Miał
jednocześnie dwie narzeczone Aby się nie wydało, jedną zabił.
HELENA KOWALIK
Zakochała się w nim od pierwszego
spojrzenia, gdy wszedł do jej klasy. Wysoki, uśmiechnięty, sprężysty w
ruchach. Wychowawczyni przedstawiła Marka K. jako instruktora narciarstwa,
który przygotuje uczniów do wyjazdu w góry w czasie ferii zimowych. 14-letnia
Marta B. jak na skrzydłach pobiegła do domu prosić rodziców, aby kupili jej
narty.
Gdy po powrocie z Zakopanego Marta zaczęła zamykać się w
swym pokoju i godzinami rozmawiała z kimś przez telefon, jej matka
zaproponowała córce, aby zaprosiła tego kogoś do domu na kawę. I tale starszy
od niej pięć lat Marek K., student pierwszego roku chemii na Uniwersytecie
Jagiellońskim, zadomowił się w willi rodziców swej uczennicy z kursu
narciarstwa. Po kilku miesiącach traktowano go jak chłopaka Marty. Rodzice -
praktykujący katolicy - byli przekonani, że związek młodych jest jeszcze na
etapie wyłącznie romantycznych westchnień. Ale nie ukrywali, że gdyby znajomość
z Martą
dojrzała do narzeczeństwa, gotowi
są na przypieczętowanie związku ślubem. Oczywiście kościelnym. Na razie
„dzieci” miały pilnować nauki.
Marek im się podobał i nie mieli
nic przeciwko temu, żeby w przerwie między zajęciami na uczelni wpadał do nich na
obiad. Też mieszkał w Krakowie, ale w odległej dzielnicy, zbyt dużo czasu
tracił na dojazd.
Na drugim roku studiów 21-letni
Marek poznał studentkę Monikę K. Wkrótce zostali parą. Okazało się, że ich
matki ukończyły tę samą akademię medyczną, co z kolei otworzyło studentowi
drzwi do domu Moniki. Mógł tam przebywać nawet wówczas, gdy jej rodzice byli w
pracy, a dziewczyna na uczelni. Otwierał sobie pilotem do bramy garażu.
Marek zataił przed studentką, że
spotyka się z Martą. Gdy szedł do licealistki, mówił Monice, że wyciągnęli go
na piwo koledzy z podstawówki - nierozłączni Alek i Krzysiek. Tak naprawdę od
opuszczenia szkoły nie widzieli się ani razu.
W odróżnieniu od wpatrzonych w studenta
rodziców Marty, matce Moniki nie podobało się, gdy Marek bez pytania otwierał
lodówkę w jej kuchni, myszkował po całym mieszkaniu. Rok później zeznała w
sądzie:
- Byłam rozdrażniona nachalną
obecnością tego młodego człowieka w naszym życiu codziennym. Uważałam go za źle
wychowanego, a ponadto infantylnego. Opowiadał niestworzone historie, które
rzekomo mu się przydarzyły; z daleka pachniało to kłamstwem. Niestety, Monika
była nim zafascynowana. Ambicjonalnie cierpiałam, widząc, jak mu usługuje:
daje notatki z wykładów, na które nie chciało mu się chodzić, pisze za niego
prace semestralne. Ale córka nie pozwoliła nic na niego powiedzieć. Zaręczyli
się.
36 CIOSÓW NOŻEM
Taka sytuacja utrzymywała się
ponad dwa lata. Dziewczyny nadal nic o sobie nie wie - działy. Student czuł się
świetnie, brylował w towarzystwie. Jednakże pewnego dnia ten błogostan
zakłóciła rozmowa z Martą na Gadu-Gadu. Licealistka zwierzyła się ze swych
obaw: ma poranne nudności, chyba jest w ciąży.
- Na pewno nie, przecież uważałem
- odpowiedział. - Po prostu dopadła cię grypa
żołądkowa.
Następnego dnia Marek wyjechał na
zawody jeździeckie - przez trzy dni ani razu nie telefonował do Marty, choć
wcześniej robił to co kilka godzin. Zaniepokojona, wysłała mu SMS, w którym
domagała się spotkania. Zasłaniał się brakiem czasu, ale ona nalegała.
Wreszcie uzgodnili, że on
przyjedzie pod szkołę, gdy Marta skończy lekcje.
Zaproponował, że spokojnie porozmawiają
w jego drugiej willi, w której na razie nikt nie mieszka. Tam też będzie mogła
zrobić test ciążowy. Skłamał - zawiózł ją do domu Moniki, o tej porze pustego.
Gdy wjeżdżali do garażu, niepostrzeżenie zabrał Marcie telefon i rozmontował,
wyrzucając baterie.
Weszli do kuchni. Marek dał
dziewczynie kupiony wcześniej test ciążowy, a sam zabrał się do smażenia
jajecznicy. Po chwili Marta przybiegła z łazienki, pokazując wyraźną kreskę w
okienku obudowy testera. Już nie mogła mieć złudzeń. Marek akurat kroił
kiełbasę. W ręku trzymał nóż...
Zadał jej 36 ciosów. Ciągle
jeszcze żyła, więc uderzał w głowę dziewczyny metalową patelnią. Tak mocno, że
aż się wygiął uchwyt. Ostatecznie dobił ofiarę wałkiem do ciasta.
Zdjął spodnie, aby nie zabrudzić
ich krwią. Umył podłogę w kuchni, posprzątał, nóż skrzywiony w czasie
mordowania dziewczyny próbował wyprostować kombinerkami. Następnie włożył
ciało Marty do przygotowanego wcześniej worka, umieścił w bagażniku. Pojechał
tym samochodem do swego domu, aby się przebrać. Nie odmówił koledze, gdy go
poprosił o pomoc w kupnie i przewiezieniu pralki. Jeździli samochodem Marka (w
bagażniku nadal leżały zwłoki) od sklepu do sklepu. Dwukrotnie dzwonił w tym
czasie do matki Marty z pytaniem, czy dziewczyna wróciła. Poprosił o
przekazanie, że telefonował.
Wieczorem pojechał nad wcześniej
upatrzony zbiornik wodny. Obciążył ciało kanistrami i zatopił. Następnie wysłał
SMS Monice z wyjaśnieniem, dlaczego od południa nie odbierał jej telefonów: niespodziewanie
przyjechał do niego kolega z liceum i się zagadali.
TYLKO MNIE NE WYDAJ
Marta, żarliwa katoliczka, nie
pojawiła się wieczorem w kościele na rekolekcjach. Zaprzyjaźniony z jej rodzicami
ksiądz zadzwonił do nich z pytaniem, czy aby nie jest chora. Odpowiedzieli
bardzo już zdenerwowani, że dziewczyna nie wróciła ze szkoły, a jej telefon nie
odpowiada. - Podejrzewam, że została uprowadzona - ojciec Marty wypowiedział
głośno swoje obawy.
Myśli matki krążyły wokół innej
kwestii. Zatelefonowała do Marka: - Czy możliwe, że Marta jest w ciąży? Wiesz
coś o tym? Student zapewnił, że takie podejrzenia nie mają podstaw.
Zaproponował pomoc ojcu Marty w rozwieszaniu w Krakowie plakatów ze zdjęciem
zaginionej. Bardzo się do tego przykładał. Nie odstępował ojca dziewczyny ani
na chwilę, podpowiadał coraz to inne tropy. W pewnej chwili zapytał, czy jest
możliwe zlokalizowanie komórki, jeśli nie ma w niej baterii.
Następnego dnia Marek wyszedł na
uczelnię razem z Moniką (mieszkali w pobliżu) i po drodze wyznał jej, że Marta
nie żyje. Zamordowali ją Krzysiek z Alkiem, jego szkolni koledzy, bo była z
jednym z nich w ciąży.
- Najgorsze jest to - wyznał
narzeczonej - że ja im pomogłem, wskazałem zalew, gdzie mogli pozbyć się
ciała. Błagam, nikomu o tym nie mów.
Monika była w szoku, ale nie
poszła na policję. Wkrótce narzeczony znów się jej zwierzył: - Okłamałem cię,
mówiąc o udziale w morderstwie kolegów z klasy. To ja zabiłem. Jeśli mnie
wydasz, odbiorę sobie życie. Przysięgnij na naszą miłość, że tego nie zrobisz.
Studentka zobowiązała się do
milczenia. Ale postanowiła odejść od Marka. Zadzwoniła do swego promotora, że
nie będzie pisać z tym kolegą pracy licencyjnej. Na pytanie „dlaczego”
rozpłakała się. Profesor nie nalegał.
Zwłoki Marty zauważyli wędkarze na
peryferiach Krakowa w zbiorniku wodnym, który lada dzień miał być zasypany
przez firmę ojca Moniki. Marek K. wiedział o tym z racji zadomowienia się w
domu studentki. Sekcja zwłok wykazała, że 16 -letnia uczennica była w ciąży.
Na adres rodziców Marty nadszedł
list pożegnalny córki. Informowała, że opuszcza dom, gdyż nie znajduje w nim
zrozumienia. Nie trzeba było grafologa, aby stwierdzić, że nie pisała go Marta.
ZABIŁEM, ABY NIE CIERPIAŁA
Zaczęły się przesłuchania. Gdy
Marek po raz pierwszy stanął przed prokuratorem, zaprzeczył, że miał coś
wspólnego ze śmiercią Marty. Odmówił składania wyjaśnień.
Potem zdecydował się odpowiadać na
niektóre pytania śledczych. - Jeśli Marta była w ciąży - wyjaśniał - to nie
ze mną, bo tylko raz doszło do współżycia, potem ona wyjechała na narty do
Austrii, tam poznała niejakiego Szymona z Zakopanego. Po jej powrocie do
Krakowa już się nie spotykaliśmy. Kontakt telefoniczny też się urwał. Ja
znalazłem sobie inną dziewczynę.
Sprawdzono komórkę podejrzanego.
Aż do dnia, kiedy Marta zaginęła, była zapełniona rozmowami z tym kontaktem.
Podobnego adresata miały wysyłane SMS-y.
Biegli z telekomunikacji
odtworzyli też dwie rozmowy Marka z Moniką, tuż po jego powrocie z wyścigów
konnych. O godzinie drugiej w nocy wzburzona studentka pytała narzeczonego, czy
to prawda, że spotyka się z jakąś uczennicą o imieniu Marta. Zagroziła
zerwaniem. Marek wszystkiemu zaprzeczał.
Rozmawiali do świtu. Na koniec on
powiedział, że jest bardzo zmęczony, nie pójdzie na poranny wykład. Obiecała,
że zrobi mu notatki i podpisze go na liście obecności. 010.47 wysłał jej SMS,
że kocha i będzie się uczył do egzaminu w jej pokoju. Jak zwykle wejdzie do
domu przez garaż.
W domu Moniki ujawniono ślady krwi
ofiary. Przesłuchiwany Marek K., nadal nie przyznając się do zabójstwa,
wyjaśnił, w jakich okolicznościach Marta straciła życie. Otóż, gdy zdenerwowana
wybiegła z łazienki, aby pokazać mu potwierdzający ciążę test, on akurat kroił
kiełbasę. Dziewczyna wymachiwała rękami, krzyczała, więc się cofał... W pewnej
chwili stracił równowagę. - Poleciałem do tyłu, upadłem na plecy, ona na mnie,
odruchowo puściłem nóż i trafiłem w jej szyję.
Z ust Marty wylewała się krew,
jęczała z bólu. - Postanowiłem ją ogłuszyć - zeznał przesłuchiwany - aby tak
nie cierpiała. Chciałem zadzwonić na pogotowie, ale bałem się, że nikt nie
uwierzy w moją niewinność. Wtedy pomyślałem, że lepsza jest dla niej śmierć
niż takie męczarnie. Wziąłem z gazu patelnię, uderzałem ją w tył głowy. A gdy
się wygięła, pomogłem sobie wałkiem do ciasta. Gdy już było po wszystkim,
zdjąłem spodnie, żeby się nie pobrudziły, i posprzątałem kuchnię.
Podejrzany usiłował przekonać
prokuratora, że to wszystko zdarzyło się tak nagle, nie wiedział, co robi. -
Ale kanistry, worek na zwłoki, sznurki przygotował pan wcześniej i włożył do
samochodu - zauważył śledczy.
Na kolejnym przesłuchaniu K.
odwołał poprzednie wyjaśnienia. Twierdził, że opowiadał śledczym sen. Śniło mu
się, że niechcący zabił kochaną Martę, bo gdy mocno zdenerwowana napierała na
niego z krzykiem, potknął o jej buty. A trzymał w ręku kuchenny nóż. Nie ma
pojęcia, co naprawdę wydarzyło się w domu Moniki K. Niczego nie pamięta.
Do aresztu trafiła też Monika K.
Postawiono jej zarzut, że przez trzy tygodnie wiedziała o zabójstwie, a nie
powiadomiła policji. Dziewczyna ciężko przeżyła wplątanie jej w morderstwo.
Przerwała studia, leczyła się psychiatrycznie.
ZARAZ ZEMDLEJĘ
Badanie psychologiczne wykazało u
podejrzanego górny poziom inteligencji i dużą niedojrzałość emocjonalną, brak
empatii. Miał niską ocenę własnej osoby i aby ją podwyższyć, grał kogoś innego.
Na przykład globtrotera - opowiadał, jak niebezpieczne przygody rzekomo go
spotkały w Ameryce Południowej. W rzeczywistości nie wyściubił nosa poza
granicę polsko-niemiecką.
Również na rozprawie oskarżony nie
przestał grać. Osuwał się na ławę, udawał omdlenie. Po raz kolejny trzeba było
wzywać lekarza, który nie widział powodu do przerwania procesu. Gdy Marek K.
odzyskiwał świadomość, konsekwentnie wracał do swej linii obrony: nie chciał
zabić, to był wypadek, bo Marta na wiadomość o ciąży wpadła w szał, rzuciła się
na niego z pięściami. Zasłaniał się przed ciosami i wtedy niechcący ugodził ją
nożem, który wyjął do ukrojenia wędliny.
Prokurator udowadniał, że los
Marty był już przesądzony w chwili, gdy po lekcjach weszła do samochodu. Mógł
ją uratować tylko brak kreski na teście ciążowym. K. zdawał sobie sprawę, że
dziewczyna zwierzy się rodzicom, a ci nie pozwolą na aborcję. Nic już nie da
się ukryć w tajemnicy, Monika z nim zerwie. A bardziej mu pasowała: była
bogatsza i dbała o jego interesy - właściwie tylko dzięki niej zaliczał studia.
Działał szybko i metodycznie.
Zabrał Marcie telefon i wywiózł ją do domu, w którym o tej porze nie było
nikogo. Nie przypadkiem też, wjeżdżając do garażu, ustawił samochód tyłem do
bramy tak, aby niedostrzeżony przez sąsiadów mógł przenieść zwłoki do
bagażnika. Potem ukrył rzeczy osobiste Marty. I usiłował wrobić w zabójstwo
swoich dwóch kolegów.
Marek K. został skazany na 25 lat
więzienia. Jego obrońca upierał się przy tezie, że do zabójstwa doszło
przypadkiem, na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Gdyby K. planował
zbrodnię, miałby ze sobą odpowiednie narzędzia. A nie wyciągnięty z szuflady
wałek do ciasta i patelnię.
OPOWIADAŁEM SEN
Prokurator i oskarżyciel posiłkowy
- ojciec ofiary, złożyli apelację, domagając się dożywocia. Eksponowali cynizm
22-letniego mężczyzny, który spotykając się z dwiema narzeczonymi, cały czas
kalkulował, z którą będzie miał wygodniejsze życie. Długo nie mógł się
zdecydować, bo obie panny były posażne, urodziwe, a ich rodzice mu życzliwi.
Sąd apelacyjny uchylił wyrok do
ponownego rozpoznania. Na rozprawie Marek K., który przesiedział już trzy lata,
złożył oświadczenie: - Nie jestem w stanie odpowiadać na żadne pytania sądu ani
prokuratora, ponieważ z dnia na dzień coraz bardziej przeżywam to, co się
stało. Nie mieści mi się głowie, że mogłem coś takiego zrobić. Z jednej strony
chciałbym zapaść się pod ziemię, z drugiej, wyspowiadać się przed światem.
Pamiętam tylko początek tej strasznej tragedii, gdy weszliśmy z Martą do domu
Moniki. Kolejne wydarzenia, aż do tragicznego finału, widzę jak w sennych
majakach. Do dziś nie wiem, co jest prawdą, a co fikcją. Śledczym od początku
mówiłem, że zamiast faktów opowiadam dręczące mnie sny. W protokole nie odnotowali
tej uwagi. Podczas przesłuchań byłem oszalały z rozpaczy, nie zwracałem uwagi
na to, co podpisuję. Oni naciskali, mówiąc: nieważne, czy powiesz prawdę, byleby
to się trzymało kupy. Jak było naprawdę w tej kuch - ni, tylko Bóg wie. Gdybym
mógł, oddałbym za Martę życie.
W maju 2013 r. Sąd Okręgowy w
Krakowie ponownie skazał Marka K. na 25 lat więzienia (wyrok dla Moniki K. za
ukrywanie informacji o zbrodni - rok w zawieszeniu - był już prawomocny). W
kategoriach prawnych zamordowanie dziewczyny zostało ocenione jako działanie z
zamiarem nagłym. Adwokat skazanego wystąpił do Sądu Najwyższego o kasację
wyroku. Sprawa nie była jeszcze rozpatrywana.
W rocznicę śmierci Marty jej matka
spotkała się w sanktuarium w Łagiewnikach z siostrą Marka K. Modliły się w
intencji ich najbliższych. - To dla nas obu jest wielka tragedia - powiedziała
matka zamordowanej uczennicy do siostry mordercy. I włożyła jej do dłoni drewnianą
owieczkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz