Nigdy nie chciałem
się wiązać, mieć bagażu w postaci żony, dziecka. Wiedziałem, że nie podołam –
mówi MAREK NIEDŹWIECKI
Rozmawiała:
MAGDALENA RIGAMONTI
MAREK NIEDŹWIECKI: Kawę
pani zrobić?
Ja piję z przyzwyczajenia. To jest chyba kwestia zapachu,
smaku, a nie tego, że potrzebuję wsparcia, podniesienia.
O, uśmiechnął się
pan. Gdy chwilę temu spotkaliśmy się na zewnątrz, myślałam, że coś się stało.
Nie wyglądał pan dobrze...
Życie mnie dogina po prostu. Strasznie dużo mam na głowie.
Moja książka, która właśnie wyszła, miała mieć tytuł „Na .... mi ten wrzątek”, jednak doszliśmy do wniosku,
że nie będziemy brzydkich wyrazów pisać na okładce.
Pierwszy raz słyszę,
jak pan przeklina.
Bo w radiu nie można używać brzydkich wyrazów. W książce
trochę poprzeklinałem. Miałem pisać o Australii, a wyszło jak zwykle. Jak
zwykle, bo pierwsza moja książka, „Nie wierzę w życie pozaradiowe” też miała
być o Australii.
Ta ma tytuł
„Radiota”.
I kojarzy się z „idiota ”. Lubię się bawić językiem. Lubię
gierki, wstawki. Zresztą, czasem na antenie to słychać. Mówię np. 10 milionów
po 20 albo dyrdymarki.
Mówi pan też o sobie,
że jest pierdołowaty, niezorganizowany, fafułą pan siebie nazywa. Kryguje się
pan.
Nie kryguję. Mam asertywność na poziomie zero.
Jakiś pan inny niż w
radiu, ostrzejszy...
Już to raz mówiłem publicznie, ale powtórzę, że kiedyś na
Targach Książki podszedł do mnie gość i mówi: „W ciemnych okularach wyglądasz
jak Jaruzelski” No to ja do niego: „Spieprzaj, dziadu”. Mój chrześniak stał
obok, pobiegł do swojego taty i mówi: „Wujek powiedział »spieprzaj, dziadu«”.
Jak mnie coś denerwuje, to zdarza się, że mówię, co myślę. Potrafię się
odwinąć.
Smutek z pana bije.
Melancholia raczej, nie smutek. Seweryn Krajewski śpiewał
„Lubię ten smutek”, a ja lubię melancholię. Żyję sam, ale nie płaczę z tego
powodu, nie skarżę się: Boże, jestem sam, ratuj! Samotność mnie dopadła, więc
ją oswoiłem i polubiłem i jest mi z nią bardzo dobrze. I nie mówię tego na
potrzeby wywiadu, tylko tak naprawdę jest. Zresztą, im jestem starszy, a już
sześćdziesiątka na karku, tym koledzy częściej mówią, że mi zazdroszczą.
Samotne życie to mój wybór.
Tomasz Terlikowski
twierdzi, że należy opodatkować tych, którzy z wyboru nie mają dzieci.
I ja się z nim zgadzam. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem,
to ludzie, którzy nie mieli dzieci, płacili tzw. bykowe. Trudno, trzeba to
trzeba. Asertywność „0” to moje drugie imię. Dziesięć lat temu, na 50. urodziny
myślałem, że nauczę się odmawiać, będę robił tylko rzeczy absolutnie konieczne.
Nie udało się. Podobnie miałem na 6 0. urodziny i... od marca tak wszystko
przyspieszyło, że w zasadzie nie mogę się opędzić. Napisać książkę - proszę
bardzo, iść do programu Kuby Wojewódzkiego - proszę bardzo, poprowadzić „Listę”
w Sopocie - proszę bardzo, w Brzezinach, na 650-lecie miasta - proszę bardzo,
do Szklarskiej Poręby pojechać - proszę bardzo. .. Zgadzam się na wszystko, a
potem odchorowuję. Nogi mam jak z waty, źle się czuję.
Rozumiem, że to nie
ze starości, tylko ze stresu?
Mam to od dawna, więc nie ze starości. Ze starości to ja
myślę, że powinienem brać mniej na głowę, bardziej wyluzować. Teraz szykuję się
na dłuższą wyprawę do Australii. To znaczy, jeszcze nie wiem, czy wyjadę, bo
nie umiem zapłacić przez internet za wycieczkę. Poprosiłem asystenta Wiktora
Legowicza z redakcji ekonomicznej, żeby mi pomógł. Może pomoże.
Pan jest w Trójce od
stanu wojennego.
Zaraz mi pani powie, że jestem reżimowym dziennikarzem.
Wolę o panu myśleć
jako o człowieku wolności, ale o reżimie chcę porozmawiać. Przyjmował pana
Andrzej Turski w 1982 r. Rozmawiałam z nim latem zeszłego roku. Mówił: „Nie
byłem katem”.
On się wtedy bardzo dobrze zachował. Nie wyrzucił nikogo ze
starego zespołu, a przecież przyjął nowych. Ja wtedy miałem 28 lat, czyli jak
na początek poważnej pracy to byłem już starcem. To był ostatni dzwonek, więc
miałem w poważaniu, czy przyjście do Trójki w środku stanu wojennego będzie
źle, czy dobrze odebrane. Nie interesowało mnie, jakie to będzie miało
reperkusje.
Tylko myślał pan o
sobie.
Właśnie tak. Zresztą wchodziłem w zespół marzeń - Piotr
Kaczkowski, Wojciech Mann, Monika Olejnik, Sławek Zieliński, Marcin Zimoch,
Majka Zawadzka, Wojtek Reszczyński. Andrzej Turski pewnego dnia mówi do mnie i
do Reszczyńskiego: będzie Trójka w Dwójce, taki program, i wy go będziecie
prowadzić. Nie myślałem o tym, że przyjście do Trójki jest jakimś krokiem
politycznym. Ja po prostu dostałem robotę po latach czekania. Już byłem
spikerem w Łodzi, już pracowałem w Studiu Gama w Jedynce i nagle ta Trójka, cud
taki. To, że był stan wojenny, nie miało dla mnie w tym kontekście żadnego
znaczenia.
Rozmawiało się tu, w
Trójce, o polityce?
Monika Olejnik i Majka Zawadzka rozmawiały na antenie. A my?
Pyta pani o prywatne rozmowy? Nie rozmawialiśmy. Nie pamiętam tego. Wydaje mi
się, że wszyscy mieli poczucie zniewolenia na zewnątrz i wolności tu, w radiu.
Żadne radio nie robiło wtedy audycji na żywo z udziałem słuchaczy, a Trójka
tak. Przychodziłem rano, wychodziłem wieczorem. Zresztą jak wszyscy.
Na ulicach czołgi, a
wy graliście anglosaską muzykę.
Czołgi były na początku stanu
wojennego. A ludzie na czas „Dziennika” wychodzili z domu, by w ten sposób
bojkotować władzę.
Pan wychodził?
Nie wychodziłem. Nie miałem takiej
potrzeby.
Bał się pan, że pana zwolnią?
Jakbym się bał, to bym nie grał
wtedy Maanamu. Wiktor Legowicz mówi do mnie, że jest zakaz grania Maanamu. Ja
na to, że są przecież trzy piosenki na „Liście” A on, że muszę tak zrobić, żeby
to znikło. I zrobiłem dżingla z samych werbli z „To tylko tango”. Słuchacze od
razu zrozumieli, o co chodzi. Grałem to i nie bałem się, że mnie zwolnią albo
ograniczą mój czas antenowy. Jeśli ograniczali, to z innych przyczyn.
Z jakich?
Nie wszystkim kolegom pasowało, że
ja w tej Trójce tak nagle zabłysnąłem. Po latach się o tym dowiedziałem.
„Życzliwi” zatroszczyli się, bym prowadził „Listę” co drugi tydzień. Pisałem
więc na maszynie aktualne zestawienie, oddawałem, program powadził ktoś inny, a
ja słuchałem w domu. I było mi przykro. Na szczęście, od wielu lat ci „życzliwi”
już tu nie pracują. Wiem, że chodzili do prezesa, do dyrektora...
Pan ma poglądy polityczne?
Mam. Ale prywatne. Nie dzielę się
nimi ze słuchaczami. Wiem, że trzeba głosować w wyborach, i robię to. Według
mnie to nie fair, że celebryci w nich kandydują. Niby ja też mógłbym, bo
przecież ludzie mnie znają, więc pewnie wygrałbym łatwo, a potem jeździł do
Brukseli, dostawał pieniądze...
50 tysięcy miesięcznie.
Ja nie zarabiam nawet jednej
piątej tego. Słyszałem, że później jest dożywotnia emerytura. Ale ja wolę
spokojnie spać, prowadzić zwyczajne szare życie. Uwielbiam dni, kiedy nic się
nie dzieje. Wracam do domu i zajmuję się swoimi sprawami. Jak pani widzi, mam
stosy płyt do przesłuchania, wczoraj przyszła nowa porcja książek. Wolę się
tym zajmować niż fikcyjną walką o to, żeby
Polska była lepsza.
Kiedyś przeprowadził pan wywiad
z Leszkiem Millerem.
Ale to było polecenie służbowe.
Powiedziałem, że mogę z tym politykiem rozmawiać tylko o muzyce. I tak też
było. Pytałem o ulubione piosenki, o koncerty. Później i tak domontowano tekst,
który usłyszeli słuchacze, że trzeba głosować na ugrupowanie, które
reprezentował Leszek Miller. To był rok 1989. Monia Olejnik nie może mi darować
tej rozmowy. Ciągle mi to wypomina. Jeszcze a propos polityki, to pamiętam, jak
Lech Wałęsa otrzymał Nagrodę Nobla, a my dostaliśmy przykaz wykasowania muzyki
norweskiej. Świetny pomysł, prawda?
Z Krysią Sikorą siedzieliśmy całe
noce w fonotece i zastanawialiśmy się, czy zespół Abba należy traktować jak norweski...
Przecież byli ze Szwecji.
Jedna wokalistka, Frida, była z
Norwegii, a druga, Agnetha, ze Szwecji. Te paranoje jednak nie trwały latami.
To były momenty. Epizody. Nie pamiętam, żebyśmy byli poddawani jakimś naciskom
politycznym. Raz nam tylko kazali zniszczyć piosenkę - „Praktyczny kolor” grupy Exodus. Władzy
nie podobał się tekst o szarym świecie... Ludzie mnie pytają o te lata 80.,
jakby to były jakieś zamierzchłe czasy. Pamiętam, że pani cenzorka siedziała u
nas w redakcji. Przychodziłem, mówiłem, że będę grał piosenki, ale ją bardziej
interesowały Indie, bo niebawem miała z mężem jechać tam na placówkę. To musiał
być 1984 r., bo ja właśnie wtedy z Indii wróciłem.
W którym roku był pan
przesłuchiwany przez SB?
Nie pamiętam dokładnie. To musiało
być pomiędzy 1979 a
1981 r., gdy pracowałem w Radiu Łódź. To jednodniowe przesłuchanie ciągnie się
za mną do dzisiaj. W aktach widnieję jako tajny współpracownik o pseudonimie Bera.
Pan wie, że Polska jest
podzielona?
Wiem. Widzę to na co dzień. I od
ludzi z tej drugiej Polski dostaję listy, że jestem ubekiem, jaruzelem,
reżimowym dziennikarzem. Tak, byłem tam, w tym urzędzie. Straszny dzień. Tak
straszny, że nie chce się go pamiętać. Wezwali mnie, bo ktoś w Studenckim Radiu
Żak, w którym wszystkich znałem i z którym współpracowałem, zagrał kawałek z
Głosu Ameryki albo Wolnej Europy.
I chcieli, żeby pan powiedział,
kto to puścił?
O to im chodziło. Dostałem
następujące zadanie: proszę sprawdzić, kto to był, bo jeśli nie, to możemy
spowodować, że pan nie będzie pracował w radiu. Proste? Wiele godzin to trwało. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. Na koniec
podpisałem protokół. Potem już nikt nigdy się do mnie z tego urzędu nie
odezwał. Ale w aktach coś zostało. Wie pani, ja nie mam z tym żadnego
problemu. Jest, trudno. Irytuje mnie tylko, jak ludzie w moim wieku albo ci
ciut młodsi dziwią się takim sytuacjom. Udają, że nie dorastali w tamtych
czasach, nie kończyli wtedy studiów, nie znali tej rzeczywistości i przyszli na świat po 1989 r.
1989 rok - to dla pana zapaść?
To zapaść w polskiej muzyce. W1989
albo w 1990 r. pierwszy polski utwór był na „Liście” dopiero na 17. miejscu. W
dodatku piosenka po angielsku „Son of the Blue Sky” Wilków. To był kryzys. I z tym kryzysem wiązało się upadanie „Listy”
Bo to polska muzyka niesie ten program. Kiedy zaczynałem w 1982 r., były
Maanam, Perfect, chwilę później pojawiły się Republika, Lady Pank. I jeszcze
do tego Lombard, TSA, Turbo. Świetny czas. W1989 r. to wszystko się skończyło i
trzeba było czekać na 1991, 1992 r.
Miał pan jakieś oczekiwania w
związku z polityczną, ustrojową przemianą?
W sensie ludzkim? Oczywiście.
Kiedy byłem dzieckiem i młodym chłopakiem, to nie wiedziałem, że jest jakaś
Polska podziemna, że są ludzie, którzy wiedzą, że mogłoby być inaczej.
Mieszkałem w małym miasteczku - Szadek, Kościelna 8. I w tym moim małym rozumku
byłem przekonany, że już nic się nie zmieni - zawsze się będzie malowało na
zielono trawniki, a na biało krawężniki na przyjazd kogoś ważnego, że zawsze
już będzie jakiś Gomułka albo Gierek. Nie znałem innego życia i miałem poczucie
niezmienności. Dopiero później do mnie dotarło, że może być inaczej. Może
dlatego uciekałem w marzenia o pracy w radiu.
I poszedł pan na politechnikę
studiować budownictwo.
Żeby pracować w radiu, trzeba było
mieć skończone studia.
Trzeba było iść na
dziennikarstwo.
Dziennikarstwo było polityczne.
Czyli jednak myślał pan o
polityce.
Myślałem o tym, żeby się nie uczyć
o doktrynach Marksa, Engelsa i Lenina. Dziennikarstwo
to była polityka, a ja tego chciałem uniknąć. Jak pani spojrzy po moich
kolegach, to właściwie nikt z nich nie studiował dziennikarstwa. Wojtek Mann
- anglistykę, Piotrek Kaczkowski chyba też, Monia
Olejnik coś trudnego na SGGW. Dopiero teraz przychodzą do Trójki ludzie po
dziennikarstwie.
Większość studentek tego
kierunku marzy o byciu pogodynką.
To zrozumiałe, bo pogodynki są
celebrytkami. Poza tym to jest fajne, bo cokolwiek by się powiedziało, to
sprawdzalność wynosi ponad 90 proc. Ale ja nie chciałbym być pogodynkiem.
Zawsze chciałem być panem od muzyki. I właściwie całe życie temu
podporządkowałem.
Teraz pan mówi znowu o swoim
życiu w pojedynkę.
Nigdy nie chciałem się wiązać,
mieć bagażu w postaci żony, dziecka. Wiedziałem, że nie podołam. Przecież ja w
tym mieszkaniu wynajętym w Warszawie miałem tylko kozetkę. Pani sobie wyobraża
tam jeszcze żonę, dzieci?
Pan wie, że to są tylko
tłumaczenia, bo jakby pan tę żonę miał i dzieci, to wynająłby inne mieszkanie.
Oczywiście, że to są tłumaczenia.
Ale ja chciałem być sam. I nic się od tamtej pory nie zmieniło.
Podobno pisze pan pamiętnik,
który ma być opublikowany po pana śmierci.
Coraz częściej się zastanawiam,
czy go po prostu nie zniszczyć. Po co to komu?
To takie trochę pana dziecko.
Moje dziecko to już całkiem stara
baba, 32-letnia „Lista” To, czym się chcę podzielić, umieszczam na blogu.
Oczywiście po każdym wpisie zastanawiam się, czy go nie zamknąć.
A ja myślę, że to w pana stylu
- już kiedyś chciał pan „Listę” likwidować.
Teraz znowu chcę zamknąć, bo jest
taka stagnacja, że nie wiem, jak z tego wybrnąć. Ludzie piszą, że jest nudno
jak w dawnym „Koncercie życzeń” Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie odejść.
Jak spotkam kogoś takiego, kto mógłby mnie zastąpić, chętnie się odsunę. Od sześciu
tygodni na dwóch pierwszych miejscach te same utwory.
Mógłby pan polityków
pozapraszać, to od razu by się ożywiło.
Nie, dzięki. W soboty prowadzę
audycję zaraz po Beacie Michniewicz, która rozmawia z politykami i pierwsza
porcja e-maili do mnie to reakcja właśnie na politykę.
Bluzgi?
Bluzgi. Dlatego chyba najbardziej
lubię, kiedy w soboty jest cisza wyborcza.
Codziennie jest pan w Trójce,
tu na Myśliwieckiej?
Codziennie. Nawet jak nie mam
anteny. Przychodzę na kilka godzin. Lubię powtarzalność. Może dlatego lecę
dwunasty raz do Australii. Wielokrotnie byłem na Korsyce. Inne kraje jakoś mnie
nie ciągną. Zamiast wycieczki do Hiszpanii wolę dobre hiszpańskie oliwki. Kuzyn mi kupuje, bo ja do sklepów nie
chodzę.
Bo boi się pan fanów. Spotkałam
pana przed Trójką, przywitałam się i mogę się założyć, że pan pomyślał, że
jestem fanką, która przyjechała z drugiego końca Polski, żeby zobaczyć swojego
idola.
Tak zwane normalniaki nie przyjadą
pod redakcję czatować na mnie. Okej, przeszła mi przez głowę myśl, że coś z
panią jest nie tak. Ostatnio „Lista” była w Sopocie. Przyszła jakaś
podchmielona „koleżanka”, siadła obok mnie, położyła nogi na stół. I co ja mam
w takiej sytuacji zrobić? Ochrony nie było. Niuniek, który był moim asystentem,
zajął się panią, odprowadził.
Przecież pan wie, że jest nasz,
narodu, że pan już jest zawłaszczony.
I w związku z tym, że jestem wasz,
nie wolno mi było przejść z Trójki do Złotych Przebojów, uważano, że popełniłem
świętokradztwo, grzech śmiertelny! Powiem pani, jak to było. Myślałem, że
przechodzę do innej rozgłośni, bo obraziłem się na sytuację panującą wówczas w
Trójce: „Lista” miała mieć 25 lat i planowaliśmy duży koncert na Agrykoli, ale
Krzysiek Skowroński, który został wtedy dyrektorem, powiedział, że koncert się
nie może odbyć, bo się będzie kojarzył z 25-leciem stanu wojennego. Wymyślił
też trzygodzinne koncerty w piątki rano i w związku z tym moje „W tonacji
Trójki” trwało 18 minut zamiast godziny. Skowroński zachowywał się jak
rozbójnik. Rozpierduchę tu zrobił i ja byłem przekonany, że to jest powód do
odejścia z Trójki. Koledzy mi mówili, że moje przejście jest ukartowane na
wyższych szczeblach. Nie chciałem wierzyć. Byłem przekonany, że sam podejmuję
decyzję.
Dostałem od słuchaczy straszną,
przepraszam za słowo, zjebkę. Teraz dostaję kolejną za to, że poszedłem do
programu Kuby Wojewódzkiego, a przecież kiedyś obiecałem, że nigdy się na to
nie zgodzę.
Bo wy tu, w Trójce, go nie
lubicie.
To nie jest do końca prawda.
Poszedłem, żeby zadać mu proste pytanie: kiedy oddasz taśmy do naszej fonoteki,
które wypożyczyłeś ponad 20 lat temu? Zapytał, czy chodzi o Republikę, Róże
Europy i Sztywny Pal Azji. To były taśmy matki. Nie ma kopii. W fonotece jest
odnotowane, że wypożyczył i nie oddał. Teraz obiecał, że to w końcu zrobi. Wie
pani, jak już się jest, jak mówi o mnie Grzesiek Miecugow, dobrem narodowym, to
naród decyduje, co to dobro może robić. Zaraz wyjeżdżam na sześć tygodni i mam
nadzieję, że moja nieobecność pomoże mi się zorientować, czy mogą się tu
koledzy beze mnie obejść, czy jestem tu komuś potrzebny.
Tak pan mówi, jakby stawał
przed jakimiś ważnymi decyzjami życiowymi.
To już ten moment, że trzeba się
położyć i czekać... Niektórzy pewnie myślą: no przecież Marek nie zabierze tego
wszystkiego ze sobą do grobu.
Czego?
Mieszkania, samochodu, konta w
banku, 15 tys. płyt. Już wszystko jest
podzielone.
Podzielił pan?
Nie, ale oni tak myślą. A ja
wszystko przepiję.
Nie wiem, czy pan żartuje, czy
nie.
Uśmiecham się. Mam siostrę i dwóch
braci bliźniaków. Siostra zajmuje się naszą chorą mamą. Bracia mają swoje
życie. Mama czasami mnie poznaje, a czasami nie. W ostatnią niedzielę nie
poznała...
I stąd ten pana nastrój?
Nie. Ten nastrój raczej chwilowy.
Moja przyjaciółka Alina Dragan mówi, że trzeba iść do przodu, nie oglądać się
za siebie. Nie umiem tak, bo ja właśnie uwielbiam oglądać się za siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz