czwartek, 27 listopada 2014

Więcej cudu nie będzie



Wynik ostatnich wyborów powinien być dla Platformy zimnym prysznicem - mówi prezydent stolicy i wiceszefowa PO Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA.

NEWSWEEK: Obawia się pani drugiej tury wyborów?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Nigdy nie lekceważę przeciwnika. W polity­ce widziałam, jak Mazowiecki przegrywa z Tymińskim i Wałęsa z Kwaśniewskim. Wybory to w demokracji ten moment, gdy każdy jest równy i ma jeden glos. Nie ma pewniaków. „Faworyt” nie znaczy: pew­niak. Dlatego uważam, że do ludzi trze­ba podchodzić z pokorą, i staram się robić to najlepiej, jak umiem. Jest takie powie­dzenie, o którym nigdy nie zapominam: pycha jest tuż przed upadkiem.

Platforma Obywatelska po raz pierwszy od dziewięciu lat przegrywa.
- To oznacza mobilizację.

PO jest zdolna do mobilizacji?
- Mam nadzieję. Wynik ostatnich wybo­rów powinien być zimnym prysznicem. Gdy w 2005 r. przyszłam do PO, to była zdecydowanie bardziej aktywna partia. Potem, po przejęciu władzy, wydawa­ło się zawsze, że jest Donald Tusk, który wsiądzie w autobus i zrobi wyborczy cud.

„Z Tuskiem łatwiej się wygrywało" - skomentowała wynik ostatnich wyborów rzeczniczka jego rządu Małgorzata Kidawa-Błońska.
- I to był błąd. Ewa Kopacz jest premie­rem dwa miesiące. Jeździła, gdzie mogła, i próbowała nadrobić straty ostatnich lat. Odziedziczyła partię z sondażami dużo gorszymi niż wynik wyborów samorządo­wych. Jeszcze kilka miesięcy temu byliśmy o kilkanaście procent za PiS. Ale oczywi­ście przegrana nawet o pół procent jest przegraną. Tylko że nie jest to porażka no­wej liderki, lecz partii, która przyzwyczaiła się do bycia u władzy.
Tymczasem wygłodniałe partie opozy­cyjne nie ustają w działaniu. Do tego przeprowadziliśmy dwie konieczne dla bezpieczeństwa ekonomicznego kraju, lecz niepopularne reformy, które nie przy­sporzyły nam elektoratu: wydłużenie wie­ku emerytalnego i zmiany w OFE. Nie mówiąc o tym, że ludzie nie lubią konflik­tów, a w para regionach nasi liderzy poszli na wewnętrzną wojenkę.

Czy wygrana PiS w 2015 r. jest realna?
- Jest. Ja bym tego nie lekceważyła. Nie mówię, że Platforma jest skazana na po­rażkę, tylko że będzie to bardzo trudna, może najtrudniejsza dla PO kampania, i trzeba zacząć ciężko pracować już na­stępnego dnia po drugiej turze wyborów samorządowych. Więcej cudu nie będzie.

Jarosław Kaczyński jest zdeterminowany, aby wygrać. Dla niego 2015 rok to chyba ostatnia szansa.
- Nie chcę tak mówić o rywalach. Mu­szę przyznać, że on jest dość wytrwa­ły. Parę osób wróżyło już Kaczyńskiemu koniec kariery politycznej, a on się cią­gle trzyma. I powiem więcej: lepiej trzyma się Kaczyński, niż Millerowi wychodzi powrót do wielkiej polityki.

Kaczyński z Millerem domagają się unieważnienia i powtórzenia wyborów samorządowych.
- Zaskakujące jest, że dwaj byli premie­rzy nie znają prawa. Unieważnić wybory może wyłącznie niezawisły sąd.

Czy skandal z PKW może mieć wpływ na wynik wyborów w drugiej turze?
- Jeśli PKW nie jest w stanie zliczyć odda­nych przez ludzi głosów, to nawet ci, któ­rzy chodzili dotychczas na głosowania, a jest ich niestety mniejszość, mogą się zniechęcić do wyborów. Tymczasem naj­większym wrogiem Platformy była i jest niska frekwencja.
Oczywiście PKW nie ma nic wspólnego z rządem, a tym bardziej z partią rządzą­cą, bo to organ quasi-sądowniczy, którego członków powołuje się na wniosek prezy­denta, ale ludzie myślą tak: PKW to insty­tucja państwowa, skoro działa fatalnie, to znaczy, że i państwo nie działa.

I co w takiej sytuacji?
- Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce i iść do ludzi. Rozdaję na ulicach Warszawy ulotki zachęcające do głosowania.

Po ośmiu latach rządzenia w stolicy łatwiej agitować?
- Kiedyś uważałam, że wystarczy tylko do­brze robić swoje. PR był mi czymś z natury obcym. Jednak walcząc w ubiegłorocznym referendum o zachowanie stanowiska, musiałam się nauczyć bezpośredniego kontaktu. Zaczęłam odwiedzać warsza­wiaków w ich domach i muszę przyznać, że sprawiło mi to dużą przyjemność. Nie zdarzyło się, aby ktoś odmówił rozmowy. W ciągu roku 80 razy zapukałam do drzwi mieszkańców stolicy.

A pani kontrkandydat z PiS Jacek Sasin obiecuje im darmową komunikację.
- Chwyt sprytny, ale niewiarygodny. Gdy­by to było takie proste, komunikacja by­łaby bezpłatna nie tylko w Warszawie. Tymczasem nawet w socjalizmie nie była darmowa. Jedyną stolicą europejską, któ­ra wprowadziła to rozwiązanie, jest Tal­lin, ale okazało się, że efekty są mizerne.
Liczba osób korzystających z transportu publicznego wzrosła raptem o dwa pro­cent. Ale w kampanii wyborczej nie liczą się racjonalne argumenty. Ludzie łatwo na­bierają się na populizm, bo lubią mieć coś za darmo, tylko potem przychodzi im pła­cić słone rachunki. Wciąż słyszymy o fir­mach, które oferują coś za darmo, a potem jest płacz i skargi pokrzywdzonych. Jeśli więc pan Sasin mówi: darmowa komuni­kacja, to niech uczciwie powie również, kto za to zapłaci? Komu utnie fundusze?

O jakiej kwocie mówimy?
- 760 min zł. Tyle mamy wpływów z bi­letów, co stanowi jedną trzecią kosztów komunikacji. Dwie trzecie dokłada mia­sto. Te 760 min zł to utrzymanie jednej piątej warszawskich szkół albo - licząc inaczej - koszty całej komunikacji tram­wajowej. Dlatego pytam pana Sasina, czy zamknie ponad 200 szkół w Warsza­wie albo wszystkie przedszkola i żłobki, czy może zostawi gołe tory, zatrzymując tramwaje w zajezdniach?

Jacek Sasin twierdzi, że pozyska pieniądze z podatków od tych, którzy dotychczas ich w Warszawie nie płacili, a mieszkają tu i pracują. Zachęceni darmowym biletem zaczną rozliczać PIT w stolicy.
- Jacek Sasin opowiada bajki o armii 250 tysięcy ludzi, która nagle ruszy do urzę­dów skarbowych. Oni już dziś mają zachę­ty do płacenia podatków w Warszawie, bo rozliczany w stolicy PIT daje np. dodatko­we punkty do żłobka i przedszkola. Poza tym w grupie przyjezdnych mieszkańców Warszawy są też studenci, z których więk­szość nie pracuje i nie płaci podatków. Pan Sasin udaje więc, że jest cudotwórcą, któ­ry potrafi wyczarować prawie miliard zło­tych, a przecież w zarządzaniu miastem trzeba być realistą, bo płaci się prawdziwe rachunki prawdziwymi pieniędzmi.
A tak nawiasem mówiąc, obiecując dar­mową komunikację, pan Sasin przyznał, że sam nie płaci podatków w Warszawie.

Prawica wytoczyła przeciwko pani oskarżenie: czerpanie korzyści z bezprawnie pozyskanej przez rodzinę Waltzów kamienicy w centrum Warszawy.
- Pozyskana od szabrowników kosztem ofiar Holokaustu - ile okropnych słów, budzących najgorsze skojarzenia, prawda? Próbowano jeszcze dodać, że to ja jako prezydent Warszawy dokonałam jej zwro­tu mężowi, bo on i nasza córka są spad­kobiercami udziałów w tej kamienicy. Ale się nie udało, bo sprawa dotyczyła 2003 r., gdy pracowałam w EBOR w Londynie i byłam nie tylko daleko od Warszawy, ale i od myśli o byciu prezydentem tego miasta. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta sprawa wraca co cztery lata. Teraz też, sześć dni przed wyborami tygodnik, któ­ry ma określone sympatie polityczne, pub­likuje tekst o kamienicy. Trudno tego nie uznać za element gry wyborczej. Tłumaczę więc po raz kolejny, że postępo­wanie dotyczące zwrotu kamienicy trwa­ło, gdy władzę w Śródmieściu sprawowało PiS. Burmistrzami byli kolejno Jarosław Zieliński, Mariusz Blaszczak, a po jego odejściu do Kancelarii Premiera - Jacek Sasin. Decyzja została wydana z upoważ­nienia ówczesnego prezydenta Warsza­wy Lecha Kaczyńskiego. Pytam, gdzie byli urzędnicy Lecha Kaczyńskiego i sam pan prezydent, gdy wydawano taką decyzję? Czy rodzina mojego męża mogła przypuszczać, że Lech Kaczyński dokonuje zwrotów kamienic niezgodnie z przepisami?

Co pani zdaniem jest największym problemem mieszkańców Warszawy?
- Jeśli chodzi o ludzi z małymi dziećmi, to brak żłobków i wielozmianowość w szko­łach. Dla osób niepełnosprawnych - kło­poty z dostępnością w różnych miejscach. Osoby o najniższych dochodach z kolei nie wiedzą, że mogą się starać o dodatek do czynszów.

A może wszyscy mają wspólny problem: korki?
- Po to walczę o trzecią kadencję, aby dokończyć II linię metra i wybudować jeszcze 11 stacji. Po prawej stronie Wi­sły obwodnicę śródmiejską, a po lewej - południową. I jeszcze ze 200 km ścieżek rowerowych.

W jakich chwilach czuje się pani najbardziej prezydentem Warszawy, gospodynią tego miasta?
- Hmm, jeszcze nikt nie zadał mi takiego pytania. Chyba wtedy, gdy widzę, jak War­szawa się zmienia. Gdy przyjeżdżają różni ludzie, Polacy, cudzoziemcy, i mówią, że to jest inne miasto niż to, które widzieli kilka lat wcześniej. Albo gdy spotykam się z am­basadorami, którzy nigdy wcześni ej niebyli w Polsce, i mówią, że są zaskoczeni tym, jak wygodnie i bezpiecznie się tu żyje, że ich dzieci bez ochrony mogą poruszać się po mieście. Lubię przekazywać klucze do lokali komunalnych i widzieć, jak zmienia się życie osób w trudnej sytuacji, ale i pod­glądać, zwłaszcza w przeddzień otwarcia, modernizowane ulice: nowe Krakowskie Przedmieście, nową Świętokrzyską.
Marzy mi się podobna zmiana Marszał­kowskiej, Królewskiej, Alej Jerozolimskich i rewitalizacja Pragi, bo bulwary nadwiślań­skie, chociaż wciąż opóźnia się ich otwar­cie, uznaję za inwestycję prawie skończoną.

Jeśli wygra pani drugą turę, to będzie ostatnia kadencja?
- Jeśli pyta pani o kadencyjność władzy samorządowej, to odpowiadam, że jestem przeciwna jej ograniczaniu. Nie znam europejskiego państwa, które takie ogra­niczenia wprowadziło. Można się jednak samoograniczać i ja to popieram. Uwa­żam, że 12 lat to optymalny okres, aby móc sporo zrobić. Jeśli więc chodzi o mnie i Warszawę, „bój to jest mój ostatni”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz