Nasze życie
polityczne i medialne coraz bardziej przypomina serial słabego reżysera z
marnym scenariuszem - mówi filmowiec Andrzej Saramonowicz.
NEWSWEEK: Napisałeś, że
przyznanie przez Kancelarię Prezydenta medali państwowych dwójce reporterów,
którzy zginęli w Katowicach, pachnie podlizywaniem się mediom.
ANDRZEJ SARAMONOWICZ: Chodziło mi o powagę
instytucji państwa reprezentowaną przez Kancelarię Prezydenta. Prezydent,
zakładam, nie miał z tym nic wspólnego. Raczej jakaś grupa urzędników, którzy
roją sobie strategię „zabezpieczenia tyłów” szefa poprzez dobre układy z
mediami. I to chyba spowodowało, że uznano, że trzeba tych dwoje nieszczęsnych
ludzi odznaczyć. Ktoś może powiedzieć, że w obliczu ich śmierci żałuję im Złotych
Krzyży Zasługi. A nie o to chodzi! Takie pospieszne działanie państwa zmusza
mnie jednak do zastanawiania się, dlaczego tak się dzieje. I dochodzę do dwóch
smutnych wniosków: po pierwsze, że pobudki urzędników nie są specjalnie szlachetne
; po drugie, że osiągnięcia zawodowe odznaczonych nie były, prawdopodobnie ze
względu na ich młody wiek, jeszcze szczególnie wielkie. Chcąc nie chcąc,
przywołuję w pamięci wszystkich zmarłych dziennikarzy, którzy osiągnęli
więcej, a nie zostali tak uhonorowani, i zastanawiam się, czy to sprawiedliwe.
Oczywiście zawsze pozostaje podejrzenie, że ten skurwysyn Saramonowicz czyni
to wszystko z niskiej zazdrości, bo sam nie dostał żadnego krzyża zasługi, ale
na to już nic nie poradzę.
Politycy w ostatnich latach
spieszą się być w żałobie. Zmarła aktorka Ania Przybylska, władze lokalne
ozdobiły główną ulicę Gdyni flagami z jej podobizną, a niektórzy członkowie
sejmowej komisji kultury zastanawiają
się, czy roku 2015 nie ogłosić rokiem Anny Przybylskiej.
- Naprawdę?!
Kontrkandydatami są Jan Długosz
i Jan Paweł II. Jest jakiś pęd polityków do dołączania do konduktów żałobnych,
wraz z insygniami państwowymi.
- Prawdopodobnie ktoś
skonstatował, że Przybylska obchodzi potencjalnych wyborców bardziej niż
kronikarz Jan Długosz. I tu dochodzimy do banalnej konstatacji, że świat
informacji publicznej zdeterminował jeden rodzaj informowania:
bulwarowo-rewoiwerowy. Pojawił się kilkanaście lat temu z „Super Expressem”, „Faktem”, a potem z mediami elektronicznymi, które
wymuszają widzenie świata przez sensacyjność, dramatyczność, bo to się zawsze
dobrze sprzedaje. To już nie jest nisza w mediach, to się rozlewa na całość.
I na politykę też. I tamtych
bohaterów, tamte wydarzenia, emocje politycy chcą, dla własnych korzyści,
zaprzęgać w działania państwa.
- Prawdopodobnie jest tak, że
media, zwłaszcza elektroniczne, uczyniły świat znacznie bardziej egalitarnym.
Niestety, nie o taki egalitaryzm walczyli ludzie postępu. Im marzył się świat,
w którym tzw. masy miały...
... równać do elity.
- Otóż to! A dzisiaj jest zupełnie
odwrotnie: to gusty niewyedukowanych mas stają się gustami głównego nurtu. I
dlatego współczesne media stają się tubą, z której wylewa się opis świata
widziany przez tłuszczę.
Co nas dalej czeka na tej
drodze? Raz w miesiącu Sejm będzie głosował nad uchwałami w sprawach
wałkowanych przez tabloidy?
- Zapaść może się pogłębiać, ale
może też ulec stopniowemu wyhamowaniu. Stanie się to, jeśli elity kulturalne,
intelektualne, naukowe i - boję się to powiedzieć - polityczne będą ignorować
gusty tłuszczy i przekonają ją do własnej hierarchii znaczeń.
Chyba już nie będą potrafiły.
Autorytet raz utracony jest nie do
odbudowania. Bo autorytet jest od tego, żeby
mówić, co jest dobre, co złe, a nie żeby ironizować. A tymczasem od paru lat
„wpuszczeni" w to przez tabloidy miotamy się między żałobą a zawiścią - to
są dwie główne emocje publiczne.
- W przypadku żałoby mówimy o
swoistym nieumiarkowaniu. My, Polacy, nie umiemy się odnosić w sposób
niehisteryczny do śmierci. W przestrzeni publicznej prezentujemy wobec niej
sprzeczne postawy: jedni próbują ze zmarłego uczynić ikonę, drudzy na tę ikonę
usiłują od razu nasikać. To nie dotyczy jedynie sytuacji z Lechem Kaczyńskim i
95 osobami, które zginęły w katastrofie smoleńskiej i od razu zostały uznane
za elitę narodu, choć wiele z tych osób...
... swą działalnością budziło
wątpliwości...
- ... łagodnie mówiąc. Ale tak też
się zdarzyło w wypadku Jacka Kuronia, którego próbowano przedstawić jako
świeckiego świętego, 'laka postawa wywołała natychmiast krytykę, często
niesprawiedliwą. Ale chyba nie ma rady na taki mechanizm, bo nadmierne
wychylanie się wahadła (wielkim Polakiem był) momentalnie odbija się wahnięciem
w dragą stronę (gówno prawda). Tak było w wypadku Czesława Miłosza, którego po
śmierci spotkał zdumiewający wyrzyg protestów, zarówno w kwestii pochówku, jak
i oceny życia. Polacy nie potrafią znaleźć dystansu wobec śmierci. Śmierć jest
dla nich bramą do królestwa obłudy i hipokryzji.
Bo zaczęliśmy śmierć i żałobę
traktować jako paliwo polityczne?
- Wróćmy może do pretekstu naszej
rozmowy, czyli Złotego Krzyża Zasługi dla państwa Kmiecików. Powtarzam, dla
mnie nadaktywność Kancelarii Prezydenta to działanie „dla świętego spokoju”.
Taki odgromnik, żeby Monika Olejnik w kolejnych trzech dniach - bo tak jest
obliczana długość medialnych wzruszeń i emocji - się nie wściekała. Ale dlaczego obie redakcje telewizyjne,
w których byli zatrudnieni państwo Kmiecikowie, natychmiast przemieniły się w
domy żałoby? Dlaczego dziennikarze nie wykazali umiarkowania: „Owszem, zginął
nasz kolega, ale potrafimy ocenić na chłodno, że nie było to najważniejsze
wydarzenie w kraju”? Moim zdaniem od dziennikarzy mamy prawo wymagać dystansu,
bo w pracy reprezentują coś więcej niż tylko własną grupę zawodową, nie mówiąc
już o kolegach, których los i dział kadr zetknął w tym samym newsroomie.
Powinni przekazywać ludziom wiedzę o świecie,
a nie emocje o sobie.
Może media zdziecinniały i są
po dziecinnemu sentymentalne?
- Oczywiście, że zdziecinniały,
jak wszystko. Fabuła filmowa, którą od lat popełniam, też karmi się wyłącznie
emocjami. Każdy fachowiec wie, że w zestawieniu z emocją refleksja
intelektualna w kinie przegrywa. Jest pożądana, ale i podległa wobec silnych
wzruszeń: miłości, nienawiści, lęku, śmierci. I tu dotykamy czegoś, co mówi
wiele o mediach i ich funkcjonowaniu. O obrazie świata, którego dostarczają
ludziom.
Może wiedzą, że widzowie
dorośli być nie chcą - że chcą być
infantylni?
- Nie wierzę, że widzowie wiedzą,
czego chcą. Są raczej pasywni. Oczekują, że im się zajmie czas. Gdyby media
zechciały dać im coś bardziej wymagającego, też by to łyknęli. Oczywiście
pozostaje kwestia proporcji - widz woli być lżej rozrywany niż ciężej i
preferuje lekkość bytu nad tragedią, ale to nie znaczy, że w ogóle nie jest na
nią wrażliwy. Przyczyną słabego poziomu współczesnych mediów nie jest głupota
odbiorcy, ale intelektualne lenistwo pracujących w mediach. Polityk wie, że
jeśli chce zabrać głos w sprawie - korzystnej dla siebie, ale zupełnie
gównianą dla kraju – musi o odpowiedniej porze w odpowiednim dniu zwołać
konferencję prasową. Na konferencję, nawet gównianą, zawsze przyjdą dziennikarze,
bo to znacznie prostsze, niż szukać informacji na własną rękę. Potem wrzucają
to do serwisu na godz. 10.30, a potem -no,
skoro już tak narobiliśmy, to niech leci! - o 10.45,11-00,11.15 itd. O 12.30 gówniany news już się tak
„wkluczowuje” w medialny matriks, że redaktorzy z gazet, które ukazują się
następnego dnia, muszą się nim, w ich mniemaniu, zająć. Zaczyna się cytowanie
i komentowanie, są serwisy wieczorne trzech wielkich stacji telewizyjnych, a
wieczorem Monika Olejnik - znienawidzi mnie chyba - puentuje to w „Kropce nad
i”. Albo to będzie w „Tomasz lis na żywo”. A następnego dnia Paweł Wroński
omówi to w „Gazecie Wyborczej”.
Gdybyśmy spróbowali ułożyć
ranking najbardziej „grzejących” w mediach emocji, to jak by wyglądał?
- Żałoba, śmierć...
Na pewno zawiść. Co jeszcze?
- Przekraczanie obyczajowego tabu.
Media w swojej dulszczyźnie są niesamowicie konserwatywne.
Czyli narastająca histeryczna
pruderia. Podszyta chęcią oglądania czyjegoś nieudanego życia, bo np. miłość
chyba nie „sprzedaje” się dobrze?
- Chyba że w wymiarze infantylnym:
bohaterowie naszego pisma sześć numerów temu rozstali się z partnerami i
pisaliśmy, że to złe, ale teraz poznali się na pokazie mody i pokochali,
zrobiliśmy z nimi okładkę i sesję fotograficzną w Portugalii albo w modnej
knajpie, i to najlepiej z dziećmi. On odwozi jej dzieci z poprzedniego związku
do szkoły, a ona walnęła sobie tatuaż z jego imieniem. Infantylna wizja świata
przesadzona jak wyobrażenia dzieci w piaskownicy: że ta babka z piasku to
największy na świecie dom, a walnięcie w nią łopatką to najgorsza tragedia,
jaka przydarzyła się światu.
Jest jeszcze Kościół. Liczba
materiałów na temat synodu, tego, co się tam dzieje, co oni tam ustalają, czy
Ludzie z rozbitych małżeństw będą mogli przyjmować komunię, czy nie. Nas to
rozpala.
- Dlatego że Kościół jest
nadreprezentowany w życiu publicznym, społecznym, medialnym. Pytamy księży właściwie
o wszystko. Z racji tego, że mam dziecko in vitro, wiem, że
nie może być w telewizji dyskusji o in vitro bez księdza. Nie zaprasza się
lekarzy, tylko jakiegoś rodzica („Macie telefon do Saramonowicza? On taki wyszczekany!”)
i księdza dla równowagi. To jakby mnie zapraszano do Teatru Wielkiego, żebym
potańczył!
Żyjemy w piaskownicy, do której
zaprowadzili nas mamusie i tatusiowie, siedzi też z nami ksiądz, do którego
możemy się zwrócić z pytaniem w sprawie naszych zabaw.
- Jest gorzej. Rynek medialny w
Polsce jest prościutki. Ważniejszych telewizji jest trzy, cztery. Programów, do
których ludzie są zapraszani, jest 20 i researcherów jest 50. A ludzi w Warszawie,
których mogą zaprosić, jest 250. To jest świat wsobny.
Czyli to telenowela z tymi
samymi aktorami, w której raz na tydzień musi ktoś umrzeć, raz na tydzień
musimy poznać złego człowieka i mu pozazdrościć pieniędzy lub kobiety, raz na
tydzień musi się zdarzyć zdrada.
- A w Onecie raz na tydzień jest
informacja o tym, że świat czeka zagłada. Raz to jest susza, następnego
tygodnia powódź, ocieplenie lub ochłodzenie klimatu, albo asteroidy. Świat Onet.pl pełen jest dat końca świata.
Z kolei tygodnik „wSieci” nie
może mieć numeru bez tematu zamachu.
- I że spiski są wszędzie. Spisek
jako budulec życia społecznego, z którego jesteśmy wykluczeni, jest niezbędny.
Skoro przyjmujemy, że to, co
się dzieje w świecie medialnym, a więc i w głowach czytelników i telewidzów,
jest swego rodzaju filmem, to może niepotrzebnie zżymamy się na jego jakość?
Na to nas stać.
- Mamy prawo oczekiwać, żeby życie
publiczne i medialne miało dobrych reżyserów i dobre scenariusze. I mamy prawo
takich scenariuszy oczekiwać od Kancelarii Prezydenta RP!
Ale ten świat, o którym
opowiadamy, polega na tym, że nie ma gradacji, że wszystko jest tak samo ważne,
a najważniejsze jest to, co budzi emocje, i że nie ma innego kina w okolicy -
możemy iść tylko na ten film.
- Jeżeli przyjąć tę brutalną
optykę - mielibyśmy do czynienia z kinem bohaterów drugo i trzecioplanowych.
Występują w epizodach, znikają, wkrótce nikt o nich nie będzie pamiętał, a
serial leci dalej. Być może tylko taki jest dziś możliwy - bez głównych ról.
ROZMAWIAŁ PIOTR NAJSZTUB
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz