Piosenka „Takie
tango” zmieniła moje życie. Miałem wtedy 47 lat, mieszkałem w bloku
jeździłem
zdechlakiem. Po niej mogłem żyć trochę inaczej – mówi Krzysztof Cugowski
wokalista Budki
Suflera.
Rozmawiał:
SYLWESTER LATKOWSKI
Ktoś jeszcze czasem
mówi do pana „senatorze”?
Zdarza się.
Po co to panu było?
Odpowiem w krótkich, żołnierskich słowach: w roku 2005
imałem 55 lat, byłem spełniony jako artysta, dużo rzeczy w życiu miałem już
odfajkowanych. Pomyślałem, że mogę coś zrobić dla innych.
Dla ojczyzny?
Nie chciałem użyć tego określenia, bo dzisiaj słowo
„Polska" odmienia się przez wszystkie przypadki, ale tak właśnie myślałem.
Kiedy w 2005 r. zostawałem senatorem, szedłem do projektu, który się nazywał PO-PiS.
Wierzyłem w ten projekt. Jak teraz o tym mówię, to niektórzy się śmieją albo
pukają w głowę, ale ja jestem sierotą po tej niedoszłej koalicji. Do dziś
uważam, że porozumienie Kaczyńskich z Tuskiem to była jedyna po 1989 r. szansa
na prawdziwe zreformowanie państwa. Było poparcie społeczne, przewaga w Sejmie
i Senacie, był prezydent. Można było zrobić wszystko.
U pana w Lublinie PO
wystawiła właśnie do europarlamentu Michała Kamińskiego, byłego polityka PiS.
Jest to więc jakaś forma PO-PiS.
Komiczna. Pokazuje, że większość polityków nie ma żadnych
poglądów.
Zawiódł się pan na
nich?
Zdobyłem wiedzę, jak funkcjonują.
I czego się pan
dowiedział?
Że ci, którzy o tej Polsce tyle mówią, w większości nie
traktują jej poważnie.
Z jednej strony ta świadomość wydaje mi się potrzebna, a z
drugiej - gdybym jej nie miał, może byłbym szczęśliwszy.
Pana przywileje
władzy nie omotały?
Jakie przywileje?
Chociażby to, że
można się przespać w hotelu sejmowym. Niektórych to kręci.
Bez żartów. Zresztą miałem mieszkanie w Warszawie, więc
hotel mi nie przysługiwał. A ponieważ nie byłem zawodowym parlamentarzystą,
nie dostawałem nawet senatorskiej pensji. Z punktu widzenia państwa byłem
naprawdę tani.
Rozumiem, że o
powrocie do parlamentu pan nie myśli.
Gdyby w naszym systemie można było być politykiem
niezrzeszonym, który sam sobie jest sterem, żeglarzem i okrętem, to bym się poważnie
zastanowił. Bo sama polityka to jest, moim zdaniem, fajna rzecz. Niefajna jest
technologia jej uprawiania przez partie.
Jesteśmy na wschodzie
Polski, blisko granicy z Ukrainą. Jak pan odbiera to, co tam teraz się dzieje?
Bardzo emocjonalnie, może dlatego, że moi rodzice pochodzą
zza Buga. Jestem późnym dzieckiem, mój ojciec to rocznik 1903, urodził się
jeszcze za cara. W czasie wojny polsko-bolszewickiej był ochotnikiem, więc ja
na to wszystko mam wyrobiony pogląd.
Putin jest jak car?
Z całą pewnością myśli imperialnie. I z całą pewnością nigdy
nie zapomni Polsce, że wyrwała się spod wpływów Moskwy. Przeraża to, że Europa
tego nie rozumie i że niczego się nie nauczyła. Ten sam błąd popełniono z
Hitlerem w 1938 r., później płaciliśmy za to ogromną cenę.
Czyli politycy jak
zwykle dali ciała.
Chwalić Boga, akurat nasi w tej sprawie wypowiadają się
dosyć rozsądnie. W innych kwestiach popadają w szaleństwo, ale na te - mat
Ukrainy mówią prawie jednym głosem.
To nie rozsądek, to
polityczny PR.
Mam nadzieję, że nie do końca tak jest. To, co się dzieje na
Wschodzie, dotyczy przyszłości Polski, a tym nie można grać. PR ma swoje
granice.
Rzucił pan nagle nie
tylko politykę, ale i zespół. Co się stało?
Już od jakiegoś czasu kiełkowała w nas myśl, że czas zejść
ze sceny. Zależało nam, żeby publiczność zapamiętała nas jako sprawny,
profesjonalny zespół, a nie jako grupę niedomagających staruszków. Później
postanowiliśmy, że trasa z okazji 40-lecia zespołu będzie ostatnim rozdziałem
książki pod tytułem Budka Suflera. Zawód muzyka rockowego jest bardzo fajny dla
młodych. Z kolei dla ludzi mocno dorosłych staje się uciążliwy.
Ale całkiem ze sceny
pan nie schodzi?
Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie, mam mnóstwo pomysłów i
czas na ich realizację.
W rubryce zawód nadal
wpisuje pan „muzyk”?
Tak, choć kojarzy się z panem w smokingu, który w
filharmonii gra na waltorni.
Ma pan na to papier?
Skończyłem muzyczną podstawówkę, potem chodziłem do liceum
muzycznego, ale już go nie skończyłem.
Dlaczego?
Nie chciało mi się grać na pianinie. Wie pan, ja w życiu do
wielu spraw nie mam wielkiego zapału, nie lubię się z niczym szarpać, zmagać z
materią, o coś walczyć. Jak są trudności, szybko się zniechęcam.
Po maturze szukałem pomysłu na życie. Pracowałem w geodezji,
nosiłem tzw. łatę, taką dechę składaną, używaną wtedy do pomiarów. Studiowałem
też prawo i socjologię, ale do niczego przesadnie się nie przykładałem.
Próbowałem też na przykład uprawiać boks, ale po pierwszym starciu z
przeciwnikiem, który mnie ostrzej potraktował, zszedłem z ringu. Śpiewam, bo mi
to zawsze łatwo przychodziło. Gdyby było inaczej, na bank bym już tego nie
robił.
Czyli został pan
muzykiem z lenistwa?
W pewnym sensie tak. Wie pan, podziwiam ludzi, których
mobilizują trudności. Im jest ciężej, tym bardziej próbują, dzięki temu udaje
im się zdobyć najwyższe szczyty. Ja tak nie mam. Może dlatego że byłem
jedynakiem i nie nauczyłem się rywalizacji. Byłem późnym dzieckiem. Rodzice
byli repatriantami, w 1948 czy 1949 r. dostali od bolszewików ultimatum: albo
coś podpisujecie, albo wyjeżdżacie ze Związku Radzieckiego. Bogu dziękuję, że
zdecydowali się wyjechać. Później, już w Polsce, zorientowali się, że mają
swoje lata, więc najwyższa pora doprowadzić do prokreacji. I jestem
umiarkowanie udanym efektem tej decyzji. Mama miała wtedy 37 lat, a tata-47.
Wychowywał się pan w
Lublinie.
Przy ulicy Łęczyńskiej, wtedy bardzo ponurej. W latach 50.
milicjant był tam osobą nieznaną, dzielnica rządziła się swoimi prawami. Na
szczęście rodzice mieli maturę, ojciec nawet studiował ekonomię, na tamte czasy
byli dość dobrze wykształconymi ludźmi. Tato na tej Łęczyńskiej pisał wszystkim
podania do sądów, kryminałów i poprawczaków, mieliśmy więc u sąsiadów szacunek.
Ja też, choć dla nich byłem trochę dziwny: w szkole muzycznej się uczyłem,
grałem na fortepianie, nie byłem przekonany do gry w piłkę.
A kiedy podjął pan
decyzję, że zajmie się śpiewaniem?
Nigdy. To wszystko się zaczęło od zabawy, tyle że ta zabawa
jakoś niepostrzeżenie stała się zajęciem.
A jak się zaczęła?
Na studiach, w latach 70. Koledzy
z innych uczelni: był tam polonista, chemik, nawet jeden maturzysta,
przychodzili do mnie do domu i coś sobie graliśmy. Sąsiedzi to tolerowali, ale
kiedy przynieśliśmy perkusję, powiedzieli „dość!” Musieliśmy więc próby robić
gdzie indziej. Później, kiedy miałem jakieś 24 lata, w zasadzie mieliśmy się
rozejść. Miałem wiekowych rodziców, chciałem ich odciążyć finansowo, więc postanowiłem,
że poszukam sobie zajęcia, z którego będę się mógł utrzymywać. I wtedy nasz przyjaciel Jurek
Janiszewski namówił nas na nagranie „Snu o dolinie”
„Znowu w życiu mi nie wyszło”.
Polska wersja przeboju Billa Withersa „Ain’t No Sunshine”.
Nikt z nas nie miał do tego serca,
ale w związku z tym, że Jurek nalegał, zgodziliśmy się. Pamiętam, że w nocy z
soboty na niedzielę graliśmy na jakiejś studniówce, mieliśmy akurat pożyczony
niezły sprzęt, bo przecież swojego nie mieliśmy. I na drugi dzień z tym
studniówkowym sprzętem pojechaliśmy do radia na nagranie. Jurek zawiózł to do
Warszawy, ale go stamtąd przegonili, pamiętam, że Polskie Radio tego nie
chciało. Bez większej nadziei poszedł na koniec do Rozgłośni Harcerskiej, tam
ją wzięli. Piosenkę rozpropagował Janusz Kosiński, podchwyciła to Trójka i w
ten sposób weszliśmy do mainstreamu.
Zachłysnęliście się sławą?
Aż tak to nie. Zresztą z pierwszej
płyty nie mieliśmy właściwie pieniędzy, wyprodukowano jej bardzo mało,
natomiast niewątpliwie przyniosła nam ona sukces artystyczny. Z dnia na dzień
staliśmy się megagwiazdami, szybko nagraliśmy drugą płytę. I po niej trochę nam
się zaczęło kręcić w głowie. Zaczęły się różne drobne szaleństwa, co
doprowadziło do tego, że z końcem 1977 r. rozstaliśmy się na pięć lat.
Prowadził pan życie
rockandrollowca? Alkohol, dziewczyny, dragi?
I tak, i nie. Jeśli chodzi o
wódkę, to owszem, dawaliśmy radę. W latach 70. mówiło się, że najmocniejsze
głowy mają Skaldowie i Budka Suflera. Z kolei dragi nas z różnych powodów
ominęły. Na szczęście.
Zupełnie?
Dopóki paliłem papierosy, zdarzało
mi się od czasu do czasu zapalić trawę. Ale jak ponad 30 lat temu rzuciłem
fajki, to już do marihuany nie wróciłem, zresztą, jakbym sobie sztachnął, tobym
się chyba udusił. Także poza wódką większych grzechów nie mam. Zresztą dziś, ze
względu na wiek, niestety, nie piję już tyle, ile bym chciał.
A kobiety?
Od 21 lat jestem ze swoją drugą
żoną i prze - stałem się zajmować innymi kobietami.
Rockmani wierzą w długą miłość?
Czasem się zdarza, choć kiedyś
mnie też ciężko w nią było uwierzyć. Z żoną pokonaliśmy już wspólnie tyle
przeciwności, że nie mam wątpliwości, iż trwały związek jest możliwy. Choć
decyzja o związaniu się z drugą osobą to zawsze hazard. Ale wie pan, to chyba
jedyna dziedzina życia, w której wykazałem się determinacją.
Pana kariera miała wzloty i
upadki. Kiedy był największy dołek?
Połowa lat 80., okres po stanie
wojennym. Było naprawdę słabo, każdy grosz musiałem oglądać kilka razy, trzeba
było nosić do sklepu butelki po mleku i śmietanie. Jeździłem do Holandii na
cebulę, to był koszmar. Dostawałem deskę z trzema dziurami, małą, średnią i
dużą, i musiałem przez cały dzień tę cebulę selekcjonować pod kątem rozmiaru,
wrzucając cebulki do odpowiedniej dziurki. Straszne, po jednym dniu
stwierdziłem, że to robota dla idiotów. Poszedłem do bauera i błagałem, żeby
mnie gdzieś przeniósł. Skierował mnie do rozrzucania słomy na grządkach z
tulipanami.
Długo pan tam pracował?
Dwa miesiące. Nie mieliśmy
porządnego prysznica, więc wracając do Polski, zajechaliśmy do Rotterdamu, do
kolegi, żeby się u niego wykąpać. Najpierw poszedł do łazienki mój kolega i po
chwili usłyszałem jego głośny śmiech. Pierwszy raz od dwóch miesięcy spojrzał w
lustro, miał ogromną brodę, wyglądał jak Jezus. Pamiętam, że przy tych
tulipanach schudłem 16 kg.
W 1987 r. wyjechaliście do USA.
I dzięki Bogu. Przełom lat 80. i
90. przeczekaliśmy w USA, grając w polonijnych klubach i karczmach. W pewnym
momencie staliśmy się tam jednym z najpopularniejszych zespołów wśród
Polonii. To nam pozwoliło przetrwać trudny czas. Do dziś jestem za to Ameryce
wdzięczny, jeżdżę tam co jakiś czas na koncerty.
W pana artystycznym życiu był
jeszcze jeden przełom - rok 1997. Wszyscy już na was krzyżyk położyli, a wy
stworzyliście „Takie tango”.
Nagraliśmy wtedy płytę „Nic nie
boli tak jak życie”, której lokomotywą miała być zupełnie inna piosenka.
Nie spodziewaliście się, że
„Takie tango” okaże się hitem?
Mało tego, w momencie gdy płyta
trafiła do sklepów, wyjechaliśmy do Australii. Gdy wróciliśmy, niemal od razu
pojechaliśmy na koncert, chyba do Leszna, zagraliśmy ten utwór, a publiczność
dosłownie zwariowała. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, bo przez tę Australię nie
mieliśmy pojęcia, że to jest w Polsce hit.
Byliście na szczytach list
przebojów, nagrodzono was Fryderykiem.
Wie pan, ja się czuję muzykiem
rockowym, „Takie tango” to nie jest do końca moja stylistyka. Ale dziękuję za
nią opatrzności, bo zmieniła mi życie. Miałem 47 lat, mieszkałem w bloku,
jeździłem zdechlakiem.
Po „Tangu” mogłem żyć trochę
inaczej, zbudowałem sobie na przykład dom. Generalnie muzyk rockowy w Polsce
nie ma zagwarantowanej świetlanej przyszłości.
Za rok pójdę na emeryturę, już
dziś wiem, że dostanę dość groźną kwotę.
Ile to będzie?
Około 700 zł.
Cholera, dobry pieniądz.
Prawda? Chociaż wie pan, ja akurat
i tak nie mam aż tak źle. W najgorszym wypadku będę jeździć po sanatoriach z
koncertami dla staruszków. Jak im zaśpiewam „Znowu w życiu mi nie wyszło” to
może się zlitują i coś zapłacą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz