Andrzej
Duda niespodziewanie znalazł się na szczycie partyjnej hierarchii w PiS. Za
jego karierę ręczą dwie osoby: bratanica prezesa i przyjaciel nieżyjącego
prezydenta.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
W PiS podział obowiązków jest jasny. Jeśli na grób prezydenckiej
pary wybiera się prezes Kaczyński, to wizytę organizuje szef krakowskich
struktur partii Andrzej Adamczyk. Ale gdy na Wawel ma przyjechać pani Marta,
to wszyscy wiedzą, że za organizację odpowiada były minister w kancelarii Lecha
Kaczyńskiego, a od niedawna także kandydat PiS na prezydenta. To on kupuje
wieniec, rezerwuje nocleg i ustala plan pobytu.
Eurodeputowany i bratanica prezesa
poznali się po katastrofie smoleńskiej i od tamtego czasu są w kontakcie:
współpracują w Ruchu Społecznym im. Lecha Kaczyńskiego, spotykają się służbowo
i z rodzinami.
- Czy Marta Kaczyńska
rekomendowała prezesowi pańską kandydaturę?
- Nie poruszaliśmy tego tematu,
ale rzeczywiście mamy dobre koleżeńskie relacje - przyznaje w rozmowie z
„Newsweekiem” Andrzej Duda.
- Zazwyczaj spotykamy się przy
okazji jej wizyt w Krakowie.
Drugim protektorem Dudy jest szef
Ruchu Społecznego i poseł Prawa i Sprawiedliwości Maciej Łopiński. Gdyby nie
poręka jego i Marty Kaczyńskiej, ten były podopieczny Zbigniewa Ziobry nie
zrobiłby w PiS tak błyskawicznej kariery.
Cwaniak w
masce Andrzejka
Gabinet prezesa PiS, kilka
miesięcy temu. Kaczyński, znany z nieufnego stosunku do współpracowników
nieżyjącego brata, zwierza się doradcom: - Andrzej to jedyny człowiek Leszka,
na którego warto poważnie postawić.
Po raz pierwszy postawił na Dudę
rok temu, gdy CBA ujawniło sprawę tajemniczych pożyczek Adama Hofmana.
Przeszedł z nim na „ty” i tymczasowo awansował na stanowisko rzecznika prasowego
partii. Kilka miesięcy później powierzył mu kierowanie kampanią do
europarlamentu. Jak twierdzą nasi rozmówcy w
PiS, za obiema nominacjami stali Kaczyńska i Łopiński. Kierowanie sztabem zakończyło
się jednak podwójną klęską: partia przegrała wybory, a szef kampanii poległ w
partyjnej rozgrywce.
Mówi członek tamtego sztabu: -
Duda był malowanym szefem. Hofman zdominował go i przejął inicjatywę. Ludzie
w partii zaczęli się śmiać, że to mięczak, że dał się wykiwać. Ale dziś coraz
więcej osób przekonuje się, że pod maską grzecznego Andrzejka kryje się cwaniak,
który najpierw odegrał przed prezesem ofiarę Hofmana, a potem zwalił na niego
winę za przegraną kampanię.
Na pytanie, co takiego Kaczyński
zobaczył w Dudzie, rozmówcy zgodnie wyliczają zestaw tych samych cech.
Kandydat PiS przede wszystkim jest niegroźny: nie ma zaplecza, jest politycznym
singlem i nie przejawiał dotąd osobistych ambicji, dzięki czemu prezes nie
widzi w nim rywala. Po drugie - kontynuują politycy PiS - Kaczyńskiemu
imponuje inteligenckie pochodzenie Dudy. Wywodzi się z profesorskiej rodziny
związanej z Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie - jego ojciec zajmuje się
automatyką, matka jest chemikiem. A doliczyć należy jeszcze teścia, prof. Juliana Kornhausera, poetę Nowej Fali i znanego krytyka
literackiego. Dla prezesa, który w latach 90. został odtrącony przez
inteligenckie elity Warszawy, takie sprawy mają kapitalne znaczenie. To dlatego
Kaczyński - tłumaczy jeden z rozmówców - tak ceni profesorów manifestujących
PiS-owskie sympatie. A prof. Jan Tadeusz Duda, ojciec nowego
delfina z Nowogrodzkiej, jest wiceprzewodniczącym Akademickiego Klubu
Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego - w wyborach samorządowych kandydował z
list PiS do sejmiku małopolskiego.
Duda ma też inne zalety. Jest
doktorem prawa administracyjnego, ma sympatyczną rodzinę, a także cieszy się
opinią polityka umiarkowanego i koncyliacyjnego dwa
lata temu bez oporów usiadł przy tzw. okrągłym stole mieszkaniowym w Krakowie z
transseksualną posłanką Anną Grodzką. Dzięki temu, mówią w PiS, ma szansę
przyciągnąć centrowy elektorat.
Blokada w mediach mętnego nurtu
Mówi polityk Prawa i
Sprawiedliwości: - Kłopoty z kandydaturą
Andrzeja są dwa. Pierwszy to rywalizacja na prawicy, a drugi - niska
rozpoznawalność.
Kontrkandydatem Dudy w przyszłorocznych
wyborach może okazać się inny eurodeputowany - prof. Mirosław Piotrowski,
jeden z najbliższych współpracowników o. Tadeusza Rydzyka. Na prawicy krąży
scenariusz, w myśl którego Piotrowski miałby wystartować z poparciem Radia
Maryja i Ruchu Narodowego.
- Mamy z nim dobre relacje i
chętnie byśmy go wsparli, bo sami mamy problem z kandydatem w tych wyborach -
twierdzi nasz rozmówca związany z Ruchem.
Piotrowski, którego pytam o ten
scenariusz, nie mówi „nie”. - Wiem o społecznych inicjatywach, które
życzyłyby sobie mojego kandydowania - przyznaje. - Nawet niektórzy działacze
PiS pisali w tej sprawie listy do prezesa.
Jeden z prawicowych polityków kojarzonych
z toruńskim ośrodkiem twierdzi, że Piotrowski nie kryje się ze swoimi
aspiracjami. Jak opowiada, podczas tegorocznego pikniku Radia Maryja grupka
związanych z europosłem działaczy rozstawiła nawet transparent „Piotrowski na
prezydenta”. Na Facebooku od czterech miesięcy działa profil „Piotrowski kandydatem
na prezydenta RP w 2015?” informujący o jego działaniach. Podobno także listy
do Kaczyńskiego, o których wspomina Piotrowski, pochodzą od współpracowników
europosła.
Mówi polityk z otoczenia
Kaczyńskiego: - Prezes liczy się z tym, że Piotrowski wystartuje. Relacje
Radia z PiS są dziś nie najgorsze, w wakacje Jarosław miał nawet spotkanie z
ojcem Tadeuszem, ale po tym, jak wycięliśmy kandydatów Torunia z list do
europarlamentu, wszystko się może zdarzyć.
Nastał czas drwali
O ile startu Piotrowskiego w PiS
nikt się nie boi, o tyle niska rozpoznawalność własnego kandydata jest
problemem poważnym. Jak dowiedział się „Newsweek”, w sondażach zamawianych
przez PiS Duda wypadał słabo - w badaniu testującym szanse kandydatów mogących
wystartować z poparciem partii Kaczyńskiego dostał zaledwie kilka procent i znacząco
odstawał od polityków bardziej
doświadczonych, takich jak np.
europoseł Janusz Wojciechowski.
Tym bardziej dziwi, że politycy
PiS nie wykorzystali darmowej okazji do rozpropagowania nazwiska Dudy, jaką
była prezentacja jego partyjnej nominacji na kandydata w prezydenckich
wyborach. Kiedy 9 lat temu PiS przedstawiało prezydencką kandydaturę Lecha
Kaczyńskiego, wszystko było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Nominacja
została ogłoszona w sobotę przed południem, dzięki czemu media żyły tematem
cały weekend. Prezentacja odbyła się w Sali Kongresowej i towarzyszyła jej
huczna konwencja wyborcza w amerykańskim stylu, z tysiącami balonów i flag.
Dziś pewnie nie zrobiłoby to na nikim wrażenia,
ale wówczas był to przełom - tabloidy zestawiały tę imprezę z konwencjami
republikanów.
W porównaniu z tamtym rozmachem
oprawa przygotowana dla Dudy była uboga. Nieduża sala Towarzystwa Gimnastycznego
„Sokół” w Krakowie, kilkaset osób i fatalnie wybrany termin. Nominację
ogłoszono 11 listopada, w dniu dwóch marszów - prezydenckiego i zorganizowanego
przez Ruch Narodowy. W efekcie kandydatura Dudy stała się dopiero trzecią
informacją dnia.
- Gdyby chociaż zaplanowano tę konwencję
na rano, to wieczorne serwisy informacyjne zdążyłyby zrobić porządne relacje.
A wybrano godzinę siedemnastą, przez co „Wiadomości” i „Fakty” miały mało
czasu. A
„Teleexpress”, bądź co bądź drugi program
informacyjny w kraju, nawet o Dudzie nie wspomniał - mówi poseł PiS.
- Sugeruje pan sabotaż?
- Nie, w PiS po prostu nastał czas
drwali - ironizuje mój rozmówca. - Nominację trzymano w tajemnicy przed
Adamem Hofmanem, który był przeciwny kandydaturze Dudy, i za przygotowanie
konwencji odpowiadał znany wirtuoz strategii medialnej Joachim Brudziński.
Decydując się na ogłoszenie
prezydenckiej nominacji przed wyborami samorządowymi, politycy PiS kierowali
się jednak zupełnie innymi względami. Zaprezentowanie kandydata z nagła i bez
konsultacji wytrąciło argumenty wszystkim, którzy sprzeciwiali się startowi
krakowskiego europosła. Po tym jak Duda został publicznie przedstawiony przez
prezesa, dyskusja o innych kandydatach stała się bezprzedmiotowa.
-Jak na ten ruch zareagowali
zwolennicy prawyborów?
- Hofmana już nie ma, a Grzegorz
Bierecki liże rany po raporcie KNF na temat SKOK-ów. Wrogowie Dudy posprzątali
się sami - twierdzi jeden z posłów PiS.
- A Czarnecki?
- Rysiek jak zwykle wykazał się
pełnym profesjonalizmem. Na konwencji w Krakowie klaskał w pierwszym rzędzie,
a podczas wizyty na Wawelu nawet dostał się do krypty, gdzie prezes pojawił
się w gronie kilku zaufanych osób.
Panie prezesie, jestem lojalny
Kariera kandydata Prawa i Sprawiedliwości
do tej pory przebiegała gładko. Duda po raz pierwszy pojawił się na politycznym
widnokręgu jako świeżo upieczony doktor prawa administracyjnego z Uniwersytetu
Jagiellońskiego.
Był rok 2005, PiS właśnie wygrało
podwójne wybory, a w Sejmie wykuwała się IV RP. Jednym z jej fundament ów miała
być ustawa lustracyjna, nad którą pracował Arkadiusz Mularczyk, młody poseł z
Nowego Sącza kojarzony ze Zbigniewem Ziobrą. - Szukałem prawników do pomocy i
znajomy adwokat, który znał Andrzeja jeszcze ze szkoły, dużo mi o nim
opowiadał. „Duduś zna się na tym, na tamtym, w tym Duduś też jest dobry”,
mówił. W końcu nas skontaktował i tak zaczęła się nasza współpraca - wspomina
Mularczyk. - Jakie miał poglądy? Nasze. Zaimponował mi wtedy. Mimo że był
pracownikiem naukowym, to nie bał się pracować nad ustawą, która wywoływała
alergiczne reakcje w środowisku akademickim. Chyba miał jakieś nieprzyjemności,
ale nie zrezygnował.
Poglądy młodego prawnika hartowały
się w trzech miejscach: w domu, w którym polityczny ton nadawał ojciec, były
działacz Solidarności, kościele - gdzie młody Duduś służył do mszy świętej - i
harcerstwie. Postawa młodego prawnika musiała zrobić wrażenie na Zbigniewie
Ziobrze, bo w 2006 r. Duda został awansowany na stanowisko wiceministra w jego
resorcie, a rok później wystartował w wyborach do Sejmu. - Zbyszek holował go
całą kampanię. Jeździł z nim po bazarach, załatwiał ulotki. Andrzej osiągnął
przyzwoity wynik, ale do mandatu zabrakło kilkuset głosów - wspomina były
poseł. - Ziobro wyprosił mu wtedy posadę w Kancelarii Prezydenta.
Duda lubi powtarzać, że Lech
Kaczyński na pierwszym spotkaniu zażartował, że mógłby być jego ojcem –
prezydent i tata ministra są z tego samego
rocznika - ale prawda jest taka, że początki były trudne. Nie dostał nawet
gabinetu w pałacu i urzędował w odległym o kilka kilometrów budynku przy ul.
Wiejskiej. - Leszek podchodził do niego nieufnie, bo widział w nim człowieka
Ziobry. Gdy były minister sprawiedliwości zaczął się zbytnio rozpychać w
partii, prezydent chciał nawet wyrzucić Andrzeja. Duda musiał złożyć
wiernopoddańczy hołd - opowiada były współpracownik głowy państwa.
Czas na prawdziwy test przyszedł
jednak dopiero z powstaniem Solidarnej Polski. Duda w rozmowie z
„Newsweekiem” wspomina: - Zadzwonił do mnie przyjaciel [z naszych informacji
wynika, że był to Łopiński - red.]. W partii trwa szacowanie strat, mówi mi, i
wliczają w to także ciebie. Padło pytanie, jak jest naprawdę - czy
rzeczywiście odchodzę? Powiedziałem, że nie ma takiego tematu. Przyjaciel
poradził mi, bym jak najszybciej przeciął te spekulacje. Zadzwoniłem do prezesa
i poinformowałem go, że jestem lojalny i nigdzie się
nie wybieram.
Poseł, który wyszedł z PiS z
Ziobrą, pamięta to nieco inaczej. - Andrzej był na naszych spotkaniach
założycielskich i aktywnie się udzielał. Krytykował Kaczyńskiego, mówił o
potrzebie powołania nowej partii. Nie wyszedł z nami, bo zobaczył pierwsze
sondaże i stwierdził, że mu się to nie opłaca.
Dziś Duda staje przed najpoważniejszym
sprawdzianem w swojej karierze politycznej. I nie chodzi nawet o sam wynik
wyborów (w zwycięstwo z Komorowskim nie wierzą nawet politycy PiS), a o test
własnej powściągliwości. Jeśli zbytnio uwierzy w siebie i zacznie prowadzić
własną grę, to prezes unieszkodliwi go zaraz po wyborach. Tak jak kilka lat
temu zrobił to z Ziobrą, jego pierwszym promotorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz