Proces ZMP-owców,
którzy w 1951 r. w poszukiwaniu zboża zdemolowali obejścia chłopów, partia uczyniła pokazowym.
HELENA KOWALIK
Napisałam
skargę do KC - zeznała w pierwszym dniu procesu poszkodowana Irena Madusowicz
z Przybiernowa, gmina Gryfice - bo już nie wiedziałam gdzie. - Zaraz po Matce
Boskiej Gromnicznej przybył do naszej gromady z Gryfic samochód z tą lekką
kawalerią. Piętnastu weszło na moje podwórko. Zażądali, abym natychmiast wiozła
zboże do punktu skupu, 1700
kg. Ja im przysięgam, że oddałam już półtorej tony i
zostało mi tylko na zasiew oraz dla gadziny. To tamci w krzyk, że mają sposób
na kułaków. Cztery godziny trwała rewizja. Piece porozbijali, święte obrazy
zrzucili ze ścian, łóżka i podłogi porąbali, a w chlewie koryta. Zjedli wędliny
z komory, rozdeptali miód, który miałam na dokarmianie pszczół i woszczynę.
Ukradli podeszwy przygotowane na żelowanie butów i skórki z owiec przywiezione
jeszcze zza Buga. 600 zł schowane w kredensie zginęło, nie mogę znaleźć karty
ewakuacyjnej. Gdy plądrowali kuchnię, kazali mi stanąć twarzą do ściany.
- Do nikogo nie pisałam skargi -
wyjaśniła sądowi żona Andrzeja Zająca z Trzebusza pod Gryficami - bo już oczy
wypłakałam przez taką niesprawiedliwość. Mój chłop dostał 5,5 roku za ukrycie 27 metrów zboża i 46
dolarów. W czasie rewizji kazali mu kopać dół, że go żywcem pogrzebią. Proces
był w pobliskim Trzebiatowie, w sali kinowej, sołtysi zgonili ludzi z kilku
wsi. Nie dość, że gospodarstwo zostało bez chłopa, ta ichnia lekka kawaleria
kamieniami rozbiła w chałupie szyby, wszystkie naczynia wyrzucili na podłogę,
porąbali siekierą łóżko.
Kolejny poszkodowany Franciszek
Krystecki z tej samej wsi co Zając zeznał, że
na jego gospodarstwo najechało 20 „kawalerzystów”. Od furtki krzyczeli: „Pokaż,
skurwysynie, gdzie masz zboże ukryte!”.
- Chciał iść na posterunek, ale
ten pośrodku ławy - tu przesłuchiwany wskazał na jednego z oskarżonych -
uderzył go drągiem, którym rozwalał siano. Zapowiedział, że jeśli się ruszę z
podwórka, zastrzeli mnie jak psa. Wyłamali futrynę w spichrzu, gdzie ukryłem
pięć metrów żyta dla koni. Wszystko zabrali. Gdy moja baba płakała w kuchni, bo
nasikali do beczki z soloną słoniną, rozpruli pierzyny.
Tak 25 maja 1951 r. w Gryficach
niedaleko Szczecina na zlecenie KC PZPR zaczął się pokazowy proces osób, które
- jak doniosła „Trybuna Ludu” - „wypaczyły słuszną ideę kolektywizacji
rolnictwa”.
SÓL NOE DLA KUŁAKA
Podstawą programu zakładania na
wsiach państwowych gospodarstw rolnych oraz spółdzielni produkcyjnych była
uchwała Kominformu, czyli Biura Informacyjnego Partii Komunistycznych i
Robotniczych, z czerwca 1948 r. Obowiązywała cały blok komunistyczny.
Jeszcze w maju 1945 r. główny
ekonomista PPR Hilary Minc głosił na posiedzeniu KRN: „Odrzucamy jako
prowokację rozsiewane przez wroga insynuacje, jakoby po reformie rolnej miały
przyjść kołchozy. Stoimy twardo na gruncie indywidualnych gospodarstw
chłopskich”. Ale trzy lata później posłuszna Stalinowi wierchuszka partyjna w
KC PZPR ustaliła, że kułaków, czyli tych, którzy posiadają 15 i więcej hektarów
i na pewno ukrywają plony, należy rozkułaczyć. Oficjalna propaganda głosiła, że
to przez nich ciężko pracujący robotnik
chodzi głodny. Ideolog ekonomiczny
Minc też już forsował kolektywizację. „Nasz rolnik - ogłosił na posiedzeniu VII Plenum KC PPR - nie nadąża za tempem rozwoju przemysłu, bo to jest rolnik
indywidualny, a więc taki, który nie może stosować nowoczesnych maszyn i
zdobyczy agrotechniki”.
Mocą ustaw zarządzono planowany
skup zboża i mięsa. Ceny za obowiązkowe dostawy były drastycznie niskie.
Doprowadzało to zamożniejszych rolników do ruiny. Następnym krokiem miało być
oddanie gospodarstwa spółdzielni produkcyjnej.
W roku 1950 w powiecie gryfickim
zarejestrowano siedem takich spółdzielni. Jan Grodziński, sekretarz Komitetu
Powiatowego PZPR w Gryficach, codziennie słyszał od oddelegowanego z KC
pełnomocnika ds. kolektywizacji Stanisława Grosingera, że nie dość rozkułacza,
że partia jest zawiedziona. Towarzysz z Warszawy wyciągał z aktówki przywiezioną
z centrali instrukcję: „Bogaczy wiejskich należy zmusić do sprzedania swoich
nadwyżek zbożowych państwu przez wywieranie nacisku moralnego oraz rygorami i
sankcjami”.
W cotygodniowych sprawozdaniach do
swojego szefa w KC Grosinger utrzymywał optymistyczny ton: „W ogniu walki
klasowej organizacja partyjna w Gryficach nauczyła się śmiało demaskować wrogów
Polski Ludowej. [...] Wskazane jest zaostrzenie walki klasowej na wsi,
wyrwanie mas chłopskich spod wpływu kułaka, przetrącenie mu łba”. Pełnomocnik
podaje przykład rolniczki Rogozińskej, która mówiła na zebraniu, że w jej wsi
był nieurodzaj. Ale, jak wykazała kontrola „trójki zbożowej”, miała za szafą
zamaskowane drzwi do komory, w której ukryła siedem ton zboża. „Zmusiliśmy ją
do osobistego odwiezienia zboża na punkt skupu. Na wozie ZMP-owcy umieścili jej
karykaturę z napisem: »Oporny kułak chciał okraść państwo«”. „Inny oporny -
raportuje Grosinger - schował dwie tony zboża w 40 miejscach: w szufladzie
szafy, w walizkach, woreczkach, kankach od mleka. Po kilku dniach rewizji sam
pokazał kryjówki”.
Pełnomocnik chwali się towarzyszom
pomysłowością w piętnowaniu kułaków. Na przykład w Wełtyniu wywiesili na
przystankach autobusowych tablice z nazwiskami opornych. Na ich chałupach
ZMP-owcy, którzy nazwali się „lotną kawalerią”, wymalowali gaszonym wapnem
napis: „Wróg klasowy”. W Barnimiu, powiat Choszczów, listę opornych umieszczono
na drzwiach sklepu GS. Ekspedientkom nie wolno czegokolwiek sprzedawać
kułakom, nawet soli. Niech sobie jadą po zakupy do odległego o kilkanaście kilometrów miasteczka. Zdało też egzamin
organizowanie w powiecie pokazowych kolegiów dla kułaków. Grzywny są wysokie,
a ponadto ukarani nie mogą wrócić do domu pekaesem, bo przy kierowcach stoją
trójki młodzieżowe i pilnują, kogo nie wolno zabierać, „bo śmierdzi”
Jest szeroko prowadzona akcja
uświadamiająca rolników. Zebrania gromadzkie odbywają się trzy razy w
tygodniu, nawet w żniwa. Zazwyczaj trwają do północy. Obecność obowiązkowa.
„Dzięki temu - pisze Stanisław Grosinger - we
wsiach powiatu gryfickiego nastąpiło zrozumienie, że władza ludowa zachowuje
czujność partyjną i jest zdecydowana
konsekwentnie karać tych, którzy podważają sojusz robotniczo-chłopski” On sam
zawiadomił prokuratora, gdy dowiedział się od towarzyszy w UB, że sekretarz POP
we wsi Górzyca na butelce po wódce powiesił na czerwonej wstążce śledzia i
wykrzykiwał: „Tak będziemy wieszać za niedługo wszystkich komunistów! ”
Na koniec pełnomocnik się kaja, bo
plan skupu zboża został wykonany tylko w 97 proc. „Błędem był niedostatek stosowanych
wobec opornych egzekucji”
W odpowiedzi na raport z KC
przychodzą zalecenia dla Powiatowego Zarządu ZMP w Gryficach - należy powołać
więcej trójek zbożowych i brygad młodzieżowych i rozpocząć akcje poszukiwania
zboża.
Nim poszkodowani rolnicy
opowiedzieli przed sądem, co przeszli w czasie najazdu brygad „lekkiej
kawalerii” o ekscesach ZMP-owców opowiadano w gmachu KC. A to na skutek
determinacji milicjanta z Gryfic Bronisława Cieślaka, którego brat Ignacy,
rolnik z Chomętowa, stracił prawie wszystko, co miał po najeździe
młodzieżowych aktywistów. Na koniec ukradli mu zegarek i złotą obrączkę.
Milicjant - były żołnierz I Armii odznaczony bojowymi orderami - zawiadomił najwyższe władze partyjne również o innych
rozbojach tzw. lekkiej kawalerii.
Informację przekazano z Warszawy
do Komitetu Wojewódzkiego w Szczecinie. Po
wołana komisja (wśród jej członków
znaleźli się pierwszy sekretarz KP PZPR w Gryficach, pełnomocnik KC PZPR i
prokurator powiatowy) miała na miejscu ocenić straty materialne. Skala
dewastacji w obejściach była tak duża, że organy ścigania postano - wiły
wsadzić członków „brygady lekkiej kawalerii” do aresztu. Jednakże następnego
dnia na polecenie sekretarza powiatowego z Gryfic ZMP - owcy zostali wypuszczeni
na wolność. To wywołało takie oburzenie chłopów, że nie mieli już żadnych
zahamowań przed pisaniem skarg do Warszawy.
Wydział Rolnictwa KC zarządził
ponowną kontrolę w powiecie gryfickim. Skargi się potwierdziły. W rezultacie
centrala partyjna nakazała aresztowanie pełnomocnika KC PZPR, zastępcy
kierownika Wydziału Ekonomicznego KW w Szczecinie, pierwszego sekretarza KP w
Gryficach, ówczesnego szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego oraz
kilku aktywistów Związku Młodzieży Polskiej.
Wszystkim oskarżonym zabrano legitymacje
partyjne. Komitet Powiatowy PZPR w Gryficach został rozwiązany. Sąd wojewódzki
szykował pokazowy proces.
ZA MAŁO BOLSZEWIZMU
W dniu rozprawy 26 maja 1951 r.
„Trybuna Ludu” i „Głos Szczeciński” opublikowały na pierwszej stronie uchwałę
Biura Politycznego KC PZPR w sprawie łamania linii partyjnej w organizacji
gryfickiej: „W okresie skupu zboża miały tam miejsce fakty karygodne,
całkowitego wypaczenia linii partii co do sojuszu robotniczo - chłopskiego”.
Przed sądem Jan Grodziński już w
pierwszych słowach przyznał, że stoczył się na pozycje wroga. Ale
nieświadomie. - Było tak - wyjaśniał. - Pełnomocnik Grosinger przyjechał z
odprawy w KC bardzo zmartwiony, gdyż został obsztorcowany za brak owych trzech
procent do wykonania planu skupu w powiecie. Mówił, że jeśli się nie poprawi,
będzie z nami źle. Radził, żeby nie bawić się z kułakami w ciuciubabkę, tylko wesprzeć
trójki gromadzkie w wyszukiwaniu zboża u kułaków. Wolę robić przegięcie, niż
nie wykonać planu - zakończył.
Nazajutrz obaj towarzysze kazali
przewodniczącemu ZMP Majcherkowi przygotować dziesięciu odważnych ZMP-owców do
wyjazdu w teren. - Ale te chojraki mieli tylko rekwirować zboże, w poleceniu
nie było ani słowa, żeby niszczyli czyjś dobytek - przekonywał sąd były
sekretarz powiatowy.
Oskarżony nie doczekał się na sali
sądowej wsparcia towarzyszy z KW. Świadek Jerzy Przyma, pierwszy sekretarz
partii w Szczecinie, dziękując KC za pomoc w
„uświadomieniu całej prawdy o wypadkach gryfickich” kajał się za to, że był
„zbyt tolerancyjny i łatwowierny w stosunku do sekretarzy powiatowych
naruszających zasady dobrowolności w akcji skupu” I że nie doceniał potrzeby
chłopskiego zakorzenienia się na ziemiach zachodnich. Stało się tak dlatego,
twierdził, że za płytko studiował teorię marksizmu-leninizmu. Dopiero proces
uświadomił mu, jakie szkody wyrządził swojej partii. Drugi sekretarz KW Mikołaj
Bogdan też bił się w piersi, gdyż pojął, że w jego działaniu było za mało
bolszewizmu. Zabrakło mu też zrozumienia praktycznej realizacji trójjedynej
formuły leninowskiej.
Były sekretarz powiatu gryfickiego
w ostatnim słowie wyraził tylko pragnienie, aby sprawiedliwy wyrok stał się
dla wszystkich przestrogą przed łamaniem praworządności. Sąd skazał pięciu
głównych sprawców na karę pozbawienia wolności od czterech do pięciu lat,
natomiast ośmiu działaczy młodzieżowych poszło za kratki na dwa lata. Były też
wyroki w zawieszeniu. 18 rolnikom władze wojewódzkie wypłaciły po 2 tys. zł
odszkodowania. Były to na owe czasy raczej symboliczne pieniądze.
Relacje z procesu w ogólnopolskich
gazetach ośmieliły rolników w kilku innych rejonach Polski do głośnego
protestowania przeciwko zmuszaniu ich do oddawania własnej ziemi pod zarząd
rolniczej kooperatywy. Prokurator generalny uznał, że trzeba działać, bo pożar
ogarnie cały kraj. Pismem okólnym z 29 września 1951 r. zalecił wszczynanie
postępowań karnych przeciw „prowodyrom nawołującym do występowania ze
spółdzielni”.
Musiało jeszcze upłynąć sześć lat,
aby doszło - na VIII Plenum KC PZPR - do potępienia metod kolektywizacji wsi.
W1957 r. wszystkie spółdzielnie w powiecie gryfickim zostały rozwiązane.
POKUTNA DROGA
22 lata później, w 1973 r.,
spotkałam się w Szczecinie z Janem Grodzińskim jako reporterka „Życia
Warszawy”. Był już na emeryturze, ale często dla zabicia czasu zachodził do
komitetu wojewódzkiego. Rozmawialiśmy o procesie z 1951 r., choć ten temat był
dla niego jak drzazga za paznokciem. Nadal twierdził, że z perspektywy biurka
w Gryficach nie zdawał sobie sprawy z brutalności postępowania aktywistów ZMP w
zagrodach chłopskich.
- Ale gdy na polecenie KC pojechał
pan z inspekcją do tych wsi, chyba nie było już złudzeń? - zauważyłam. -
Dlaczego zatem na polecenie prokuratora i
pierwszego sekretarza komitetu powiatowego inicjatorzy rozboju zostali po
kilku godzinach wypuszczeni z aresztu?
- Bo przyszły do mnie ich matki z
płaczem, że to wszystko to z gorliwości partyjnej. Chłopcy naprawdę wierzyli,
że kułacy chcą zagłodzić robotników w miastach.
Pogodny starszy pan nie wspominał
więzienia jako szczególnej traumy. Starał się nie marnować tam czasu. Pisał
skargi do Ministerstwa Sprawiedliwości, że szkolenie polityczne więźniów jest
na fatalnym poziomie, żądał kontroli po linii partyjnej. Sprowadzał też na
„właściwą drogę” młodych mężczyzn, którzy jako członkowie NSZ nie wyszli w
porę z lasu i zostali skazani za podważanie podwalin socjalistycznego ustroju.
Nie czuł się szczególnie udręczony warunkami więziennymi: głodem, straszliwą
ciasnotą w celach, w których upychano po kilkudziesięciu skazanych. - Ja się
urodziłem w czworakach, jako syn fornala, bieda to był mój chleb powszedni -
uzmysłowił mi.
Były pierwszy sekretarz nie
odsiedział całego wyroku. Za dobre sprawowanie został zwolniony po niespełna
trzech latach. Ale partia, której nadal chciał być wierny, nie od razu mu
wybaczyła. Musiał jeszcze zasłużyć na ponowną legitymację partyjną.
To była pokutna droga nie tylko dla
samego Grodzińskiego. Również dla jego rodziny. Opowiadała jego córka: - Ojca
aresztowali na trzy miesiące przed moją maturą. Po pokazowym procesie
wykluczono mnie z ZMP. Wszystkie szkoły otrzymały polecenie omówienia z
uczniami gryfickiego przypadku poderwania zaufania do sojuszu robotniczo-chłopskiego.
Na wychowawczych lekcjach ja, wygadana niegdyś zetempówka, siedziałam ze
wzrokiem wbitym w ławkę, osaczona słowami o podstępnym wrogu, który zakradł się
nawet w szeregi partii.
Niewiele pomagały pospieszne,
urywane rozmowy z ojcem w czasie widzeń. Nie mówiła mu, że często brakuje im
na chleb, bo matka już wtedy ciężko chorowała, a trzeba było wykarmić troje
dzieci. Z tego powodu ona jako najstarsza z rodzeństwa zaniechała marzeń o
studiach.
Gdy Jan Grodziński wyszedł na
wolność, dostał posadę podrzędnego urzędnika w wojewódzkim zarządzie
państwowych gospodarstw rolnych. Nie zagrzał tam długo miejsca, bo natknął się na swego
klasowego wroga, byłego dziedzica z majątku pod Kutnem. Przenieśli go do PGR w Mostach.
Bardzo zaniedbanego. Wyprowadzenie gospodarstwa ze strat to był nowy obowiązek
zmazującego swoją winę członka partii. Z tamtego okresu córka zapamiętała ojca
głównie w gumiakach i kufajce. Wieczorami ślęczał nad podręcznikami, bo uczył
się zaocznie w technikum rolniczym. W powietrzu wisiała kolejna przeprowadzka.
Przeczucia jej nie zawiodły. Ojciec zrobił swoje i dostał polecenie partyjne do
Choszczna, ale tam już awansował, został pierwszym sekretarzem powiatu.
Matka umarła, młodszy brat wyjechał
studiować medycynę, a córka Grodzińskiego już się pogodziła z tym, że nie
została nauczycielką po pedagogice (z rekomendacji ZMP).
Sam Grodziński dopiero pod koniec
życia poczuł się oszukany. Jak wynika z pracy magisterskiej Czesława Marca
„Nadużycia przy skupie zboża w powiecie gryfickim w 1951 r. na tle roli PPR i
PZPR”, napisanej w roku 1985 r., uświadomił sobie, że w latach 50. żył w
terrorze politycznym. Wyznał studentowi: „Sytuacja była taka, że nawet
serdeczni partyjni koledzy, z których jeden pracował w kierownictwie KC, a
drugi był sekretarzem KP, gdy rozmawiali o skupie i powiatowy sekretarz mówił,
że zboża nie ma, to jego rozmówca przechodził na »wy« i rozmowa zamieniała się
w bardzo oficjalną. A sekretarz, czując ten chłód, wycofywał się ze swego
stanowiska”.
Nie wymieniał nazwisk, ale było
oczywiste, że miał na myśli siebie i pełnomocnika Grosingera.
KORZYSTAŁAM Z RELACJI Z PROCESU W1951R. W „TRYBUNIE
LUDU" I „GŁOSIE SZCZECIŃSKIM". PONADTO Z PUBLIKACJI KAZIMIERZA
KOZŁOWSKIEGO „MIĘDZY RACJĄ STANU A STALINIZMEM. PIERWSZE 10 LAT WŁADZY
POLITYCZNEJ NA POMORZU ZACHODNIM 1945- 1955” ORAZ INFORMACJI W „BIULETYNIE INSTYTUTU
PAMIĘCI NARODOWEJ”, T. 10-11.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz