wysyp publikacji o
ZSMP. Choćby relacja z obozu szkoleniowego w Szklarskiej Porębie. „Na turnusie
tym przebywała młodzież szkolna. Ci młodzi ludzie na pytania: »Czy jesteśmy
komunistami? odpowiadają z przekonaniem:TAK”. A dalej zapis dyskusji, w której
prym wiedzie wiceprzewodniczący krakowskiego ZSMP Antoni Dudek, lat 17 (tak,
tak, ten sam!). „Do ZSMP wstąpiłem ze względów politycznych” - deklaruje. Choć
nie jest lekko: „Nam często nauczyciele nie pomagają. Na przykład tolerują
wrogie hasła w gablotach...”.
Przede wszystkim jednak redaktor
Król sam chwyta za pióro.
W tytułach ceni sobie
fizjologiczną metaforę („Kto nasiusia?”, „Samogwałt”). W treści -
jednoznaczność ideową. Apele opozycji o bojkot wyborów do rad narodowych
kojarzą mu się z „muzealnym szkieletem mamuta”. Teraz jest bowiem czas „nowego
ewolucyjnie gatunku działaczy społecznych samodzielnie myślących, krytycznych
i odważnych, a zarazem uległych wobec interesów socjalistycznego państwa”.
Po wizycie na Międzynarodowych Targach
Poznańskich pisał: „Opuszczając radziecki pawilon, nie sposób oprzeć się wrażeniu,
iż 35-letni dorobek RWPG, organizacji gospodarczej o największej we
współczesnym świecie dynamice rozwoju, swoim rozmiarem i zasięgiem powiązań
znacznie przewyższa potoczne wyobrażenia”.
Odważne też stawiał pytania radzieckiemu
konsulowi Iwanowi Tkaczence na okoliczność rocznicy podpisania układu o wzajemnej pomocy PRL i ZSRR. „Słowo - wzajemna pomoc -
jest jakby określeniem na wyrost, nie znajdującym swego potwierdzenia w
praktyce, przynajmniej w praktyce gospodarczej. Pomoc była raczej
jednostronna, to znaczy radziecka” - rozbijał utarte mity redaktor Król. Zmusił
tym konsula do polemiki, że kiedyś radzieckie dostawy istotnie przeważały, ale
dziś to już pełna współpraca i partnerstwo. Owszem, zgodził się redaktor, choć
„z pewnym załamaniem na początku lat 80., kiedy to znowu niektórzy w naszym
kraju liczyli, że przyjaciół mamy daleko, przekonując równocześnie pewne kręgi
społeczeństwa, że wokół mamy wrogów...”. A konsulowi nie pozostało nic innego,
jak zgodzić się z odważną oceną solidarnościowego karnawału.
- Jak tylko Król zjawił się w
redakcji, od razu mówiło się, że wkrótce zostanie wicenaczelnym - wspomina
dziennikarz Tadeusz Owczarzak. - Chodził po
ludziach i montował własną ekipę. Oferował mi swoje dotychczasowe stanowisko,
ale z sugestią, że powinienem zapisać się do partii.
Towarzysz Król idzie na posła
W 1985 roku Król zostaje zastępcą
naczelnego i... z dnia na dzień opuszcza go ideologiczny pryncypializm. Pod
jego piórem najlepszy z ustrojów już nie obezwładnia dynamiką rozwoju, a
nawet kłuje w oczy biurokratycznym absurdem - nadprodukcją
bubli.
Pod wodzą Kosińskiego „Wprost” buduje
markę jako nieoficjalny organ tradycyjnej wielkopolskiej gospodarności.
Opluwani przez propagandę prywaciarze mogą liczyć na przychylność. Piotr
Gabryel publikuje serię portretów polskich milionerów. Reportażami o Gierku,
Jaroszewiczu i innych bohaterach poprzedniego etapu Marek Zieleniewski
przełamuje PRL-owskie tabu milczenia o byłych dygnitarzach. Nakład rozchodzi
się na pniu.
Jeszcze rok 1989 redakcja otwiera
cyklem wspomnień komunistycznego dygnitarza Włodzimierza Sokorskiego. Kończyć
będzie wspomnieniami kapelana Solidarności, ks. Henryka Jankowskiego.
Ale w lutym 1989 r. rewolucja
dopiero się zaczyna. W Pałacu Namiestnikowskim staje Okrągły Stół, a w poznańskiej
redakcji w fotelu naczelnego sadowi się Król. Z ręką na pulsie nowych czasów
deklaruje: „Nie jestem przeciwnikiem Okrągłego Stołu. Uważam, że jest to
pierwsze faktyczne, a nie werbalne posunięcie władzy, która rozpoczyna
karczowanie stalinowskich chaszczy”. Lecz karczowanie ma swoje granice, chodzi
przecież o wykucie „nowej formuły socjalizmu przełomu XX i XXI wieku”. Racjonalnego,
wolnego od demagogii. Gdyż - jak twierdzi Król - „nie tylko religia, ale i
demagogia to opium dla ludu”.
W wyborach do Sejmu kontraktowego
każdy partyjny, jeśli zbierze kilka tysięcy podpisów, może stanąć do
rywalizacji. W Poznaniu kandydują z list PZPR m.in. doktor ekonomii Wiesława
Ziółkowska, działacz gospodarczy Marek Pol oraz redaktor Marek Król.
Na łamach „Gazety Poznańskiej”,
organu KW PZPR, opowiada się za radykalnymi reformami, choć jest
przeciwnikiem rewolucji. Prowadzący wywiad Piotr Gabryel: „Choć zabiega pan o
zdrowe zasady gry ekonomicznej, to sam zarabia słabo, i jeszcze długo nie
będzie pana stać choćby na własne auto”.
Król: „To pytanie, muszę przyznać,
dobija mnie. Bo jest w nim szczera prawda”.
Towarzysz Król idzie na
kapitalistę
Trzeba przyznać, że
sekretarzowanie w KC nie było pasmem sukcesów. Zaczęło się od tatara w stołówce
„białego domu”. Salmonella przykuła młodego sekretarza do łóżka i na długie
tygodnie wydrążyła z sił. „Powitaliśmy połowę redaktora naczelnego.
Stwierdziliśmy naocznie, że w Warszawie ubyło mu ciała, w piórka zaś jeszcze
nie porósł” – informowała jesienią redakcja „Wprost”.
Potem był pechowy występ w
telewizyjnej debacie. Wielu gości, gorąca dyskusja, a strażnik partyjnej
propagandy do końca programu milczał jak grób. Rakowski dostał szału, obrażony
Król zagroził dymisją, ale rozeszło się po kościach. „To gówniarz. Uniósł się
honorem, a przecież jest pusty. Żaden to polityk. Jednakże jego odejście może
być źle przyjęte na plenum” – notuje „pierwszy”
w dzienniku. Tuż przed ostatnim zjazdem partii wspomni o Królu raz jeszcze:
„Okazał się kompletnym niewypałem”.
- Marek źle się czuł w Warszawie.
Nie potrafił poruszać się w partyjnym aparacie, nie czuł polityki. Z początku
nie wiedział, czy wybrać politykę, czy zostać w dziennikarstwie. Ale z czasem
dylemat sam się rozwiązał - opowiada bliski współpracownik z redakcji „Wprost”.
Gdy wyprowadzano partyjny sztandar
i powoływano nową partię SdRP, Króla już tam nie było. Wyszedł ze zjazdu za Tadeuszem
Fiszbachem, który chciał budować nową lewicę z solidarnościowym namaszczeniem.
Ale projekt szybko się posypał, a wraz z tym dobiegła końca polityczna kariera
Marka Króla.
Jako sekretarz KC nadzorował
partyjny koncern RSW, do którego należał m.in. „Wprost”. Jako poseł sejmowej
komisji kultury brał udział w pracach nad ustawą likwidującą RSW. Jako naczelny
„Wprost” powołał wspólnie z kolegą z KW PZPR prywatną spółkę, która - jak
tysiące innych nomenklaturowych spółek - uwłaszczyła się na majątku państwowym.
Co akurat wyszło pismu na dobre - z tytułu regionalnego „Wprost” szybko stał
się głównym tygodnikiem ogólnokrajowym. Już w połowie 1990 r. na łamach nie
było śladu po PRL-owskiej przeszłości. Dominował rynkowy entuzjazm doprawiony
obyczajową swawolnością.
Pod kierownictwem Króla „Wprost”
stał się pryncypialnym apologetą rodzącego się kapitalizmu. Takiego, jaki
wtedy był. „Gawronik i normalność” - kwitowano na łamach błyskotliwą karierę
poznańskiego biznesmena, której więziennego epilogu nie sposób było jeszcze
przewidzieć.
Normalność zawitała też w życiu
Marka Króla - naczelnego i zarazem właściciela tygodnika. W pierwszej dekadzie
III RP pilnował, aby na prestiżowej liście „Wprost” stu najbogatszych Polaków
znalazło się miejsce i dla niego.
Towarzysz Król idzie na
niepokornego
Ale w drugiej dekadzie różowo już
nie było. Przybyło konkurencji, a im bardziej pismo traciło czytelników, tym
głębiej skręcało na prawo. Po aferze Rywina specjalizowało się w publikowaniu
wrzutek ze służb i z IPN, budując klimat dla IV RP. Lecz nakład i tak ciągle
leciał na łeb na szyję.
W 2010 roku Krół za grosze
sprzedawał zadłużony tytuł. Był już wtedy radykalnym pogromcą mitów III RP i
wyznawcą wszystkich mitów IV RP. Wkrótce także tego najważniejszego - o zamachu
smoleńskim.
- Pan tego nie zrozumie, ale Marek
naprawdę się dziwi, gdy wypomina mu się przeszłość - twierdzi wieloletni
współpracownik z redakcji. - Nieraz przyznawał, że jego zaangażowania były koniunkturalne,
i sądzi, że to go usprawiedliwia. Wszystko zrobił przecież jak należy.
Zdekomunizował się i zlustrował. Przeszłość odkreślił grubą kreską.
Epilog
„Tak się niestety wżyciu
dziennikarza układa, że niektóre artykuły są jak pasta do zębów. Jak raz wyjdą,
trudno je potem wepchnąć z powrotem do tubki, nawet przy pomocy
etyczno-moralnych wytrychów”. (Marek Król, „Wprost”, 1984 r.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz