czwartek, 12 czerwca 2014

Partyzant Dorn



Co niedawny „trzeci bliźniak” robił w Pałacu Prezydenckim? Czy w polskiej polityce szykuje się właśnie sposób na przełamanie podziału smoleńskiego?

PAWEŁ RESZKA
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że sta­ry opozycjonista i jeden z najciekaw­szych polityków prawicy rozważa poli­tyczną emeryturę. Siedzimy w jego biurze poselskim.
- Już dwa razy próbowałem skruszyć dwupartyjny beton - opowiada. - Najpierw w Polsce Plus, potem w Solidarnej Polsce. Porywanie się na następne próby to naraża­nie się na śmieszność. Każde pokolenie ma swoje bitwy.
- Pan już swoje zakończył? - pytam.
- Walne tak, ale może będę w partyzant­ce.
Pierwszy „partyzancki” projekt już ma. Projekt ambitny, bo jeśli się uda, w polityce zajdą spore zmiany. Musi tylko przekonać prezydenta Komorowskiego.
Czy poluje na posadę? On twierdzi, że chodzi mu o zmiany, które są konieczne.

Na wieczór wyborczy Solidarnej Polski nie poszedł. Pożegnał się z formacją, która mia­ła być „niekaczyńską” prawicą, na swój spe­cyficzny sposób. Najpierw uprzedził lide­rów, że opuszcza klub, a dzień przed wyborami wysłał rezygnację listem poleconym do pani marszałek Sejmu. Na blogu wytłu­maczył, że nie chciał szkodzić partii, która walczyła o wynik wyborczy, ale nie chciał też, by posądzano go o to, że uciekł, gdy SP osiągnęła słaby wynik.
Zrezygnował, bo coraz bardziej rozchodził się w poglądach z szefostwem partii. Poszło m.in. o to, że Zbigniew Ziobro - przewidu­jąc klęskę wyborczą - coraz częściej mówił o koalicji z PiS. „W moim przekonaniu nie istnieją obecnie żadne przesłanki, by wiązać z PiS nadzieje na poważne zmiany na lepsze w Polsce” napisał Dorn.
Po odejściu Dorna i jeszcze jednego posła klub SP zmienił się w koło poselskie. Prze­grane wybory oznaczają, że liderzy stracą miejsce w Parlamencie Europejskim. Klęska zmusiła Ziobrę do publicznego oświadcze­nia, że SP jest gotowa startować w kolejnych wyborach w koalicji z PiS. Było to jak błaga­nie o łaskę, które Jarosław Kaczyński zmil­czał, a jego zastępczyni Beata Szydło określi­ła jako „łabędzi śpiew” ziobrystów.
Marszałek Ewa Kopacz dała im dwa tygo­dnie na wyprowadzenie się z pomieszczeń klubowych. Dostaną inne - mniejsze i gor­sze. To chyba koniec projektu.
Ale o tym rozmawiać nie będziemy. Dla­czego?
- Dziennikarze z lubością w takich sytu­acjach pytają, co jeden „przegraniec” myśli
o drugim „przegrańcu”. Nie chcę brać w tym udziału - mówi Ludwik Dorn.

Dorn ma 61 lat, w polityce siedzi od czte­rech dekad. Zaczynał od malowania antyko­munistycznych haseł w latach 70. jako har­cerz warszawskiej „Czarnej Jedynki”. Póź­niej działał w KOR, współpracował z pod­ziemnym „Głosem”, którego naczelnym był Antoni Macierewicz. W stanie wojennym ukrywał się przez półtora roku - władze wy­słały za nim list gończy.
Jest socjologiem, tłumaczy z angielskiego powieści Johna Le Carrego i poezję. Sam też pisuje wiersze, a nawet bajki dla dzieci. Jed­nak jego największą pasją jest polityka.
Przez lata był ulubieńcem reporterów sej­mowych. Na początku lat 90. bliski współ­pracownik braci Kaczyńskich, członek Po­rozumienia Centrum, ale jeszcze nie poseł - chętnie rozmawiał z dziennikarzami. Prze­ważnie wiązało się to z koniecznością prze­mierzania korytarzy sejmowych - bo Dorn lubił analizować politykę „na chodząco”.
Teraz siedzi w skórzanym fotelu biu­ra poselskiego, które dzieli na Koszykowej w Warszawie z dawnymi sojusznikami z PiS.
- To, że Solidarna Polska i Prawica Razem nie przekroczyły progu wyborczego, to
odpowiedzialność jednego człowieka - Jarosława Gowina. Nie chciał koalicyjnej li­sty - mówi.
- Poszło o pryncypia?
- Argumentował, że nasze elektoraty się nie pokrywają. Jego jest bardziej liberalny, a nasz socjalny. Ale moim zdaniem to była fasada.
- A za fasadą?
- Moim zdaniem Gowin dostał polisę ubezpieczeniową od Jarosława Kaczyńskie­go: „Nie wyjdzie, to cię przytulimy”. Myślę, że chodzi o poparcie przez PiS jego kandyda­tury na prezydenta Krakowa. Gowin uznał, że to dla niego bezpieczniejsze rozwiązanie. Nie wiem, czy ten deal rozciąga się także na innych polityków Polski Razem. Osobiście wątpię. Warunek był jeden: „Nie robicie nic z Solidarną Polską”.
- Prezes Kaczyński Solidarnej Polski nie lubi?
- Nie chodzi o to, czy lubi, czy nie. Uważał ją za zagrożenie.
- Uważał was za „pożytecznych idiotów, którzy współdziałają w Konfederacji Zdra­dy Narodowej”. - To pana słowa.
- No tak, ale to oznacza wrogość o charak­terze politycznym.
Myślenie matematyczne
Dorn mówi o polityce w trochę matema­tyczny sposób. Kiedyś powiedział mi, że woli opisywać sens słów i czynów, niż ba­wić się w psychologizowanie.
- Kto wygrał wybory do Parlamentu Eu­ropejskiego?
- Kongres Nowej Prawicy, który jest tro­chę porównywalny z Samoobroną czy Ru­chem Palikota.
- PSL?
- Oni utrzymali stan posiadania. To naj­nowocześniejsza, najbardziej profesjonal­na partia w Polsce, która budzi mój po­dziw. Zmieniają się prezesi, trwają walki wewnętrzne, potrafią się tam nienawidzić, ale jest zasada, że wygrany nie dorzyna prze­granego. Przegrać można więc bezpiecznie. Przegrałem, mogę kopać nawet dołki pod li­derem, ale po cichu, bez skandali. Najważ­niejsza jest partia i to, żeby była u władzy - to daje apanaże, zatrudnienia. Wygrani i przegrani robią wszystko, by partia przy władzy była.
- SLD?
- Miller załatwił problem z Palikotem, a przede wszystkim z Kwaśniewskim.
- Ale nie potrafi przebić progu 10 pro­cent, a Palikota zbił już kilka miesięcy temu - oponuję.
- Teraz ma to na papierze z Państwowej Komisji Wyborczej. SLD jest w pułapce. Nie chce przejść do totalnej opozycji: jest umiar­kowanym krytykiem Tuska, bo liczy na koalicję z PO. To go ogranicza. Zwłaszcza że część wyborców naturalnie spogląda w stro­nę PiS, które jest opozycją twardą.
- Miller jest chyba konserwatystą obycza­jowym: pamiętamy słowa „naćpana hołota” i brak szczególnego zaangażowania w legali­zację związków partnerskich, w tym homo­seksualnych.
- Po pierwsze, te hasła miał na sztan­darach jego konkurent, więc iść w to by­łoby bez sensu. Po drugie: racja, że Miller jest konserwatywny w sensie obyczajo­wym. Jego elektorat, te sieroty po PRL, też są konserwatywne: „Nie lubimy biskupa pasibrzucha, ale Najświętszą Panienkę sza­nujemy”... Oni mają ograniczenie kultu­rowe, palikotowcy wręcz przeciwnie i na tym polegli. Dramatem jest jednak słabość kadrowa partii. Za plecami Millera powin­na trwać już walka młodych o schedę po nim - oczywiście całkowicie kontrolowa­na, rozgrywana, podsycana przez lidera. A tam jest pustka.
- To kto wygrał: PiS czy PO?
- Obie partie wygrały i przegrały. PiS zwiększyło liczbę mandatów, może więc być zadowolone. Tyle że cała koncepcja po­lityczna była oparta na tym, że samodzielnie mogą uzyskać większość, a być może i więk­szość konstytucyjną. To znaczy, że przegrali. Sufit szklany nad nimi wisi. PO z kolei ogło­siła zwycięstwo, bo „po siedmiu latach rzą­dzenia i naturalnym zużywaniu się...”. No ale przecież straciła tyle głosów, że powinna traktować to jako porażkę. Pytanie, czy PO jest w stanie porażkę wykorzystać.
- Jak?
- Tusk powinien ogłosić reformę Pol­ski Tuska: „Drodzy wyborcy dziękujemy za klapsa, zabolało nas. Zachowujecie się racjonalnie, a my już wiemy, co schrzaniliśmy, więc proponujemy następujące rze­czy.”. Oczywiście nie może to być kolejna kastracja pedofilów czy wojna z dopalacza­mi. Wyborcy już rozpoznają te tricki. Jeśli Tusk przekona elektorat, być może nie bę­dzie musiał wchodzić w koalicję z Millerem.
Dorn uważa jednak, że dopiero po wybo­rach samorządowych tak naprawdę dowie­my się, kto wygrał, a kto przegrał. To one wiążą się z realną władzą i realnymi wpływa­mi oraz ciężkimi pieniędzmi. Jeśli PiS odnie­sie sukces, będzie to w końcu sukces realny.

Sztuka zabijania
Kiedyś nazywany był przez media „trzecim bliźniakiem”: z racji wieloletniej znajomo­ści z braćmi Kaczyńskimi traktowano go jak członka najściślejszego kręgu PiS. Po wy­granych przez partię braci Kaczyńskich wy­borach został ministrem spraw wewnętrz­nych i wicepremierem. Najpierw w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, potem w gabi­necie Jarosława Kaczyńskiego.
Dorn mówi, że ma rozrośnięte ego, ale po­trafi nad tym panować. W czasach, gdy był u władzy, wychodziło mu to średnio. Z sym­patycznego i cenionego posła stał się apodyk­tycznym urzędnikiem. Do historii przeszła jego wypowiedź na temat strajku w służbie zdrowia: „Jeżeli wystąpi i będzie się nasilać niebezpieczeństwo dla obywateli, istnieje możliwość brania lekarzy w kamasze”.
Ale jego rozstanie z braćmi Kaczyński­mi, a potem z partią, było szybkie i burzli­we. Wiosną 2007 r. odszedł z rządu, otrzy­mując funkcję marszałka Sejmu. Jednak to tylko odłożyło konflikt w czasie.
W listopadzie, po przegranych przez PiS wyborach, Dorn zrezygnował z funk­cji wiceprezesa partii wraz z Kazimierzem Michałem Ujazdowskim i Pawłem Zalew­skim, którzy domagali się reform. Kaczyń­ski w odpowiedzi zawiesił go w prawach członka partii. Niecały rok później „trzeci bliźniak” został z PiS wyrzucony. Złe stosun­ki przypieczętował proces Kaczyński-Dorn za wypowiedź prezesa, że jego niedawny współpracownik nie płaci alimentów na córki z pierwszego małżeństwa.
- Tusk i Kaczyński są podobni w meto­dach zarządzania partią? - pytam.
- Bardzo różni, a przyczyna jest jedna: sta­tut. W myśl statutu PiS prezes może w do­wolnej chwili i na dowolny czas, bez poda­wania przyczyn, zawiesić każdego z człon­ków partii. Ten statut powoduje, że PiS zarządzany jest metodami represyjnymi. W PO natomiast zarządza się metodami po­litycznymi: żeby kogoś ściąć, trzeba znaleźć sojuszników, przygotować grunt... Tusk, żeby dorżnąć Schetynę, musiał się naharować. Ze mną, Ujazdowskim, Zalewskim czy Ziobrą Kaczyński nie musiał się męczyć.
- Obaj liderzy mają predylekcję do wyci­nania?
- Tak, tylko że w PO wymaga to czasu i uprawiania polityki wewnętrznej. A w PiS zesłać kogoś do Tower i skazać można w se­kundę. Moim zdaniem Grzegorz Schetyna chciał Tuska ubezwłasnowolnić.
- A pan czego chciał od prezesa?
- Żeby wysłuchał tego, co mam do powie­dzenia jako jego zastępca. Okazało się, że to
jest ponad wytrzymałość Jarosława Kaczyń­skiego.
Mówię Dornowi, że Donald Tusk „za­mordował” Schetynę brutalnie, używając do tego jego przyjaciela z podziemia - Jacka Protasiewicza.
- Takie zabiegi są najprzyjemniejsze - od­powiada.
- Przyjaźń w polityce obowiązuje?
- Przyjaźń obowiązuje, kiedy siedzimy w okopie, a przeciwnik nas atakuje. A jak już wygramy...
-                       
Otorbiony tygrys, przyczajony smok
Mimo konfliktu z prezesem i klęski Polski Plus, która okazała się efemerydą, Ludwik Dorn w kolejnych wyborach wystartował z list PiS i dostał się do Sejmu.
- Wybrałem autonomiczną współpracę z PiS - mówił. W grudniu 2011 r. przyłączył się do Solidarnej Polski w ramach kruszenia betonu.
Dziś wierzy, że paliwo konfliktu między PO a PiS wygasa.
- Kampania do Parlamentu Europej­skiego była ostatnią kampanią „starego stylu”. PiS przekonywał wyborców, że wszystko, co złe, jest winą Tuska. Tusk - wyłącznie na użytek kampanii - udowad­niał, że PiS to eurosceptycy tego samego typu, co Korwin-Mikke. Nie porwało to wyborców. Był żar, ale na pewno nie ja­sny płomień.
W eseju „Otorbiony tygrys, przyczajony smok”, napisanym dla „Teologii Politycz­nej”, Dorn przekonuje, że „podział posmoleński” w ciągu minionych czterech lat stał się czynnikiem utrzymującym układ sił po­litycznych w niezmienionym kształcie. Kry­zys ukraiński i działania Rosji stają się zaś czynnikiem, który może przynieść politycz­ną zmianę.
- W eseju pisze pan o mrozie ze Wscho­du, ale co on zmieni? - pytam.
- Moim zdaniem jest w Polsce materiał do stworzenia stronnictwa strachu przed Ro­sją, na orientację polityczną, którą nazywam „Przede Wszystkim Nie Drażnić Niedźwie­dzia”. Może się ono narodzić, jeśli Kreml bę­dzie zwiększał presję na Polskę. Sankcje eko­nomiczne, naruszanie przestrzeni powietrz­nej...
- Stronnictwo będzie ponadpartyjne?
- Znajdzie zwolenników po lewej i pra­wej stronie. Myślę, że „zapisze się” tam Kon­gres Nowej Prawicy, SLD i PSL. I że stron­nictwo znajdzie zwolenników w społeczeń­stwie. Zresztą społeczeństwa nie ma co po­tępiać, bo Polacy mają prawo bać się Rosji jak mało który naród na świecie. W efekcie niesłychanie trudne będzie powołanie rzą­du, który będzie mógł prowadzić spójną po­litykę zagraniczną.
- Podział mógłby przezwyciężyć podział smoleński?
- Już widać, że nie. Bo PO i PiS mają taką samą definicję zagrożeń, tyle że PiS mówi: „To wszystko przez Tuska”. Maluje sytuację Polski tylko w czarnych barwach: „Jesteśmy słabi, w zapaści, bez sojuszników, nikt się z nami nie liczy”. Tym samym PiS paradok­salnie wspiera stronnictwo strachu przed Ro­sją. Bo skoro jesteśmy tacy słabi, to może le­piej rzeczywiście niedźwiedzia nie drażnić?
- Wzrośnie rola prezydenta Komorow­skiego?
Tak uważam. Moim zdaniem prezydent powinien próbować wyprowadzić politykę zagraniczną z bieżącego sporu międzypar­tyjnego. Nie zrobi się tego przez jedno przemówienie. To powinien być dłuż­szy proces. Wyjęcie polityki zagranicznej ze sporu to powrót do sytuacji sprzed 2005 r., kiedy mieliśmy wspólny wielki projekt: wstąpienie do UE. Teraz moglibyśmy się wspólnie zastanowić, co robić w Unii, gdy już w niej jesteśmy.
- Problem w tym, że prezes Kaczyński i jego formacja nienawidzą prezydenta. To znaczy, że projekt spali na panewce.
- Jeśli sprawa będzie umiejętnie rozgry­wana, to nie. Zagrożenie ze Wschodu jest poważne, więc ktoś, kto nie przyłączy się do takiej koalicji, postawi się w dwuznacznej sytuacji. Opozycja będzie zmuszona, żeby współpracować.
- W jaki sposób?
- Podam przykład. Co by zrobiła partia Kaczyńskiego, gdyby Tusk proponując unię energetyczną stwierdził, że jest to nawiąza­nie do starych pomysłów zgłaszanych przez PiS? Jaka byłaby reakcja, gdyby ogłosił, że gazoport w Świnoujściu ma nosić imię Le­cha Kaczyńskiego?
Artykułuję wobec prezydenta oczekiwanie.
Dorn rozmawiał niedawno z Bronisławem Komorowskim, co wywołało falę spekula­cji na temat jego politycznej przyszłości. On sam robi wszystko, by ideę jedności w po­lityce zagranicznej pod patronatem prezy­denta nie zamieniać w politycznego newsa.
- Prezydent powinien przy tej okazji roz­szerzać swoje zaplecze? - pytam.
- Prezydent jest człowiekiem niesłycha­nie ostrożnym, ale moim zdaniem powi­nien myśleć o takiej ewentualności.
- Powinien zaprosić do współpracy takich ludzi jak Paweł Kowal, Paweł Zalewski, pan?
- Rad personalnych nie będę udzielał przez media. Prezydent ma instrumenty po­legające nie tylko na zatrudnianiu ludzi. Ja mam zamiar do końca kadencji być posłem niezrzeszonym, co wyklucza posadę w jego kancelarii.
- Ale jest pan gotowy do współpracy z prezydentem. Mówi pan przecież, że wy­prowadzenie polityki zagranicznej poza spór partyjny jest koniecznością.
- To jest konieczność. Artykułuję wobec prezydenta oczekiwanie, że to zrobi.
- Powinien przy tej okazji budować partię prezydencką?
- Nie należy sprowadzać tego do budo­wy nowej partii. Każdy prezydent, który się skupi na budowie nowej formacji, będzie tracił.
- Rozmawiał Pan z prezydentem. Co on na to?
- Nie zdradzę, o czym mówiliśmy. Pre­zydent był zainteresowany tym, co myślę w różnych sprawach.

PAWEŁ RESZKA

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz