Teraz
sobie pożyję. Tak, pożyję. Bo przecież życie nie sprowadza się do nieustannego
zapieprzania - mówi Kora. Wybór jej tekstów właśnie ukazuje się w formie
książkowej.
Rozmawia PIOTR BRATKOWSKI
Rozmawiamy
z Korą w niecodziennej scenerii: w ambulatoryjnej salce jednego z warszawskich
szpitali. To ona wybrała to miejsce. Bywa tu raz na trzy tygodnie: po intensywnej
chemioterapii, związanej z chorobą nowotworową, musi przyjmować przez
kroplówkę lek oczyszczający organizm. - Wymarzona sceneria do rozmowy o
sztuce, nie? - śmieje się, pokazując na pokój.
NEWSWEEK: Powiedziałaś mi przez
telefon, że wracasz do życia. Na czym to polega?
KORA: Na zdrowiu. Tylko i wyłącznie. Zdrowie rzutuje na moje
samopoczucie psychiczne. Po raz pierwszy od wielu lat nic mnie nie boli. Mój
powrót do życia to też jest spokój wewnętrzny. Nie denerwuję się, nie myślę o
chorobie, nie śni mi się, że stoi nade mną śmierć z kosą. Wprost przeciwnie:
mam nieprawdopodobną energię, mogłabym pewnie wywołać trzecią wojnę. Ciało za
tym nie nadąża, ale i tak jest coraz silniejsze. W końcu to się wyrówna i
zacznę żyć. Ale na pewno nie na taki fuli gwizdek, jak do tej pory.
Bardziej po emerycku?
- Nie. Teraz sobie pożyję. Tak,
pożyję. Bo przecież życie nie sprowadza się do nieustannego zapieprzania między
jedną przyjemnością a następną. Jest nieprawdopodobnie cudowna wiosna, nie
pamiętam, żebym kiedykolwiek ją tak przeżywała! Jak cud objawiony w każdej
sekundzie. Marek [Jackowski, zmarły w zeszłym roku lider Maanamu i były mąż
Kory - przyp. red.] tego cudu nie doświadczy, bo Marka już nie ma. A ja wstaję
nieprawdopodobnie wcześnie, o czwartej, piątej rano - bo jest już jasno i nie
jestem w stanie dalej spać. Ogarniam dom. Żyję w inny sposób, niż żyłam, bo
tak też trzeba żyć. I znaleźć na to czas. Owszem, mam obowiązki i je spełniam.
Koniec. Nikt nie może mnie popędzać do niczego.
A ktoś cię poganiał?
- Sama się poganiałam! Nie
zostałam wychowana, a wytresowana. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak
ogromne ilości leków przeciwbólowych pochłaniałam. Brałam je przez przerost
odpowiedzialności. Kiedy przychodziło moje pięć minut, czułam, że muszę
zarabiać, bo to u artysty przebiega sinusoidalnie i mogę przegapić okazję.
Czy to było tak, że czułaś się
coraz gorzej, a jednocześnie odpychałaś od siebie możliwość, że jesteś poważnie
chora?
- Dokładnie. Coś musiałam
przeczuwać, bo parę razy spytałam masażystę, czy mam raka. A on niezmiennie
odpowiadał: „Ależ skąd, pani Koro!”.
I to ci oczywiście wystarczało.
Jak wszyscy pracoholicy miałaś alibi, że dbasz o
zdrowie?
- Oczywiście.
Choroba spadła na ciebie
nieoczekiwanie: trafiłaś do świata, który był ci obcy. Hipisowska zabawa, ty
wiecznie młoda, bezwiekowa, niezniszczalna. I nagle wchodzisz między ludzi, dla
których cierpienie jest główną treścią życia.
- Traktuję ich tak jak siebie. A
siebie traktuję bezpardonowo, nie rozczulam się. Uważam, że niosąca
perspektywę śmierci choroba to pewna przypadłość życiowa. Każdego w jakimś
momencie dopadnie. I tak mam wielkie szczęście, że nie urodziłam się z rakiem,
że nie zachorowałam na raka jako dziecko. Mam też to wielkie szczęście, że
dzisiaj się to leczy i to nie w tak drastyczny sposób, jak jeszcze kilka lat
temu. Żyję już dłużej niż moi rodzice, oboje zmarli w 63. roku życia. Trzeba
szukać takich punktów odniesienia. Chociaż z drugiej strony czasami sobie
myślę, że gdybym w niezłym zdrowiu fizycznym i przede wszystkim mentalnym mogła
dożyć dziewięćdziesiątki, stworzyłabym nie wiadomo co. Ale najczęściej myślę o
życiu z perspektywy chwil, które przychodzą i każda z nich jest interesująca.
Bo jest.
Tak jak jest o piątej rano na
wiosnę?
- Wtedy jest nie tylko cisza,
budzenie się i ogarnianie świata. Aranżuję sobie świtem cały dzień i bardzo,
bardzo to lubię. Ale teraz jest tak, że każda chwila, kiedy nie śpię, jest dla
mnie chwilą zdobytą. Wiem, że muszę spać, ale im mniej śpię, tym lepiej. Im
rzadziej bywam w szpitalu, też lepiej.
Właśnie ukazuje się twoja
książka „Stoję, czuję się świetnie". 33 wiersze -teksty piosenek, wybrane
przez Martę Podgórnik. Widziałaś ten wybór?
- Nie, wszystkiego doglądał Kamil
[Sipowicz, mąż Kory - przyp. red.]. To prezent dla mnie na urodziny, które
wypadły 8 czerwca. Ja przez ostatnie miesiące byłam bardzo z boku. W innym
świecie, post factum
zresztą bardzo ciekawym. Ale kiedy to
wszystko się działo, postrzegałam go jako ziemię jałową.
Oboje pamiętamy czasy, gdy
pisanie piosenek uchodziło za gorszy gatunek twórczości, taką nie do końca
sztukę. Nie minęły dwa pokolenia, a
Marta Podgórnik, jedna z najciekawszych poetek młodszego pokolenia, robi wybór
twoich tekstów. I nawet nie o to chodzi, że pisze o tobie „moja idolka”. Dla
niej jest oczywiste, że teksty „szarpidrutów” stanowią ważną część erudycji
kulturowej ludzi parających się sztuką wysoką.
- Oczywiście, że istnieje sztuka
wysoka, niska, średnia... Ale dziś nadużywa się tych pojęć i podziałów.
Szkodząc sztuce wysokiej i zarazem deprecjonując tę niską, bo ona już o nic
nie musi się starać.
Jest niska, więc nikt od niej
niczego nie oczekuje?
- Tak, ona jest takim niziołkiem i
pozostanie nim, bo tak jest fajnie. A ja wprawdzie jakiej ś wyjątkowo zlej
książki nie przeczytam, ale czytam bardzo dużo i jest to literatura bardzo
różnorodna. Przecież kryminał to jest coś genialnego, prawda? Kiedy byłam już
bardzo osłabiona chorobą, Kamil kupował mi tony starych kryminałów.
Nie musisz mnie agitować -
właśnie wróciłem z festiwalu powieści kryminalnej, gdzie przyznajemy co roku
nagrodę dla najlepszego polskiego kryminału.
- Och, a weźmiecie mnie do tej
kapituły czy subkapituły albo pseudokapituły (śmiech)} Byłabym
przeszczęśliwa, mogąc dyskutować o polskich kryminałach!
Czyli należymy do tej samej
wspólnoty - ludzi, którzy uwielbiają
kulturę nie do końca wysoką i nie
całkiem niską...
- Jak coś jest bardzo wysokie, to
już sięgam tylko z ciekawości, ale bez przyjemności. Dla mnie literatura może
być bolesna, ale musi być przyjemna. Natomiast są książki, które się czyta
tylko ze względu na ich dziwaczność. Żeby przekonać się, ile jeszcze można
wymyślić: w języku, w wyobraźni...
Jakich pisarzy masz na myśli?
- A weź sobie chociażby Joyce’a! „Finneganów tren”. Kamil nad jeziorem czytał mi na głos. To
chyba jedyny sposób na tę książkę: ona się wtedy udźwiękawia, trochę też wizualizuje
i nabiera swoistego sensu. Inaczej - chyba nie.
Niektóre książki smakują tylko
w określonym czasie i „okolicznościach przyrody”.
- Ty wiesz, Piotr, ile ja razy
podchodziłam do „Czarodziejskiej góry”, której nie przeczytałam
jako dziecko? Nie mogę przebrnąć - dla mnie to już jest tak anachroniczna
atmosfera.
Do takich rzeczy wstyd się
przyznawać, ale miałem podobnie przy ostatniej próbie powrotu do
Dostojewskiego, którego kiedyś czytałem w kółko. Zwłaszcza gdy jego bohaterowie
rozpoczynają dyskursy filozoficzne...
- Albo te ich wszystkie miłości -
kurewsko tragiczne, przeszywające, wariackie. Jak się
jest młodym, to takie rzeczy robią
wrażenie, nie? Czy postać Myszkina z „Idioty”... Też przez to przechodziłam,
ale nie wracam. Za bardzo kocham Dostojewskiego.
Kogoś jeszcze?
- Mam taką koncepcję, którą
niniejszym poddaję pod poważną rozwagę rządowi i hierarchii kościelnej (śmiech).
Żeby w każdym hotelu obok Biblii obowiązkowo leżały „Podróże Guliwera” Swifta.
W nieokrojonej wersji. Bo to książka, która więcej nam mówi o człowieku niż
Biblia.
Dlaczego?
- Przede wszystkim jest
współczesna. Dowcipna, napisana genialnym językiem. Analizuje człowieka w
podobny sposób, w jaki ja próbuję to robić, tyle że po prostu nie mam talentu
Swifta. Kocham go, kocham, zresztą tak samo, jak Marka Twaina. „Tajemniczy
przybysz” też więcej mówi o człowieku niż te wszystkie wielkie bujdy religijne
razem wzięte!
W naszej rozmowie cały czas
przewija się literatura. Ale to chyba nie przypadek: w końcu twój pierwszy hit
- „Boskie Buenos” - był przerobionym fragmentem powieści. Niewiele piosenkarek
zdobyło stawę w taki sposób.
- Wszyscyśmy wtedy wałkowali
literaturę iberoamerykańską.
Ale mało kto aż tak, żeby ją
śpiewać. Co ci przyszło do głowy, żeby
przerobić na piosenkę scenkę z powieści Eduarda Gudińa Kieffera „Żeby cię
lepiej zjeść”?
- La Torullo, Gladys, Semiramis, Buenos Aires - to była zwykła zbitka słów. Zafascynowała
mnie brzmieniowo, bardzo rozbujała mi wyobraźnię. Ale w tej
opowieści urzekło mnie także to, że Gladys jest tak
fantastycznie głupia. Opowiada jakieś banialuki, takie cudownie babskie,
kompletnie nieobecne w moim życiu! Przeistoczenie się na chwilę w tę Gladys było wtedy dla mnie jakoś rajcujące.
Nie widzisz paradoksu w tym, że
podbiłaś - i radykalnie zmieniłaś -
świat polskiej popkultury piosenkową opowieścią, która taki świat okrutnie
obśmiewała?
- Ależ ja wcale nie chciałam go
zmieniać, bo w ogóle nie czułam się jego częścią. Byłam z innej bajki. Nie
chciałam być żadną wokalistką. Owszem, robiłam wokalizy, a nawet grałam na
flecie prostym w zespołach, w których grał Marek - w Osjanie i grupie Maanam
Elektryczny Prysznic - ale traktowałam to jako czystą zabawę.
Część stylu życia hipisów z
ambicjami intelektualnymi?
- Może. Oczywiście, muzyka była w
naszym życiu wszechobecna, ale muzycy -
niekoniecznie. Kamil studiował filozofię, kumplowaliśmy się ze studentami ASP,
z młodymi psychiatrami. Ja robiłam zapiekanki, oni pieprzyli o filozofii,
buddyzmie tybetańskim, Chrystusie. Wszystko było rozmodlone, a ja robiłam
makramy, które sprzedawałam i dzięki temu jakoś żyliśmy. Ktoś przynosił swoje
grafiki, ktoś inny gadał o psychologii... I to się wszystko razem lepiło w taką
kulę, która pozwalała się toczyć przez szary PRL.
No ale latem 1980 r. ni stąd,
ni zowąd podbiłaś - jak to mówią - serca opolskiej publiczności. Na PRL-owskim
festiwalu!
- Piotrek, nawet po tylu latach
nie mam żadnej miary, żeby wytłumaczyć, co tam wtedy robiłam! Znałam Piwnicę
pod Baranami z cudowną Ewą Demarczyk, znałam teatr Kantora, Grupę Krakowską,
ba - nawet odrobinę znałam Europę. Ale w Opolu, wśród gwiazd polskiej estrady,
czułam się jak zrzucona z Marsa w rzeczywistość, której nie znałam. Albo jak
jakiś zwierz, nie wiadomo skąd przywieziony - z Antarktydy, może z Mozambiku?
Podeszła do mnie taka miła, nieduża pani, malunia, a jednocześnie jakoś duża,
może dzięki fryzurze czy strojowi. I mówi do mnie: „Zdzicha jestem”. Tak
poznałam pierwszą gwiazdę polskiej estrady. Nie zapomnę tego do końca życia!
Inny świat?
- Disneyland w wersji PRL-owskiej.
A w nim ja, więcej wiedząca o buddyzmie niż o koncertowaniu. Byłam
przeszczęśliwa, że się nie potknęłam, wychodząc na scenę, że nie pomylił mi się
tekst, że zaśpiewałam wprawdzie beznadziejnie, ale nie ewidentnie kompromitująco.
A tutaj nagle - jeden bis, drugi bis, trzeci bis. Szok! No i była tam taka
nieszczęsna sytuacja, że po mnie wyszła Maryla Rodowicz. I to był właśnie
przeskok pokoleniowy.
Ona jest od ciebie Ledwo pięć
Lat starsza!
- Ale po naszym występie ludzie
już nie chcieli słuchać o jakiejś Małgośce, która przymierza suknię ślubną.
Chcieli czegoś innego. Maryla to dobry estradowy towar, niezatapialny jak PiS
czy PO. Ale wtedy ludzie w dupie mieli, że Małgośkę olał absztyfikant. Bo w
tym, co my zrobiliśmy, był ogień, głos pokolenia.
Dziś znów jesteś w świecie
celebrytów, choćby przez występy w jury telewizyjnego show. Wciąż czujesz się
tam obco?
- Gladys
z „Boskiego Buenos” była celebrytką, ale też
cudowną wariatką. A dzisiejsi celebryci? Spójrz z góry, jak Guliwer w krainie
liliputów, co widzisz na tej podłodze?
Bo ja wiem? Jakieś czarno-białe
wzorki...
- Nie widzisz celebrytów? O, tu
celebryta, tam celebryta. I wszyscy coś pieprzą o siedmiu zbójach! Tak to
dzisiaj wygląda.
Maanamu nie ma i już nie
będzie. Marek umarł przed rokiem...
- Strasznie, naprawdę strasznie
żałuję, że go już nie ma. No ale powiedzmy, że był ode mnie prawie pięć lat
starszy. Jeśli pożyję tyle co on, będę zachwycona.
Trochę minimalistyczne
oczekiwania.
- Wiesz, przy mojej chorobie nie
można mieć innych. Ale to nie jest tak, że myślenie o tym spędza mi sen z
powiek. Tyle że absolutnie nie mogę tak pracować, jak pracowałam - czyli non
stop. Tęsknota za śpiewaniem to jest jedna rzecz, ale wyobrażenie sobie trudu,
który temu towarzyszy... Życie estradowca, które jakimś przedziwnym zbiegiem
okoliczności przez lata uprawiałam, to dziś dla mnie absurd.
Piszesz teraz coś?
- Pisałam coś pod kątem płyty z
tekstami Marty Podgómik i moimi. Muzykę do tego zrobił Paweł Mykietyn. Ten
pomysł powstał, kiedy w moim życiu wszystko zaczęło się sypać. Więc ostatnio w
ogóle nie było na to miejsca w mojej głowie. Muszę jeszcze raz sprawdzić, jaki
to ma sens. Sens artystyczny, bo o innym dzisiaj trudno w ogóle mówić w mojej
sytuacji. Chciałabym, żeby to było przyjemne i niegłupie. Zresztą zawsze przede
wszystkim o to mi chodziło. I kiedy podczas debat religijno-filozoficznych
robiłam zapiekanki. I kiedy śpiewałam w Opolu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz