Szkoda chłopów.
Przynajmniej Kamińskiego i Hofmana. Nie żeby wyrażali poglądy bliskie moim; i
nie żeby się zapowiadali na jakichś Geremków, ale przynajmniej mają IQ, którego
nie trzeba się wstydzie w sklepie. Ale się zmarnowali.
Jacek Żakowski
W odróżnieniu od Ziobry obaj panowie raczej byliby w stanie
zdać egzamin aplikancki. Wielu takich młodych dziś w polityce, a zwłaszcza w
Sejmie, nie ma. I trzeba powiedzieć, że nie tylko partia, ale też Polska sporo
w nich inwestowała na szybkich ścieżkach ich politycznej kariery. Na marne.
Nie w tym sensie, że wpadli na
wstydliwych kombinacjach i zapewne zostaną wyrzuceni z partii. Naprawdę złe
jest to, że zostali do tego stopnia zdemoralizowani, że to, co zrobili, robili
nawet się specjalnie nie maskując, nie zacierając śladów, niemal
ostentacyjnie. Czyli nie widzieli w tym nic specjalnie złego, a zwłaszcza nic
groźnego, co by mogło złamać ich kariery. W gruncie rzeczy musieli być
przekonani, że tak się po prostu robi. Albo że można tak robić. To dużo o nich
mówi, ale też mówi sporo o ich otoczeniu. Bo nikt się z takim poczuciem nie
rodzi. Przez te kilka lat, które spędzili w polskiej polityce, musieli tym
poczuciem czy przekonaniem nasiąknąć.
Nie myślę tylko o kuriozalnym
koncepcie, żeby w służbową podróż do Madrytu posłowie jechali swoimi
samochodami (i to zdaje się trzema). Prawdę mówiąc, już w chwili gdy złożyli
takie wnioski, urzędnik Kancelarii Sejmu powinien zawiadomić prokuraturę albo
CBA o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Bo to jest prawie 3 tys. km, czyli
dwa dni podróży w jedną stronę (według Google - 27 godzin
czystej jazdy). Szwindel czuć tu na milę. Gdyby nie stał za tym jakiś szemrany
interesik, kto by miał ochotę męczyć się prawie 30 godzin przy kółku zamiast
luksusowo odbyć kilkugodzinną podróż w lotow- skiej biznesklasie?
Dobre pytanie, prawda? I
poważniejsze, niż się na oko wydaje. Bo w odróżnieniu od lotnisk wewnątrz Unii
na granicach drogowych nie ma żadnych kontroli. Na pierwszy rzut oka czułbym tu
więc raczej pranie brudnych pieniędzy albo narkotyki wiezione pod przykrywką dyplomatycznych
paszportów niż banalne szmuglowanie całkiem legalnych żon, o które zdaje się chodziło. Nie wierzę, że pomysł
samochodowej podróży do Madrytu nie dał do myślenia urzędnikom w Sejmie. I że
nie zdziwił partyjnych kolegów, którzy musieli być powiadomieni o długiej służbowej nieobecności trójki. Takie spotkania, na jakie
jechali, nie ciągną się przecież tygodniami. A podróż samochodem zajęłaby przynajmniej
4 dni. Więc także dla władz klubu musiało być jasne, że chodzi o coś innego niż
udział w konferencji. A, o ile wiem, nikt nie oponował.
Nikt nie powinien dostać ani
grosza sejmowej zaliczki na taką wyprawę. Ale
finansowy przekręt na kilka-kilkanaście tysięcy, o który zdaje się mogło
chodzić, to pestka przy tym, co działo się na miejscu. Tam, jak wynika z informacji
organizatorów, członkowie reprezentacji polskiego parlamentu podpisywali się
na listach obecności i niezwłocznie znikali. Wyobraźmy sobie, jak byśmy
zareagowali, gdyby tak zachowali się członkowie reprezentacji piłkarskiej
podczas wyjazdu na międzynarodowe zawody. Przychodzi godzina meczu, a trzech
zawodników wyjściowej jedenastki, zamiast być na stadionie, zwiedza zabytki i
knajpy oraz robi zakupy z żonami. Nawet gdyby to byli Lewandowski ze
Szczęsnym, dyskwalifikacja byłaby oczywista. Polska by przecież zawyła. A tu
nikt nie zawył. Nikt nawet nie pisnął. Choć na miejscu byli inni Polacy.
Nie zamierzam rozmydlać osobistej
odpowiedzialności trzech posłów Prawa i Sprawiedliwości.
Jarosław Kaczyński miał absolutną rację, zapowiadając od razu usunięcie ich z
partii. Ale sprawa jest jeszcze poważniejsza niż upadek trzech młodych-zdolnych
z PiS (Hofman ciągnął zresztą za sobą całą smugę cienia: od etatu w KGHM stworzonego
specjalnie dla jego żony, przez tajemnicze pożyczki od przyjaciela, po nagrane
deliberacje o długości przyrodzenia). Cóż, to, co na tle naszych oczekiwań i
wyobrażeń o oczywistych standardach wygląda szokująco, mogło się zdarzyć tylko
dlatego, że niezbyt odstaje od otoczenia, faktycznie działającej normy i
uświęconej praktyki, której my, wyborcy, na co dzień nie widzimy.
W sprawie Hofmana i spółki martwi
mnie zwłaszcza, że zapewne nic by się nie wydało, o niczym byśmy się nie dowiedzieli
i nie byłoby żadnej kary, gdyby nie to, że żony posłów zdaje się chciały w
samolocie napić się trochę taniej i polewały z rękawa zamiast zamówić drinka
u stewardesy. To znaczy, że przypadkiem odkryliśmy
raczej nie incydent, ale jakąś patologiczną normę milcząco akceptowaną przez
sejmową administrację, partyjnych kolegów, posłów innych partii wchodzących w
skład delegacji. Nie chodzi więc o incydent,
ale o stan świadomości elity.
Problem przekraczania granic przyzwoitości
(czasem także prawa) przez jednych i milczącego tolerowania tego przez innych
członków elity nie jest tylko problemem elity pisowskiej ani politycznej. Ta
zaraza roznosi się jak ebola. Sprawa niedoszłego doktoratu Marka
Goliszewskiego była bardzo podobna. Oczywiste konflikty interesów i równie
oczywiste (delikatnie mówiąc) słabości dysertacji nie niepokoiły nikogo w
dostojnej Radzie Wydziału ani we władzach dziekańskich, dopóki nie stały się
przedmiotem studenckich kpin, ośmieszających memów, medialnego skandalu,
interwencji rektora i ministra. Nawet jednak kiedy Rada Wydziału ostatecznie
naprawiła swój błąd, nikt z bohaterów sprawy nie wyraził skruchy.
Autor utrzymuje, że padł ofiarą
spisku wrogich przedsiębiorcom medialnych lewaków, promotor nabrał wody w usta,
a BCC oraz fundacja kierowana przez jednego z recenzentów bez zażenowania
rozsyłają wyciągane od rozmaitych osób wyrazy poparcia. Tu też wieloletnia bezkarność
stworzyła odstającą od międzynarodowych standardów akademickich i szokującą dla osób z zewnątrz normę.
W obu przypadkach, zgodnie z nową
normą, przeprosiny nie wchodzą w rachubę. Nawet poseł Wipler, który się
nawalił jak atom i nie dając się zakuć, rozkosznie wierzgał, leżąc na chodniku,
teraz zamiast publicznie żałować, obiecywać poprawę i prosić o niski wymiar kary, zamęcza nas obrazami swojego
męczeństwa i żąda ukarania policjantów, którzy go z trudem poskramiali.
Podobnie zresztą jak minister Sikorski, który nie wykorzystał żadnej z
licznych okazji, by przeprosić podatników, że trwoni ich pieniądze na
pretensjonalne wino za kilkaset złotych. Podobnie też jak trzej podróżnicy z
PiS, którzy wciąż jeszcze próbują różnymi oświadczeniami całą sprawę zamulać,
choć jest aż nadto wstydliwa i oczywista.
Nie twierdzę, że wobec Wiplera
policja działała perfekcyjnie, że Sikorskiego wolno było podsłuchiwać,
recenzenci, doktorant, członkowie Rady Wydziału nie mogli się zagapić, a
posłowie nie mogli pomyśleć, że nie będzie sprawy, jeśli nikt osobiście nie
straci. Ale człowiek zaliczający sam siebie do elity i jakimś zbiegiem okoliczności
przyłapany w takim wstydliwym momencie powinien poprzestać na uczciwej
ekspiacji, nie szukając ulgi w oskarżaniu innych. Problem polega na tym, że norma
uświęcona już przez dużą część elity jest inna. Ziobro nie chciał przeprosić za
słowa „nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie" ani za nic
innego; Kaczyński nie przeprosił za to, że go mianował ministrem itd. Tu jest
nasz pies pogrzebany. Bo incydenty bolą, śmieszą, oburzają, ale naprawdę groźna
i niszcząca jest patologiczna norma, z której wyrastają.
Ta norma, która zakaziła i
zniszczyła Wiplera, Kamińskiego, Hofmana, konsekwentnie zakaża i niszczy kolejne osoby dające nadzieję na personalną lub
pokoleniową zmianę po prawej stronie polskiej sceny politycznej. Bo przecież
PO też poniosła ostatnio bardzo bolesne straty. Nowak i Protasiewicz -
śmiertelnie trafieni. Sienkiewicz i Sikorski - ciężko ranni. Rostowski
poturbowany.
Ta tendencja się nasila. Nie myślę
o klasycznych błędach selekcyjnych, jak Piskorski, Rokita, Giertych czy
Marcinkiewicz, którzy reprezentując to, co reprezentowali, nigdy nie powinni
zajść aż tam, dokąd zaszli. Problem w tym, że zaraza niszczy nie tylko kadrowe
nieporozumienia, ale też prawdziwe i pełnokrwiste talenty jedynych ugrupowań realnie
rywalizujących o władzę. W tym sensie nie jest to problem PiS, PO ani PO-PiS.
Jest to polski problem bez względu na to, co kto myśli o obu tych partiach i
każdej z osobna.
Problem nie spadł z nieba. Jest
skutkiem sytuacji polskiej polityki, która stoczyła się w stan totalnej
polaryzacji sprawiającej, że wszystko co „nasze” jest dobre, a wszystko co
„ich” złe. Po „ich” stronie nie może więc zdarzyć się nic dobrego, a po „naszej
” nic złego. Źdźbło w „ich” oku od razu zamienia się w belkę, a belka w
„naszym” oku niezwłocznie staje się źdźbłem. Wszelkie zło, które „my” robimy,
zostaje niezwłocznie usprawiedliwione i szybko wybaczone. A zło po „ich”
stronie zostaje wyolbrzymione tak, by logicznie prowadziło do żądań kary
śmierci lub choćby dymisji. Tak przecież prezes Kaczyński tłumaczył sprawę
Hofmana - „my” od razu się oczyszczamy i pozostajemy
czyści, a PO...
Taka praktykowana latami kultura
polityczna musi prowadzić do demoralizacji. Nie wszyscy się demoralizują w
takim samym stopniu, ale każdego to jakoś dotyka. Bo kiedy psy przez lata bez
skutku szczeka- ją, a winni jadą dalej i zawsze mogą liczyć, że każdą krytykę
koledzy odbiorą wyłącznie jako wredny atak, poczucie bezkarności musi przecież
narastać. W tym sensie swoją cywilną śmierć poseł Hofman zawdzięcza wprost
heroicznej obronie Karola Karskiego po jego słynnym rajdzie cypryjskim meleksem
(notabene Karski jest rzecznikiem dyscyplinarnym w PiS). To oczywiście nikogo
nie usprawiedliwia, ale trzeba być aniołem albo już bardzo mocno ukształtowaną
osobą, by temu przez lata nie ulec. Więc trup będzie się ścielił jeszcze
gęściej, jeśli nie uda nam się osłabić polaryzacji, która od lat blokuj e
konieczny w demokratycznej polityce rygoryzm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz