Wynik ostatnich
wyborów powinien być dla Platformy zimnym prysznicem - mówi prezydent stolicy i
wiceszefowa PO Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA.
NEWSWEEK: Obawia się pani
drugiej tury wyborów?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Nigdy nie lekceważę przeciwnika. W polityce widziałam, jak
Mazowiecki przegrywa z Tymińskim i Wałęsa z Kwaśniewskim. Wybory to w
demokracji ten moment, gdy każdy jest równy i ma jeden glos. Nie ma pewniaków.
„Faworyt” nie znaczy: pewniak. Dlatego uważam, że do ludzi trzeba podchodzić
z pokorą, i staram się robić to najlepiej, jak umiem. Jest takie powiedzenie,
o którym nigdy nie zapominam: pycha jest tuż przed upadkiem.
Platforma Obywatelska po raz
pierwszy od dziewięciu lat przegrywa.
- To oznacza mobilizację.
PO jest zdolna do mobilizacji?
- Mam nadzieję. Wynik ostatnich
wyborów powinien być zimnym prysznicem. Gdy w 2005 r. przyszłam do PO, to była
zdecydowanie bardziej aktywna partia. Potem, po przejęciu władzy, wydawało się
zawsze, że jest Donald Tusk, który wsiądzie w autobus i zrobi wyborczy cud.
„Z Tuskiem łatwiej się
wygrywało" - skomentowała wynik
ostatnich wyborów rzeczniczka jego rządu Małgorzata Kidawa-Błońska.
- I to był błąd. Ewa Kopacz jest
premierem dwa miesiące. Jeździła, gdzie mogła, i próbowała nadrobić straty
ostatnich lat. Odziedziczyła partię z sondażami dużo gorszymi niż wynik wyborów
samorządowych. Jeszcze kilka miesięcy temu byliśmy o kilkanaście procent za
PiS. Ale oczywiście przegrana nawet o pół procent jest przegraną. Tylko że nie
jest to porażka nowej liderki, lecz partii, która przyzwyczaiła się do bycia u
władzy.
Tymczasem wygłodniałe partie opozycyjne
nie ustają w działaniu. Do tego przeprowadziliśmy dwie konieczne dla
bezpieczeństwa ekonomicznego kraju, lecz niepopularne reformy, które nie przysporzyły
nam elektoratu: wydłużenie wieku emerytalnego i zmiany w OFE. Nie mówiąc o
tym, że ludzie nie lubią konfliktów, a w para regionach nasi liderzy poszli na
wewnętrzną wojenkę.
Czy wygrana PiS w 2015 r. jest
realna?
- Jest. Ja bym tego nie
lekceważyła. Nie mówię, że Platforma jest skazana na porażkę, tylko że będzie
to bardzo trudna, może najtrudniejsza dla PO kampania, i trzeba zacząć ciężko
pracować już następnego dnia po drugiej turze wyborów samorządowych. Więcej
cudu nie będzie.
Jarosław Kaczyński jest
zdeterminowany, aby wygrać. Dla niego 2015 rok to chyba ostatnia szansa.
- Nie chcę tak mówić o rywalach.
Muszę przyznać, że on jest dość wytrwały. Parę osób wróżyło już Kaczyńskiemu
koniec kariery politycznej, a on się ciągle trzyma. I powiem więcej: lepiej
trzyma się Kaczyński, niż Millerowi wychodzi powrót do wielkiej polityki.
Kaczyński z Millerem domagają
się unieważnienia i powtórzenia wyborów samorządowych.
- Zaskakujące jest, że dwaj byli premierzy
nie znają prawa. Unieważnić wybory może wyłącznie niezawisły sąd.
Czy skandal z PKW może mieć
wpływ na wynik wyborów w drugiej turze?
- Jeśli PKW nie jest w stanie
zliczyć oddanych przez ludzi głosów, to nawet ci, którzy chodzili dotychczas
na głosowania, a jest ich niestety mniejszość, mogą się zniechęcić do wyborów.
Tymczasem największym wrogiem Platformy była i jest niska frekwencja.
Oczywiście PKW nie ma nic
wspólnego z rządem, a tym bardziej z partią rządzącą, bo to organ
quasi-sądowniczy, którego członków powołuje się na wniosek prezydenta, ale
ludzie myślą tak: PKW to instytucja państwowa, skoro działa fatalnie, to
znaczy, że i państwo nie działa.
I co w takiej sytuacji?
- Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce
i iść do ludzi. Rozdaję na ulicach Warszawy ulotki zachęcające do głosowania.
Po ośmiu latach rządzenia w
stolicy łatwiej agitować?
- Kiedyś uważałam, że wystarczy
tylko dobrze robić swoje. PR był mi czymś z natury obcym. Jednak walcząc w
ubiegłorocznym referendum o zachowanie stanowiska, musiałam się nauczyć
bezpośredniego kontaktu. Zaczęłam odwiedzać warszawiaków w ich domach i muszę
przyznać, że sprawiło mi to dużą przyjemność. Nie zdarzyło się, aby ktoś
odmówił rozmowy. W ciągu roku 80 razy zapukałam do drzwi mieszkańców stolicy.
A pani kontrkandydat z PiS
Jacek Sasin obiecuje im darmową komunikację.
- Chwyt sprytny, ale
niewiarygodny. Gdyby to było takie proste, komunikacja byłaby bezpłatna nie
tylko w Warszawie. Tymczasem nawet w socjalizmie nie była darmowa. Jedyną
stolicą europejską, która wprowadziła to rozwiązanie, jest Tallin, ale
okazało się, że efekty są mizerne.
Liczba osób korzystających z
transportu publicznego wzrosła raptem o dwa procent. Ale w kampanii wyborczej
nie liczą się racjonalne argumenty. Ludzie łatwo nabierają się na populizm, bo
lubią mieć coś za darmo, tylko potem przychodzi im płacić słone rachunki.
Wciąż słyszymy o firmach, które oferują coś za darmo, a potem jest płacz i
skargi pokrzywdzonych. Jeśli więc pan Sasin mówi: darmowa komunikacja, to
niech uczciwie powie również, kto za to zapłaci? Komu utnie fundusze?
O jakiej kwocie mówimy?
- 760 min zł. Tyle mamy wpływów z
biletów, co stanowi jedną trzecią kosztów komunikacji. Dwie trzecie dokłada
miasto. Te 760 min zł to utrzymanie jednej piątej warszawskich szkół albo -
licząc inaczej - koszty całej komunikacji tramwajowej. Dlatego pytam pana
Sasina, czy zamknie ponad 200 szkół w Warszawie albo wszystkie przedszkola i
żłobki, czy może zostawi gołe tory, zatrzymując tramwaje w zajezdniach?
Jacek Sasin twierdzi, że
pozyska pieniądze z podatków od tych, którzy dotychczas ich w Warszawie nie
płacili, a mieszkają tu i pracują. Zachęceni darmowym biletem
zaczną rozliczać PIT w stolicy.
- Jacek Sasin opowiada bajki o
armii 250 tysięcy ludzi, która nagle ruszy do urzędów skarbowych. Oni już dziś
mają zachęty do płacenia podatków w Warszawie, bo rozliczany w stolicy PIT daje np. dodatkowe punkty do żłobka i przedszkola. Poza
tym w grupie przyjezdnych mieszkańców Warszawy są też studenci, z których większość
nie pracuje i nie płaci podatków. Pan Sasin udaje więc, że jest cudotwórcą, który
potrafi wyczarować prawie miliard złotych, a przecież w zarządzaniu miastem
trzeba być realistą, bo płaci się prawdziwe rachunki prawdziwymi pieniędzmi.
A tak nawiasem mówiąc, obiecując
darmową komunikację, pan Sasin przyznał, że sam nie płaci podatków w
Warszawie.
Prawica wytoczyła przeciwko
pani oskarżenie: czerpanie korzyści z
bezprawnie pozyskanej przez rodzinę Waltzów kamienicy w centrum Warszawy.
- Pozyskana od szabrowników
kosztem ofiar Holokaustu - ile okropnych słów, budzących najgorsze skojarzenia,
prawda? Próbowano jeszcze dodać, że to ja jako prezydent Warszawy dokonałam jej
zwrotu mężowi, bo on i nasza córka są spadkobiercami udziałów w tej
kamienicy. Ale się nie udało, bo sprawa dotyczyła 2003 r., gdy pracowałam w
EBOR w Londynie i byłam nie tylko daleko od Warszawy, ale i od myśli o byciu
prezydentem tego miasta. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta sprawa wraca co
cztery lata. Teraz też, sześć dni przed wyborami tygodnik, który ma określone
sympatie polityczne, publikuje tekst o kamienicy. Trudno tego nie uznać za
element gry wyborczej. Tłumaczę więc po raz kolejny, że postępowanie dotyczące
zwrotu kamienicy trwało, gdy władzę w Śródmieściu sprawowało PiS. Burmistrzami
byli kolejno Jarosław Zieliński, Mariusz Blaszczak, a po jego odejściu do
Kancelarii Premiera - Jacek Sasin. Decyzja została wydana z upoważnienia
ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Pytam, gdzie byli urzędnicy
Lecha Kaczyńskiego i sam pan prezydent, gdy wydawano taką decyzję? Czy rodzina
mojego męża mogła przypuszczać, że Lech Kaczyński dokonuje zwrotów kamienic niezgodnie
z przepisami?
Co pani zdaniem jest
największym problemem mieszkańców Warszawy?
- Jeśli chodzi o ludzi z małymi
dziećmi, to brak żłobków i wielozmianowość w szkołach. Dla osób
niepełnosprawnych - kłopoty z dostępnością w różnych miejscach. Osoby o
najniższych dochodach z kolei nie wiedzą, że mogą się starać o dodatek do
czynszów.
A może wszyscy mają wspólny
problem: korki?
- Po to walczę o trzecią kadencję,
aby dokończyć II linię metra i wybudować jeszcze 11 stacji. Po prawej stronie
Wisły obwodnicę śródmiejską, a po lewej - południową. I jeszcze ze 200 km ścieżek rowerowych.
W jakich chwilach czuje się
pani najbardziej prezydentem Warszawy, gospodynią tego miasta?
- Hmm, jeszcze nikt nie zadał mi
takiego pytania. Chyba wtedy, gdy widzę, jak Warszawa się zmienia. Gdy
przyjeżdżają różni ludzie, Polacy, cudzoziemcy, i mówią, że to jest inne miasto
niż to, które widzieli kilka lat wcześniej. Albo gdy spotykam się z ambasadorami,
którzy nigdy wcześni ej niebyli w Polsce, i mówią, że są zaskoczeni tym, jak
wygodnie i bezpiecznie się tu żyje, że ich dzieci bez ochrony mogą poruszać się
po mieście. Lubię przekazywać klucze do lokali komunalnych i widzieć, jak
zmienia się życie osób w trudnej sytuacji, ale i podglądać, zwłaszcza w
przeddzień otwarcia, modernizowane ulice: nowe Krakowskie Przedmieście, nową
Świętokrzyską.
Marzy mi się podobna zmiana
Marszałkowskiej, Królewskiej, Alej Jerozolimskich i rewitalizacja Pragi, bo
bulwary nadwiślańskie, chociaż wciąż opóźnia się ich otwarcie, uznaję za inwestycję
prawie skończoną.
Jeśli wygra pani drugą turę, to
będzie ostatnia kadencja?
- Jeśli pyta pani o kadencyjność
władzy samorządowej, to odpowiadam, że jestem przeciwna jej ograniczaniu. Nie
znam europejskiego państwa, które takie ograniczenia wprowadziło. Można się
jednak samoograniczać i ja to popieram. Uważam, że 12 lat to optymalny okres,
aby móc sporo zrobić. Jeśli więc chodzi o mnie i Warszawę, „bój to jest mój
ostatni”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz