Nie chodzi o to, by
odkryć nowy talent i go wylansować. Chodzi o to, żeby program wygrata osoba, na
której telewizja zarobi najwięcej. Wystarczy sprytnie zmanipulować widzów, by
głosowali właśnie na nią.
RENATA KIM, EWELINA LIS
Nie mogę już oglądać takich programów -
mówi X, która pracowała przy produkcji „Tańca z gwiazdami” w czasach, gdy
pokazywała go telewizja TVN. - No nie mogę, wszędzie węszę manipulacje.
Kiedy widzi, że tancerka jest ciągle pokazywana w
zwolnieniu, że ma rozwiane włosy (bo skierowano na nią ogromny wiatrak), to
przecież wie, że reżyser chce ją pokazać w jak najlepszym świetle - że niby
taka romantyczna, kobieca. - A gdy potem ta dziewczyna opowiada, że tuż przed
ostatnim odcinkiem rzucił ją narzeczony, więc tańczyła ze sztucznym uśmiechem
na twarzy i rozpaczą w sercu, to mam jasność, że producenci dmuchają jej
historię, bo chcą, żeby przeszła do kolejnego odcinka. Dlaczego? Bo zależy na
tym stacji albo sponsorowi - wyjaśnia X.
Nazwiska nie poda, bo nadal pracuje w branży i nie powinna
zdradzać tajemnic produkcji telewizyjnych show. Ale tym, co się w nich dzieje,
jest zniesmaczona. Pamięta, jak po emisji pierwszego odcinka castingowego do
nowego programu stacja zorganizowała celebrycką imprezę i wszyscy podchodzili
do niej z gratulacjami. - A ja stałam i myślałam: „Co wy, k..., wiecie o
robieniu takich programów?”.
Biblia i emocje
Pierwszym polskim talent show była „Szansa na sukces”
emitowana w publicznej TVP2 od
1993 r. Prowadził ją Wojciech Mann, a uczestnicy śpiewali piosenki znanych
wykonawców, którzy oceniali ich występ. Zwycięzcy mogli potem w nagrodę
zaśpiewać razem z nimi.
- Przez blisko 20 lat „Szansa” nie
miała żadnej konkurencji, dopiero w 2002 r. w Polsacie wystartował „Idol” -
pierwszy zagraniczny program na licencji, który miał łowić muzyczne talenty.
Potem worek z rozrywkowymi produkcjami
się rozwiązał: wiosną 2005 r. TVN pokazał pierwszy sezon „Tańca z
gwiazdami”, trzy lata później „Mam talent”, a w 2011 r. „X Factor”. Polsat błyskawicznie odpowiedział własnym „Must be the music - Tylko muzyka” a publiczna Dwójka licencyjnym „The Voice of Poland”.
Dziś takich programów jest w
polskich mediach kilkanaście i wszystkie wyglądają podobnie: uczestnicy na
żywo walczą o zwycięstwo - śpiewają, tańczą,
grają na różnych instrumentach albo wykonują akrobacje - jurorzy wygłaszają
krytyczne lub entuzjastyczne komentarze, a widzowie głosują, przekonani, że na
ich oczach, dzięki ich SMS-om, rodzi się nowa gwiazda.
Tymczasem prawda jest taka, że
widz ma tu niewiele do powiedzenia. Wręcz przeciwnie, jest nieustannie manipulowany,
by robił to, na czym zależy producentom. Nawet śmiać ma się wtedy, gdy sygnał
da mu obecny na widowni animator publiczności. Buczeć też wolno mu tylko we
wskazanych momentach.
Bo w telewizyjnych talent show
wszystko - począwszy od organizacji castingu po dobór bohaterów, rodzaj
oświetlenia, scenografię, montaż, a nawet promocję programu - jest starannie
zaplanowane i wyreżyserowane. Kupując licencję, producenci dostają tzw. biblię
formatu - kilkudziesięciostronicowy poufny dokument,
który precyzyjnie opisuje zasady tworzenia widowiska. Są w nim nawet wytyczne,
jak dobierać jurorów, którzy będą oceniać występy uczestników: jeden powinien
być emocjonalny, drugi rzeczowy, trzeci życzliwy, a czwarty krytyczny i
złośliwy.
Dziennikarz i krytyk muzyczny
Robert Leszczyński wspomina, że kiedy zaczynał pracę w jury „Idola”, brytyjscy
producenci pokazywali im wzorcowego jurora: Anglika Simona Cowella, który
słynie z wygłaszania zjadliwych ocen. - Chcieli od nas podobnej brutalności.
Chcieli krwi, potu i łez. Nie zależało im na dobrej muzyce czy wyszukiwaniu
zdolnych wokalistów, tylko na tym, żeby ktoś się na scenie rozbeczał - opowiada.
Można to było zrobić, na przykład
bezlitośnie opóźniając ogłoszenie, czy uczestnik przejdzie do następnego etapu.
- Wiedzieliśmy, że jest dobry,
mówiliśmy nawet między sobą, że ma szansę na zwycięstwo. Ale najpierw
drobiazgowo wyliczaliśmy, co źle zrobił na scenie. Było tego tak dużo, że ten
człowiek w końcu zaczynał płakać. A wtedy my: „Przechodzisz”. TU następowała
eksplozja radości. I o to nam chodziło, o ostre emocje. Producent cały czas
powtarzał, że widzowie to lubią, tylko na to czekają - opowiada.
Zdarzało się, że przeczołganym
okrutnie uczestnikom puszczały nerwy i zaczynali ubliżać jurorom. Raz wyśmiany przez nich mężczyzna wyjął pistolet i
otworzył ogień.
- Strzelał głównie do Kuby
Wojewódzkiego, ale celował też w innych. Zanim zrozumiałem, że to są ślepaki,
przeżyłem własną śmierć. I wszystko było na wizji - wspomina Leszczyński.
Dramaty i
wzruszenia
Tamta historia nie była
zaplanowana, ale producenci szaleli z radości. W biblii formatu są bowiem
zalecenia, by scenariusz widowiska koniecznie zawierał jakieś zwroty akcji,
które dodadzą mu dramatyzmu.
Najskuteczniejszy - przekonuje
Leszczyński - jest romans na planie, wymyślony lub prawdziwy. - Pamiętam ten
czerstwy filmik o tym, jak ćwiczyli Kasia Cichopek i Marcin Hakiel w „Tańcu z
gwiazdami’'. Byli tak zmęczeni, że się przewracali. Mówili: „Ja już nie daję
rady, odchodzę z programu”. A potem na oczach widzów zakochali się w sobie, a
już po programie zostali małżeństwem, jak w brazylijskim serialu. Widzowie w
ekstazie, słali SMSy bez opamiętania. Na tym to wszystko polega - tłumaczy.
- Świetnie manipuluje się widzami
za pomocą nagłych życiowych dramatów, śmiertelnych chorób i piosenek dedykowanych
zmarłej mamie. Kiedyś reżyser miał nawet pomysł, by zrobić filmik, jak jeden z
uczestników, młody chłopak, idzie na grób matki. Odmówiłam, bo jest granica,
której się nie przekracza - dodaje Z, która pracowała przy produkcji wielu
telewizyjnych programów.
Jej zdaniem dobry show musi być
jak film sensacyjny, trzeba w nim umiejętnie stopniować napięcie. Przykład? Na
początku programu pojawia się zdecydowany faworyt, ale potem nagle odpada. Tak
było z prezenterem publicznej telewizji Tomaszem Kamelem, który został
ściągnięty do „Tańca z gwiazdami” jako potencjalny zwycięzca. Miał wszystko:
urodę, popularność i dobrą partnerkę, ale zakończył udział w programie już S po
trzecim odcinku. - To był klasyczny „nieoczekiwany” zwrot akcji. Doskonały
sposób, by widzowie obejrzeli następny odcinek, spodziewając się kolejnych I
niespodzianek - śmieje się Z.
Ona też nie może się wypowiedzieć pod
nazwiskiem: nie dość, że groziłyby i jej kary finansowe za złamanie tajemnicy
produkcji, to jeszcze naraziłaby się na środowiskowy ostracyzm. A temat jest wyraźnie
drażliwy, nikt nie chce rozmawiać o kulisach
tworzenia telewizyjnych show. Niektórzy - jak Katarzyna Szalańska, producentka
kilku edycji „Idola” i „Mam talent” oraz Wojciech Iwański, legendarny
producent i reżyser takich programów najpierw udzielają wypowiedzi, a
potem się z niej wycofują. Inni umawiają się na rozmowę, ale uparcie nie
odbierają telefonu. Jeszcze inni, jak zwycięzca „X Factor” Dawid Podsiadło, tłumaczą, że nie mają nic do powiedzenia,
a poza tym program był już tak dawno.
A kulisy są rzeczywiście ciekawe
i pokazują mechanizm wciskania widzom starannie
spreparowanego produktu. Czyli tego bohatera show, który zdaniem producentów - powinien wygrać. W biblii formatu są
nawet precyzyjne wskazówki, jak opowiadać historie uczestników, by publiczność
w nie uwierzyła. Żeby je - jak to się w telewizyjnej branży mówi - kupiła.
Ale najpierw trzeba tych
uczestników starannie wybrać. Tu też nie ma miejsca na przypadki: producenci
nie czekają z założonymi rękami na ludzi, którzy zgłoszą się na casting, tylko
sami wyruszają w Polskę, by ich znaleźć. Odwiedzają domy kultury, teatry
muzyczne, rozmawiają z organistami w kościołach. Szukają na placach i ulicach,
przeczesują sieć, a gdy widzą jakiś fajny filmik, dzwonią do autora i zapraszają
go do programu. Coraz częściej wybierają według klucza: dziwak i odmieniec.
Taki był długowłosy Michał Szpak, który wygrał pierwszy „X Factor” i taki jest androgeniczny Mateusz Maga z najnowszej edycji
„Top model”.
Potem trzeba jeszcze takiemu człowiekowi
stworzyć wzruszającą historię.
- Na przykład, że wychowuje się
bez rodziców i klepie biedę. Albo że ma raka, a występ w tym programie to jego
ostatnie marzenie. Trzy lata temu głośno było o eurosierotach i niemal we
wszystkich programach pojawiali się młodzi ludzie, którzy opowiadali, że
rodzice wyjechali za granicę za pracą, a oni zostali sami w domu z babcią i
jeszcze muszą się opiekować młodszym rodzeństwem - wylicza Y, która pracowała
przy „Mam talent”.
- Dobre story jest bardzo ważne -
potwierdza Robert Leszczyński. Nigdy nie zapomni uczestnika „Idola”, który pracował
w sklepie muzycznym, ale został wylany, bo zbyt często brał wolne, by jeździć
na próby i nagrania do programu.
- Kiedy opowiedziałem to na wizji,
nagle wszyscy bezrobotni w kraju się za nim ujęli. Słali SMS-y, bo chcieli,
żeby wygrał. Ostatecznie zajął drugie miejsce.
Producentce X zapadła w pamięć
mała Magda Welc z trzeciej edycji „Mam talent”. - Opowiedziała, że jej rodzina
mieszka w bardzo trudnych warunkach - obiecała,
że jak wygra, to całą sumę przeznaczy na budowę nowego domu.
- I nagle się okazało, że mnóstwo
ludzi chce pomagać, siali SMS-y, by wygrała - opowiada.
Producentka Y też pamięta tę
sytuację: Reżyser nie miał oczywiście wpływu na to, ile ta dziewczynka dostanie
SMS-ów, ale celowo podkręcał atmosferę. Ta mała śpiewała piosenki z repertuaru
Edyty Geppert, a w finale wybrała tę, która leciała tak: „Uparcie i skrycie,
och, życie, kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie. Choć barwy
ściemniasz, choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz, choć się marnie
odwzajemniasz” - nuci.
Jakaż to była wzruszająca chwila:
dziewczynka stała na scenie szczelnie wypełnionej białymi balonikami, a sama
trzymała w ręku czerwony. Na widowni
siedziała jej mama, cała zapłakana.
- Więc jeśli ktokolwiek miał
wątpliwości, na kogo wysłać SMS, to po takim przedstawieniu już nie. Tak się
to załatwia - ironizuje Y.
Widzowie - jej zdaniem - łatwo wpadają
w tę pułapkę. Myślą tak: wysłanie SMS-a niewiele kosztuje, ale jeśli sto tysięcy
ludzi to zrobi, wyjdzie ładna sumka. Na dodatek nie za darmo, przecież ta mała
śpiewa, bardzo się stara. Trzeba jej pomóc zbudować dom dla rodziców.
- Rewelacyjny Kamil Bednarek, który
dziś robi prawdziwą karierę, w starciu z taką łzawą historią nie miał szans.
Przegrał. Bo w takich programach nie chodzi o to, by kogoś wylansować, tylko o
to, by wzbudzić u widzów jak największe emocje. A co za tym idzie, zwiększyć
oglądalność programu i sprzedać jak najwięcej reklam. Dochód z SMS-ów też jest
nie do pogardzenia - mówi.
- To są ogromne pieniądze - dodaje
producentka X. Stanowczo zaprzecza jednak, jakoby stacje manipulowały
wynikami głosowania widzów. - Żadna nie odważy się tego zrobić. To są spółki
akcyjne, podlegają audytowi i gdyby ktokolwiek złapał je za rękę, miałyby
ogromne problemy.
Badanie i przeciąganie
Robert Leszczyński uważa, że
największa manipulacja polega na tym, że każdym programem typu reality show tak naprawdę rządzi telewizja, w której jest nadawany.
- Publiczności się wydaje, że głosuje i wybiera swojego kandydata, ale w rzeczywistości
decyzję podejmują właściciele stacji. Bo muszą promować własne gwiazdy,
pogodynki i aktorów ze swoich seriali - mówi. Jego zdaniem forować takiego
uczestnika jest bardzo łatwo: wystarczy częściej niż innych go pokazywać, cytować
jego najciekawsze wypowiedzi, lepiej zmontować filmik o jego życiu poza planem.
To wszystko przekłada się na głosy.
Producentka X: - Nie da się
oczywiście zaplanować, że wygra na przykład Rafał Maserak i jego partnerka.
Ale można zrobić tak, że Maserak zatańczy do jakiegoś aktualnego hiciora,
który publiczność uwielbia, podczas gdy inni dostaną gorsze melodie. I
widzowie zagłosują na Maseraka.
- Robi się nawet specjalne badania
fokusowe, by sprawdzić, co widzowie cenią, co ich w danym uczestniku ujmuje. A
potem wyniki przekazuje się temu człowiekowi, by wiedział, jak ma się zachowywać
i co mówić. Czasem sugeruje mu się, by częściej płakał albo by drżał z emocji
- dodaje wieloletni producent i reżyser programów rozrywkowych, który też
prosi o anonimowość. I wylicza dalej: gdy w badaniach wychodzi, że protegowany
stacji irytuje widzów, prosi się go, by opowiedział coś o swojej rodzinie, to
zawsze ociepla wizerunek. Można mu też na poczekaniu wymyślić jakąś
dramatyczną historię, która sprawi, że ludzie przed telewizorami zaczną mu
współczuć. pozwolą zostać w programie.
Sztab złożony z pracowników stacji
analizuje wszystko: wyniki fokusów, oglądalność
odcinka oraz liczbę SMS-ów, które przychodzą na danego uczestnika. - A jeśli
chodzi o gwiazdę stacji, oceny są jeszcze dokładniejsze. Wyciąga się z nich
wnioski i robi wszystko, żeby została w programie jak najdłużej. Jeśli ktoś
twierdzi, że nie da się tym manipulować, to albo nie ma pojęcia, o czym mówi,
albo kłamie - dodaje producent.
- Reżyser „Mam talent” bardzo
chciał, by wygrał akordeonista Marcin Wyrostek. W przeddzień finału grał na
próbie tę słynną piosenkę Grace Jones „Strange”. Wypadł
tak fatalnie, że w nocy pospiesznie zmieniono mu aranżację, żeby to zabrzmiało
lepiej. I żeby wygrał. Potraktowano go inaczej niż wszystkich - mówi
producentka Y.
Z: - W „Tańcu” było wiadomo, że
część uczestników to gwiazdy, a reszta - mięso armatnie. Aktorka Agata Kulesza
była do odstrzału, nie występowała w produkcjach TVN, więc
nikt na nią nie stawiał. Dopiero gdy się okazało, że publiczność jej kibicuje, bo świetnie tańczyła i była
bezpretensjonalna, stacja zmieniła do niej stosunek, zaczęła ją promować.
Wygrała - opowiada.
Y twierdzi, że manipulować można
wszystkim: strojem, choreografią, nawet makijażem. No i oczywiście jest cała machina
PR-owa, którą można wykorzystać do promowania wybranego uczestnika, stworzyć
wokół niego pozytywną atmosferę. - Wysyła się go do telewizji śniadaniowej,
przygotowuje zgrabny filmik, w którym dokarmia biedne kotki, pomaga
skrzywdzonym, opowiada o ciężkim dzieciństwie i wychodzeniu na prostą. Tancerka
Edyta Herbuś doszła do tego, co potrafi, ćwicząc w zatęchłej sali na prowincji,
ktoś inny uczył tańca niewidome dzieci. Taicie zagrania nigdy nie są
przypadkiem - śmieje się Y.
Tych, na których stacji nie
zależy, traktuje się po macoszemu. Ich filmiki są krótsze, bezbarwne, wręcz
banalne, a co najgorsze - bez emocji. Ci uczestnicy szybko odpadają z
programu.
Kalkulowanie
X zapamiętała taką sytuację: kiedy
znana piosenkarka odpadła w finale „Tańca z gwiazdami” wszyscy z planu byli przekonani,
że będzie zrozpaczona i wściekła. A ona na zorganizowanym po zakończeniu
programu bankiecie świetnie się bawiła.
- Ktoś, kto koło niej siedział,
widział, że wysyłała SMS-y do znajomych. Wynikało z nich, że nie potraktowała
drugiego miejsca jako porażki. Zaszła bardzo wysoko, wyżej, niż się ktokolwiek
spodziewał, zgarnęła sporo pieniędzy, bo gwiazdy za każdy odcinek dostają
przecież po kilka tysięcy złotych. Więc była zadowolona, że jej kariera znowu
rozkwitła - opowiada producentka.
I dodaje sarkastycznie: - To
wszystko naprawdę jest tylko biznes.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz