wtorek, 3 czerwca 2014

Polityka jest fajna



Piosenka „Takie tango” zmieniła moje życie. Miałem wtedy 47 lat, mieszkałem w bloku
jeździłem zdechlakiem. Po niej mogłem żyć trochę inaczej – mówi Krzysztof Cugowski
wokalista Budki Suflera.

Rozmawiał:
SYLWESTER LATKOWSKI
Ktoś jeszcze czasem mówi do pana „senatorze”?
Zdarza się.

Po co to panu było?
Odpowiem w krótkich, żołnierskich słowach: w roku 2005 imałem 55 lat, byłem spełniony jako artysta, dużo rzeczy w życiu miałem już odfajkowanych. Pomyślałem, że mogę coś zrobić dla innych.

Dla ojczyzny?
Nie chciałem użyć tego określenia, bo dzisiaj słowo „Polska" odmienia się przez wszystkie przypadki, ale tak właśnie myślałem. Kiedy w 2005 r. zostawałem senatorem, szedłem do projektu, który się nazywał PO-PiS. Wierzyłem w ten projekt. Jak teraz o tym mówię, to niektórzy się śmieją albo pukają w głowę, ale ja jestem sierotą po tej niedoszłej koalicji. Do dziś uważam, że porozumienie Kaczyńskich z Tuskiem to była jedyna po 1989 r. szansa na prawdziwe zreformowanie państwa. By­ło poparcie społeczne, przewaga w Sejmie i Senacie, był prezydent. Można było zrobić wszystko.

U pana w Lublinie PO wystawiła właśnie do europarlamentu Michała Kamińskiego, byłego polityka PiS. Jest to więc jakaś forma PO-PiS.
Komiczna. Pokazuje, że większość polity­ków nie ma żadnych poglądów.

Zawiódł się pan na nich?
Zdobyłem wiedzę, jak funkcjonują.

I czego się pan dowiedział?
Że ci, którzy o tej Polsce tyle mówią, w większości nie traktują jej poważnie.
Z jednej strony ta świadomość wydaje mi się potrzebna, a z drugiej - gdybym jej nie miał, może byłbym szczęśliwszy.

Pana przywileje władzy nie omotały?
Jakie przywileje?

Chociażby to, że można się przespać w hotelu sejmowym. Niektórych to kręci.
Bez żartów. Zresztą miałem mieszkanie w Warszawie, więc hotel mi nie przysłu­giwał. A ponieważ nie byłem zawodowym parlamentarzystą, nie dostawałem nawet senatorskiej pensji. Z punktu widzenia państwa byłem naprawdę tani.

Rozumiem, że o powrocie do parlamen­tu pan nie myśli.
Gdyby w naszym systemie można było być politykiem niezrzeszonym, który sam sobie jest sterem, żeglarzem i okrętem, to bym się poważnie zastanowił. Bo sama polityka to jest, moim zdaniem, fajna rzecz. Niefajna jest technologia jej uprawiania przez partie.

Jesteśmy na wschodzie Polski, blisko granicy z Ukrainą. Jak pan odbiera to, co tam teraz się dzieje?
Bardzo emocjonalnie, może dlatego, że moi rodzice pochodzą zza Buga. Jestem późnym dzieckiem, mój ojciec to rocznik 1903, urodził się jeszcze za cara. W czasie wojny polsko-bolszewickiej był ochotnikiem, więc ja na to wszystko mam wyrobiony pogląd.

Putin jest jak car?
Z całą pewnością myśli imperialnie. I z całą pewnością nigdy nie zapomni Polsce, że wyrwała się spod wpływów Moskwy. Przeraża to, że Europa tego nie rozumie i że niczego się nie nauczyła. Ten sam błąd popełniono z Hitlerem w 1938 r., później płaciliśmy za to ogromną cenę.

Czyli politycy jak zwykle dali ciała.
Chwalić Boga, akurat nasi w tej sprawie wypowiadają się dosyć rozsądnie. W innych kwestiach popadają w szaleństwo, ale na te - mat Ukrainy mówią prawie jednym głosem.

To nie rozsądek, to polityczny PR.
Mam nadzieję, że nie do końca tak jest. To, co się dzieje na Wschodzie, dotyczy przyszłości Polski, a tym nie można grać. PR ma swoje granice.

Rzucił pan nagle nie tylko politykę, ale i zespół. Co się stało?
Już od jakiegoś czasu kiełkowała w nas myśl, że czas zejść ze sceny. Zależało nam, żeby publiczność zapamiętała nas jako sprawny, profesjonalny zespół, a nie jako grupę niedomagających staruszków. Później postanowiliśmy, że trasa z okazji 40-lecia zespołu będzie ostatnim rozdzia­łem książki pod tytułem Budka Suflera. Zawód muzyka rockowego jest bardzo fajny dla młodych. Z kolei dla ludzi mocno dorosłych staje się uciążliwy.

Ale całkiem ze sceny pan nie schodzi?
Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie, mam mnóstwo pomysłów i czas na ich realizację.

W rubryce zawód nadal wpisuje pan „muzyk”?
Tak, choć kojarzy się z panem w smokingu, który w filharmonii gra na waltorni.

Ma pan na to papier?
Skończyłem muzyczną podstawówkę, potem chodziłem do liceum muzycznego, ale już go nie skończyłem.

Dlaczego?
Nie chciało mi się grać na pianinie. Wie pan, ja w życiu do wielu spraw nie mam wielkiego zapału, nie lubię się z niczym szarpać, zmagać z materią, o coś walczyć. Jak są trudności, szybko się zniechęcam.
Po maturze szukałem pomysłu na życie. Pracowałem w geodezji, nosiłem tzw. łatę, taką dechę składaną, używaną wtedy do pomiarów. Studiowałem też prawo i socjologię, ale do niczego przesadnie się nie przykładałem. Próbowałem też na przykład uprawiać boks, ale po pierwszym starciu z przeciwnikiem, który mnie ostrzej potraktował, zszedłem z ringu. Śpiewam, bo mi to zawsze łatwo przychodziło. Gdyby było inaczej, na bank bym już tego nie robił.


Czyli został pan muzykiem z lenistwa?
W pewnym sensie tak. Wie pan, podzi­wiam ludzi, których mobilizują trudności. Im jest ciężej, tym bardziej próbują, dzięki temu udaje im się zdobyć najwyższe szczyty. Ja tak nie mam. Może dlatego że byłem jedynakiem i nie nauczyłem się rywalizacji. Byłem późnym dzieckiem. Rodzice byli repatriantami, w 1948 czy 1949 r. dostali od bolszewików ultimatum: albo coś podpisujecie, albo wyjeżdżacie ze Związku Radzieckiego. Bogu dziękuję, że zdecydowali się wyjechać. Później, już w Polsce, zorientowali się, że mają swoje lata, więc najwyższa pora doprowadzić do prokreacji. I jestem umiarkowanie udanym efektem tej decyzji. Mama miała wtedy 37 lat, a tata-47.

Wychowywał się pan w Lublinie.
Przy ulicy Łęczyńskiej, wtedy bardzo ponurej. W latach 50. milicjant był tam osobą nieznaną, dzielnica rządziła się swoimi prawami. Na szczęście rodzice mieli maturę, ojciec nawet studiował ekonomię, na tamte czasy byli dość dobrze wykształconymi ludźmi. Tato na tej Łęczyńskiej pisał wszystkim podania do sądów, kryminałów i poprawczaków, mieliśmy więc u sąsiadów szacunek. Ja też, choć dla nich byłem trochę dziwny: w szkole muzycznej się uczyłem, grałem na fortepianie, nie byłem przekonany do gry w piłkę.

A kiedy podjął pan decyzję, że zajmie się śpiewaniem?
Nigdy. To wszystko się zaczęło od zabawy, tyle że ta zabawa jakoś niepostrzeżenie stała się zajęciem.

A jak się zaczęła?
Na studiach, w latach 70. Koledzy z innych uczelni: był tam polonista, chemik, nawet jeden maturzysta, przychodzili do mnie do domu i coś sobie graliśmy. Sąsiedzi to tolerowali, ale kiedy przynieśliśmy perku­sję, powiedzieli „dość!” Musieliśmy więc próby robić gdzie indziej. Później, kiedy miałem jakieś 24 lata, w zasadzie mieliśmy się rozejść. Miałem wiekowych rodziców, chciałem ich odciążyć finansowo, więc postanowiłem, że poszukam sobie zajęcia, z którego będę się mógł utrzymywać. I wtedy nasz przyjaciel Jurek Janiszewski namówił nas na nagranie „Snu o dolinie”

„Znowu w życiu mi nie wyszło”. Polska wersja przeboju Billa Withersa „Ain’t No Sunshine”.
Nikt z nas nie miał do tego serca, ale w związku z tym, że Jurek nalegał, zgodzi­liśmy się. Pamiętam, że w nocy z soboty na niedzielę graliśmy na jakiejś studniówce, mieliśmy akurat pożyczony niezły sprzęt, bo przecież swojego nie mieliśmy. I na drugi dzień z tym studniówkowym sprzętem pojechaliśmy do radia na nagranie. Jurek zawiózł to do Warszawy, ale go stamtąd przegonili, pamiętam, że Polskie Radio tego nie chciało. Bez większej nadziei poszedł na koniec do Rozgłośni Harcerskiej, tam ją wzięli. Piosenkę rozpropagował Janusz Kosiński, podchwyciła to Trójka i w ten sposób weszliśmy do mainstreamu.

Zachłysnęliście się sławą?
Aż tak to nie. Zresztą z pierwszej płyty nie mieliśmy właściwie pieniędzy, wy­produkowano jej bardzo mało, natomiast niewątpliwie przyniosła nam ona sukces artystyczny. Z dnia na dzień staliśmy się megagwiazdami, szybko nagraliśmy drugą płytę. I po niej trochę nam się zaczęło kręcić w głowie. Zaczęły się różne drobne szaleństwa, co doprowadziło do tego, że z końcem 1977 r. rozstaliśmy się na pięć lat.

Prowadził pan życie rockandrollowca? Alkohol, dziewczyny, dragi?
I tak, i nie. Jeśli chodzi o wódkę, to owszem, dawaliśmy radę. W latach 70. mówiło się, że najmocniejsze głowy mają Skaldowie i Budka Suflera. Z kolei dragi nas z różnych powodów ominęły. Na szczęście.

Zupełnie?
Dopóki paliłem papierosy, zdarzało mi się od czasu do czasu zapalić trawę. Ale jak ponad 30 lat temu rzuciłem fajki, to już do marihuany nie wróciłem, zresztą, jakbym sobie sztachnął, tobym się chyba udusił. Także poza wódką większych grzechów nie mam. Zresztą dziś, ze względu na wiek, niestety, nie piję już tyle, ile bym chciał.

A kobiety?
Od 21 lat jestem ze swoją drugą żoną i prze - stałem się zajmować innymi kobietami.

Rockmani wierzą w długą miłość?
Czasem się zdarza, choć kiedyś mnie też ciężko w nią było uwierzyć. Z żoną pokonaliśmy już wspólnie tyle przeciwności, że nie mam wątpliwości, iż trwały związek jest możliwy. Choć decyzja o związaniu się z drugą osobą to zawsze hazard. Ale wie pan, to chyba jedyna dziedzina życia, w której wykazałem się determinacją.

Pana kariera miała wzloty i upadki. Kiedy był największy dołek?
Połowa lat 80., okres po stanie wojennym. Było naprawdę słabo, każdy grosz musia­łem oglądać kilka razy, trzeba było nosić do sklepu butelki po mleku i śmietanie. Jeździłem do Holandii na cebulę, to był koszmar. Dostawałem deskę z trzema dziurami, małą, średnią i dużą, i musiałem przez cały dzień tę cebulę selekcjonować pod kątem rozmiaru, wrzucając cebulki do odpowiedniej dziurki. Straszne, po jednym dniu stwierdziłem, że to robota dla idiotów. Poszedłem do bauera i błagałem, żeby mnie gdzieś przeniósł. Skierował mnie do roz­rzucania słomy na grządkach z tulipanami.

Długo pan tam pracował?
Dwa miesiące. Nie mieliśmy porządnego prysznica, więc wracając do Polski, zaje­chaliśmy do Rotterdamu, do kolegi, żeby się u niego wykąpać. Najpierw poszedł do łazienki mój kolega i po chwili usłyszałem jego głośny śmiech. Pierwszy raz od dwóch miesięcy spojrzał w lustro, miał ogromną brodę, wyglądał jak Jezus. Pamiętam, że przy tych tulipanach schudłem 16 kg.

W 1987 r. wyjechaliście do USA.
I dzięki Bogu. Przełom lat 80. i 90. prze­czekaliśmy w USA, grając w polonijnych klubach i karczmach. W pewnym momen­cie staliśmy się tam jednym z najpopular­niejszych zespołów wśród Polonii. To nam pozwoliło przetrwać trudny czas. Do dziś jestem za to Ameryce wdzięczny, jeżdżę tam co jakiś czas na koncerty.

W pana artystycznym życiu był jeszcze jeden przełom - rok 1997. Wszyscy już na was krzyżyk położyli, a wy stworzyli­ście „Takie tango”.
Nagraliśmy wtedy płytę „Nic nie boli tak jak życie”, której lokomotywą miała być zupełnie inna piosenka.

Nie spodziewaliście się, że „Takie tango” okaże się hitem?
Mało tego, w momencie gdy płyta trafiła do sklepów, wyjechaliśmy do Australii. Gdy wróciliśmy, niemal od razu pojechaliśmy na koncert, chyba do Leszna, zagraliśmy ten utwór, a publiczność dosłownie zwa­riowała. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, bo przez tę Australię nie mieliśmy pojęcia, że to jest w Polsce hit.

Byliście na szczytach list przebojów, nagrodzono was Fryderykiem.
Wie pan, ja się czuję muzykiem rockowym, „Takie tango” to nie jest do końca moja stylistyka. Ale dziękuję za nią opatrzności, bo zmieniła mi życie. Miałem 47 lat, miesz­kałem w bloku, jeździłem zdechlakiem.
Po „Tangu” mogłem żyć trochę inaczej, zbudowałem sobie na przykład dom. Ge­neralnie muzyk rockowy w Polsce nie ma zagwarantowanej świetlanej przyszłości.
Za rok pójdę na emeryturę, już dziś wiem, że dostanę dość groźną kwotę.

Ile to będzie?
Około 700 zł.

Cholera, dobry pieniądz.
Prawda? Chociaż wie pan, ja akurat i tak nie mam aż tak źle. W najgorszym wypadku będę jeździć po sanatoriach z koncertami dla staruszków. Jak im zaśpiewam „Znowu w życiu mi nie wyszło” to może się zlitują i coś zapłacą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz