czwartek, 13 listopada 2014

Życie jak w Madrycie



Szkoda chłopów. Przynajmniej Kamińskiego i Hofmana. Nie żeby wyrażali poglądy bliskie moim; i nie żeby się zapowiadali na jakichś Geremków, ale przynajmniej mają IQ, którego nie trzeba się wstydzie w sklepie. Ale się zmarnowali.

Jacek Żakowski

W odróżnieniu od Ziobry obaj panowie raczej byliby w sta­nie zdać egzamin aplikancki. Wielu takich młodych dziś w polityce, a zwłaszcza w Sejmie, nie ma. I trzeba powiedzieć, że nie tylko par­tia, ale też Polska sporo w nich inwesto­wała na szybkich ścieżkach ich politycznej kariery. Na marne.
Nie w tym sensie, że wpadli na wstydli­wych kombinacjach i zapewne zostaną wyrzuceni z partii. Naprawdę złe jest to, że zostali do tego stopnia zdemoralizowa­ni, że to, co zrobili, robili nawet się specjal­nie nie maskując, nie zacierając śladów, niemal ostentacyjnie. Czyli nie widzieli w tym nic specjalnie złego, a zwłaszcza nic groźnego, co by mogło złamać ich kariery. W gruncie rzeczy musieli być przekonani, że tak się po prostu robi. Albo że można tak robić. To dużo o nich mówi, ale też mówi sporo o ich otoczeniu. Bo nikt się z takim poczuciem nie rodzi. Przez te kilka lat, któ­re spędzili w polskiej polityce, musieli tym poczuciem czy przekonaniem nasiąknąć.
Nie myślę tylko o kuriozalnym koncep­cie, żeby w służbową podróż do Madrytu posłowie jechali swoimi samochodami (i to zdaje się trzema). Prawdę mówiąc, już w chwili gdy złożyli takie wnioski, urzędnik Kancelarii Sejmu powinien zawiadomić prokuraturę albo CBA o podejrzeniu po­pełnienia przestępstwa. Bo to jest prawie 3 tys. km, czyli dwa dni podróży w jedną stronę (według Google - 27 godzin czystej jazdy). Szwindel czuć tu na milę. Gdyby nie stał za tym jakiś szemrany interesik, kto by miał ochotę męczyć się prawie 30 godzin przy kółku zamiast luksusowo odbyć kilkugodzinną podróż w lotow- skiej biznesklasie?
Dobre pytanie, prawda? I poważniejsze, niż się na oko wydaje. Bo w odróżnieniu od lotnisk wewnątrz Unii na granicach drogowych nie ma żadnych kontroli. Na pierwszy rzut oka czułbym tu więc raczej pranie brudnych pieniędzy albo narkotyki wiezione pod przykrywką dy­plomatycznych paszportów niż banalne szmuglowanie całkiem legalnych żon, o które zdaje się chodziło. Nie wierzę, że pomysł samochodowej podróży do Ma­drytu nie dał do myślenia urzędnikom w Sejmie. I że nie zdziwił partyjnych ko­legów, którzy musieli być powiadomieni o długiej służbowej nieobecności trójki. Takie spotkania, na jakie jechali, nie ciągną się przecież tygodniami. A podróż samo­chodem zajęłaby przynajmniej 4 dni. Więc także dla władz klubu musiało być jasne, że chodzi o coś innego niż udział w kon­ferencji. A, o ile wiem, nikt nie oponował.

Nikt nie powinien dostać ani gro­sza sejmowej zaliczki na taką wy­prawę. Ale finansowy przekręt na kil­ka-kilkanaście tysięcy, o który zdaje się mogło chodzić, to pestka przy tym, co dzia­ło się na miejscu. Tam, jak wynika z infor­macji organizatorów, członkowie reprezen­tacji polskiego parlamentu podpisywali się na listach obecności i niezwłocznie znikali. Wyobraźmy sobie, jak byśmy zareagowali, gdyby tak zachowali się członkowie re­prezentacji piłkarskiej podczas wyjazdu na międzynarodowe zawody. Przychodzi godzina meczu, a trzech zawodników wyjściowej jedenastki, zamiast być na sta­dionie, zwiedza zabytki i knajpy oraz robi zakupy z żonami. Nawet gdyby to byli Le­wandowski ze Szczęsnym, dyskwalifika­cja byłaby oczywista. Polska by przecież zawyła. A tu nikt nie zawył. Nikt nawet nie pisnął. Choć na miejscu byli inni Polacy.
Nie zamierzam rozmydlać osobistej odpowiedzialności trzech posłów Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński miał absolutną rację, zapowiadając od razu usunięcie ich z partii. Ale sprawa jest jeszcze poważniejsza niż upadek trzech młodych-zdolnych z PiS (Hofman ciągnął zresztą za sobą całą smugę cienia: od etatu w KGHM stworzonego specjalnie dla jego żony, przez tajemnicze pożyczki od przy­jaciela, po nagrane deliberacje o długości przyrodzenia). Cóż, to, co na tle naszych oczekiwań i wyobrażeń o oczywistych standardach wygląda szokująco, mogło się zdarzyć tylko dlatego, że niezbyt odstaje od otoczenia, faktycznie działającej normy i uświęconej praktyki, której my, wyborcy, na co dzień nie widzimy.
W sprawie Hofmana i spółki martwi mnie zwłaszcza, że zapewne nic by się nie wydało, o niczym byśmy się nie do­wiedzieli i nie byłoby żadnej kary, gdyby nie to, że żony posłów zdaje się chciały w samolocie napić się trochę taniej i polewały z rękawa zamiast zamówić drinka u stewardesy. To znaczy, że przypadkiem odkryliśmy raczej nie incydent, ale jakąś patologiczną normę milcząco akceptowa­ną przez sejmową administrację, partyj­nych kolegów, posłów innych partii wcho­dzących w skład delegacji. Nie chodzi więc o incydent, ale o stan świadomości elity.
Problem przekraczania granic przy­zwoitości (czasem także prawa) przez jed­nych i milczącego tolerowania tego przez innych członków elity nie jest tylko pro­blemem elity pisowskiej ani politycznej. Ta zaraza roznosi się jak ebola. Sprawa nie­doszłego doktoratu Marka Goliszewskiego była bardzo podobna. Oczywiste konflikty interesów i równie oczywiste (delikatnie mówiąc) słabości dysertacji nie niepoko­iły nikogo w dostojnej Radzie Wydziału ani we władzach dziekańskich, dopóki nie stały się przedmiotem studenckich kpin, ośmieszających memów, medialnego skandalu, interwencji rektora i ministra. Nawet jednak kiedy Rada Wydziału osta­tecznie naprawiła swój błąd, nikt z boha­terów sprawy nie wyraził skruchy.
Autor utrzymuje, że padł ofiarą spisku wrogich przedsiębiorcom medialnych lewaków, promotor nabrał wody w usta, a BCC oraz fundacja kierowana przez jednego z recenzentów bez zażenowania rozsyłają wyciągane od rozmaitych osób wyrazy poparcia. Tu też wieloletnia bez­karność stworzyła odstającą od między­narodowych standardów akademickich i szokującą dla osób z zewnątrz normę.
W obu przypadkach, zgodnie z nową normą, przeprosiny nie wchodzą w rachu­bę. Nawet poseł Wipler, który się nawalił jak atom i nie dając się zakuć, rozkosznie wierzgał, leżąc na chodniku, teraz zamiast publicznie żałować, obiecywać poprawę i prosić o niski wymiar kary, zamęcza nas obrazami swojego męczeństwa i żąda ukarania policjantów, którzy go z trudem poskramiali. Podobnie zresztą jak mini­ster Sikorski, który nie wykorzystał żadnej z licznych okazji, by przeprosić podatni­ków, że trwoni ich pieniądze na pretensjo­nalne wino za kilkaset złotych. Podobnie też jak trzej podróżnicy z PiS, którzy wciąż jeszcze próbują różnymi oświadczeniami całą sprawę zamulać, choć jest aż nadto wstydliwa i oczywista.
Nie twierdzę, że wobec Wiplera policja działała perfekcyjnie, że Sikorskiego wolno było podsłuchiwać, recenzenci, doktorant, członkowie Rady Wydziału nie mogli się zagapić, a posłowie nie mogli pomyśleć, że nie będzie sprawy, jeśli nikt osobiście nie straci. Ale człowiek zaliczający sam siebie do elity i jakimś zbiegiem okolicz­ności przyłapany w takim wstydliwym mo­mencie powinien poprzestać na uczciwej ekspiacji, nie szukając ulgi w oskarżaniu innych. Problem polega na tym, że nor­ma uświęcona już przez dużą część elity jest inna. Ziobro nie chciał przeprosić za słowa „nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie" ani za nic in­nego; Kaczyński nie przeprosił za to, że go mianował ministrem itd. Tu jest nasz pies pogrzebany. Bo incydenty bolą, śmieszą, oburzają, ale naprawdę groźna i niszcząca jest patologiczna norma, z której wyrastają.
Ta norma, która zakaziła i zniszczy­ła Wiplera, Kamińskiego, Hofma­na, konsekwentnie zakaża i niszczy kolejne osoby dające nadzieję na perso­nalną lub pokoleniową zmianę po prawej stronie polskiej sceny politycznej. Bo prze­cież PO też poniosła ostatnio bardzo bole­sne straty. Nowak i Protasiewicz - śmiertel­nie trafieni. Sienkiewicz i Sikorski - ciężko ranni. Rostowski poturbowany.
Ta tendencja się nasila. Nie myślę o kla­sycznych błędach selekcyjnych, jak Piskor­ski, Rokita, Giertych czy Marcinkiewicz, którzy reprezentując to, co reprezentowa­li, nigdy nie powinni zajść aż tam, dokąd zaszli. Problem w tym, że zaraza niszczy nie tylko kadrowe nieporozumienia, ale też prawdziwe i pełnokrwiste talenty jedynych ugrupowań realnie rywalizujących o wła­dzę. W tym sensie nie jest to problem PiS, PO ani PO-PiS. Jest to polski problem bez względu na to, co kto myśli o obu tych par­tiach i każdej z osobna.
Problem nie spadł z nieba. Jest skutkiem sytuacji polskiej polityki, która stoczyła się w stan totalnej polaryzacji sprawiającej, że wszystko co „nasze” jest dobre, a wszystko co „ich” złe. Po „ich” stronie nie może więc zdarzyć się nic dobrego, a po „naszej ” nic złego. Źdźbło w „ich” oku od razu za­mienia się w belkę, a belka w „naszym” oku niezwłocznie staje się źdźbłem. Wszelkie zło, które „my” robimy, zostaje niezwłocz­nie usprawiedliwione i szybko wybaczone. A zło po „ich” stronie zostaje wyolbrzymio­ne tak, by logicznie prowadziło do żądań kary śmierci lub choćby dymisji. Tak prze­cież prezes Kaczyński tłumaczył sprawę Hofmana - „my” od razu się oczyszczamy i pozostajemy czyści, a PO...
Taka praktykowana latami kultura poli­tyczna musi prowadzić do demoralizacji. Nie wszyscy się demoralizują w takim sa­mym stopniu, ale każdego to jakoś dotyka. Bo kiedy psy przez lata bez skutku szczeka- ją, a winni jadą dalej i zawsze mogą liczyć, że każdą krytykę koledzy odbiorą wyłącznie jako wredny atak, poczucie bezkarności musi przecież narastać. W tym sensie swoją cywilną śmierć poseł Hofman zawdzięcza wprost heroicznej obronie Karola Karskie­go po jego słynnym rajdzie cypryjskim me­leksem (notabene Karski jest rzecznikiem dyscyplinarnym w PiS). To oczywiście niko­go nie usprawiedliwia, ale trzeba być anio­łem albo już bardzo mocno ukształtowaną osobą, by temu przez lata nie ulec. Więc trup będzie się ścielił jeszcze gęściej, jeśli nie uda nam się osłabić polaryzacji, która od lat blokuj e konieczny w demokratycznej polityce rygoryzm.         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz