Smoleńsk powoli znika
z wystąpień polityków PiS i okładek „niepokornych" pism. Pieczołowicie
budowana mitologia przegrywa z realnością konfliktu na wschodzie.
RAFAŁ KALUKIN
Jeszcze niedawno całkiem poważni ludzie na
prawicy mówili o Ewie Stankiewicz, że to polska Joanna d’Arc. Dziś wstydliwie
spuszczają oczy, gdy ikona mchu domagającego się „prawdy o Smoleńsku” bierze
ostateczny rozbrat ze zdrowym rozsądkiem, spekulując o zamachu rosyjskich
służb na katowicką kamienicę. Paranoja? Być może, ale przecież doskonale
współgrająca z wcześniejszymi opowieściami o bombach próżniowych i innych
akcesoriach smoleńskich teorii spiskowych. Być może więc to nie Stankiewicz
odjechała, ale jej dawni sympatycy wracają z dalekiej podróży.
Większość stron internetowych poszukiwaczy „prawdy o
Smoleńsku” które po katastrofie mnożyły się w tempie geometrycznym, od
miesięcy nie jest aktualizowana. Tradycja smoleńskich miesięcznic jeszcze się
utrzymuje, ale frekwencja w rytuale już nie taka jak dawniej. Jeszcze dwa lata
temu co trzeci Polak nie wykluczał, że mogło dojść do zamachu. Dziś ledwie co
dziesiąty.
A przecież w diagnozie putinowskiej Rosji - przynajmniej w
sferze retorycznej - rację miał nie Donald Tusk, ale Lech Kaczyński.
Wydawałoby się, że to doskonały czas dla mitologii smoleńskiej. A jednak...
Macierewicz w
odstawce
Niedawna konferencja smoleńska przeszła bokiem nawet na
łamach „niepokornych” mediów. Eksperci od Antoniego Macierewicza nie
zaskoczyli tym razem żadną nową hipotezą, powrócono tylko do dawno lansowanych
opowieści o sztucznej mgle. Tyle już wyprodukowano fantastycznych, przeważnie
wykluczających się domysłów, że epatowanie nowinkami musi napotykać trudności.
Inna sprawa, że poszukiwania praktycznie zarzucono. Zespół
parlamentarny Macierewicza trwa już tylko formalnie. Jeszcze w 2013 roku zbierał
się raz na dwa tygodnie, czasem raz w miesiącu, ale w tym roku spotkał się na rocznicę
katastrofy 10 kwietnia, a potem tylko raz w sierpniu.
Wyraźnie brakuje w PiS politycznej woli drążenia sprawy.
Tegoroczna rocznica smoleńska przypadała na początek kampanii wyborczej do Parlamentu
Europejskiego, kiedy to w interesie partyjnym leżało wygładzenie retoryki i
podjęcie próby przyciągnięcia wyborców bardziej umiarkowanych. Mogący ich
wystraszyć Macierewicz został wycofany do dalszego szeregu. Taktyka okazała
się skuteczna, po raz pierwszy od lat PiS szło z PO łeb w łeb i przegrało
wybory minimalnie.
Partyjni stratedzy najwyraźniej
postanowili utrzymać łagodniejszą linię także po wyborach.
Slalom między elektoratem twardym
i miękkim nie jest przecież niczym nowym w polityce Prawa i Sprawiedliwości.
Ukłonom, jakie partia Jarosława Kaczyńskiego składała umiarkowanym wyborcom,
towarzyszyły mrugnięcia okiem w stronę radykałów, zjednoczonych mitem o zamachu
smoleńskim. Celowała w tym „Gazeta Polska”, nieformalny organ „ludu smoleńskiego”.
Jej poprawa pozycji rynkowej po kwietniu 2010 roku - wzrost nakładu tygodnika
oraz wejście na rynek „Gazety Polskiej Codziennie” - wynikała właśnie z tego,
że pismo Tomasza Sakiewicza potrafiło wykorzystać zapotrzebowanie na spiskową
wersję przyczyn katastrofy. Wokół „Gazety Polskiej” rozwijały się kluby
zrzeszające domorosłych poszukiwaczy prawdy i aktywistów organizujących
uliczne celebracje.
'Tyle że tamte złote czasy minęły
- co widać po wynikach sprzedaży. Ostatnia klasyczna okładka smoleńska
(„Salonka Prezydenta. Tam nastąpił wybuch”) pojawiła się w kwietniu tego roku.
Od tej pory jedynym okładkowym nawiązaniem do wydarzenia uznawanego przez
prawicę za jedną z największy cli tragedii w historii Polski było powiązanie
katastrofy TU-154 z zestrzeleniem malezyjsldego boeinga nad wschodnią
Ukrainą. Pismo nadal konsekwentnie straszy „bestią Putinem”, lecz strachu nie
podlewa Smoleńskiem tak gorliwie jak kiedyś.
„Komoruski” do lamusa
Choć o zorganizowanie zamachu
oskarżano Rosję, najważniejszym celem PiS było obarczenie odpowiedzialnością
polskiego rządu. W mniej lub bardziej zawoalowany sposób - jako uczestnika
spisku w zamachu. Całkiem już otwarcie - jako winnego bezsensownego wyścigu o
to, kto i kiedy miał lecieć do Katynia, złej organizacji lotu, oddania
inicjatywy w prowadzeniu śledztwa Rosji, bałaganu z pochówkami, braku
zaangażowania w sprowadzanie do kraju wraku. I pomniejszania pamięci o ofiarach tragedii - od usuwania krzyża na Krakowskim
Przedmieściu po odmowę postawienia pomnika przed pałacem prezydenckim.
Hierarchia wrogów była precyzyjna:
bratający się z Putinem Donald Tusk, wróg krzyża prezydent Bronisław
Komorowski („Komoruski”), organizator lotu
Tomasz Arabski, architekt polityki wschodniej Radosław Sikorski. Niedawna
zmiana rządu była jednak jak wyniesienie tarcz strzelniczych za kulisy. W
polu rażenia pozostał już tylko cieszący się ogromnym poparciem prezydent Komorowski.
Jemu ostrzał smoleński nigdy nie szkodził.
Ostatnio podejmowano próby wtłoczenia
w smoleński kontekst premier Ewy Kopacz. Raczej bezskuteczne, zważywszy na
ofiarną pracę obecnej pani premier przy sekcjach zwłok tuż po katastrofie. Pewnie
można jej zarzucić, że coś zaniedbała, niepodobna jednak sprawić, aby Polacy
uwierzyli, że zacierała tam ślady.
Ale problem w utrzymaniu smoleńskiego
kursu ma głębsze podstawy. Tak się przecież złożyło, że tegoroczna rocznica
katastrofy nastąpiła tuż po rewolucji na kijowskim Majdanie i aneksji Krymu.
Błyskawicznie rozpadło się trwające od 1989 roku przekonanie o bezpieczeństwie
i stabilności państwa polskiego. W obliczu zagrożenia
ze strony Moskwy przywódcy wszystkich partii spotkali się u prezydenta Bronisława
Komorowskiego, aby szukać sposobów reagowania
na kryzys. Nie zabrakło w tym gronie Jarosława Kaczyńskiego, ale antyrosyjski
pryncypializm lidera PiS rozmył się wśród jeszcze bardziej radykalnych diagnoz
Janusza Palikota, a także nowego czołowego jastrzębia polskiej polityki
zagranicznej Włodzimierza Cimoszewicza.
Wymowa wydarzenia była oczywista.
Jeśli Kaczyński w takich okolicznościach przyjmuje zaproszenie do pałacu prezydenckiego,
to nie ma już mowy o „Komoruskim”. Ukazuje się cały fałsz propagandowej figury
- na miejscu zajmowanym dotąd w wyobraźni „ludu smoleńskiego” przez
moskiewskich sprzedawczyków pojawili się nagle w miarę normalni przeciwnicy
polityczni - którym można wiele zarzucić, lecz z pewnością nie zdradę. Bo ze
zdrajcami ojczyzny przecież się nie rozmawia.
Dalsze wydarzenia obalały
wszystkie uzasadnienia dla smoleńskiej linii PiS. Rząd Tuska wspierał wysiłki
Ukrainy w zachowaniu integralności, twardo walczył o dotkliwe sankcje wobec
Rosji, konsekwentnie starał się burzyć zachodnie złudzenia o przewidywalnym Putinie. Nawet odstawienie Polski od
europejskiego stołu dyplomatycznego posłużyło wiarygodności PO. Było
oczywiste, że Polskę odsunięto nie za sprzyjanie interesom rosyjskim, lecz za
niewygodną dla Zachodu jastrzębią linię Warszawy. Jakiż kontrast między Tuskiem
a wielbionym dotąd na polskiej prawicy Viktorem Orbanem,
który okazał się sympatykiem Putina!
Niech polski
duch zmartwychwstanie!
Mitologia smoleńska była próbą
stworzenia alternatywnej przestrzeni, w której odżyje tradycyjny polski duch
kierujący się racjami honoru, godności i narodowej dumy. „Po 10 kwietnia
przejrzałem na oczy” - mawiał człowiek smoleński, choć trudniej mu było
opowiedzieć, co takiego ujrzał. Po niemal 200-letniej romantycznej tresurze
wybór narodowych fantomów był całkiem bogaty.
Doświadczenie realnego świata, czyli
Polski modernizującej się na zachodnią modłę, nagle rozjechało się z
romantycznym doświadczeniem polskości. Człowiek smoleński pragnął uporządkować
swój wewnętrzny świat, mawiał, że „prawda zwycięży”. Tylko jaka prawda?
Prawda o przyczynach katastrofy coraz
natarczywiej symbolizowała głębszą, bliżej nieokreśloną prawdę uniwersalną. W
obchodach rocznicowych w kwietniu 2013 roku smoleńska mitologia osiągnęła swój
pełen rozkwit. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego przedstawiano na podobieństwo
Chrystusa, las smoleński miał być jego Golgotą, a postulowany powrót na cokole
pomnika mógł się kojarzyć ze zmartwychwstaniem polskiego ducha splugawionego
przez III RP.
Na razie jednak celebrowano śmierć
i poniżenie, upajano się zdradą i samotnością. „Bóg
kocha Polskę! Dlatego nie pozwala nam upodobnić się do innych narodów” - kazał
o. Gabriel Bartoszewski podczas jednej z miesięcznic smoleńskich.
Innym razem ks. Jan Sikorski
ostrzegał: „Otrzymujemy ze Wschodu import wielu kłamstw i przewrotności, a od
Zachodu również płynie śmiertelna zaraza, która może nas zniszczyć”. W
teologii smoleńskiej Polska była osamotniona, zniewolona, balansowała na
krawędzi narodowego bytu. „Polska będzie wolna albo nie będzie jej wcale” -
powtarzał pasowany na wieszcza Jarosław Marek Rymkiewicz.
Oczywiście „prawda o Smoleńsku”
przy okazji delegitymizowała rządy PO i jako taka służyła interesom PiS. Jej
moralnym wymiarem chętnie szantażowano więc rząd, gdyż z góry wiedziano, że
władza nie wyegzekwuje od Moskwy dążeń ludu smoleńskiego. Zresztą i tak Rosja
była tu bardziej symboliczną dekoracją niż źródłem realnej opresji.
Kres dumy narodowej
Skończyło się wraz z aneksją
Krymu. Historia przyspieszyła. Okazało się, że - jak pokazały natychmiast
sondaże - blisko połowa rodaków boleśnie odczuła, że nasze granice nie są
bezpieczne. To najwięcej od czasu moskiewskiego puczu Janajewa w 1991 roku!
Obecnie dalszej eskalacji konfliktu na wschodzie i wynikających stąd zagrożeń
dla Polski obawia się ponad dwie trzecie z nas. Wzrosło zainteresowanie
dziedzinami, które dotąd budziły niemal wyłącznie emocje elit - zwłaszcza
bezpieczeństwem energetycznym. Wobec niepewności co do gwarancji NATO
zwiększyło się poparcie dla integracji europejskiej. Polak nie pali się do
przyjmowania euro, ale przyklaśnie budowaniu europejskich sił zbrojnych.
Z perspektywy doraźnych sondaży i
kleconych na ich podstawie marketingowych zagrywek trudno jeszcze uchwycić
wyłaniające się zarysy nowej sytuacji. Są jednak podstawy, aby postawić tezę,
że myślenie Polaków o polityce w większym stopniu cechuje dziś realizm.
Nic więc dziwnego, że racje godności i honoru zdają się schodzić na dalszy
plan. Nieprzypadkowo właśnie teraz na prawicy wybuchł spór o wartość tradycji
insurekcyjnej. I nawet romantycy broniący w tym sporze Powstania Warszawskiego
nie mówią już Rymkiewiczem, tylko starają się dowieść militarnego i
politycznego sensu zrywu.
Bliski Narodowej Demokracji historiozof
Aleksander Bocheński dowodził niegdyś, że godność i honor to kategorie typowe
dla stosunków między jednostkami. W epoce feudalnej, gdy o polityce państw
decydowała wola władców, ich osobiste ambicje i urazy wpływały na stosunki
międzynarodowe. Jednak wraz z pojawieniem się państwa nowożytnego wszelkie
uszczerbki na dumie wielkich zbiorowości przyjmowane są łagodniej. Zbiorowość
w swej mądrości racjonalniej kalkuluje swe interesy i potrafi zmierzyć różnice
potencjałów między państwami. Ma bowiem świadomość, że w razie konfliktu
najwyższą cenę zapłaci lud.
Jak wobec tego potraktować momenty
narodowego oczadzenia, tak dobrze rozpoznane w XX wieku? Pisał Bocheński:
„Tam, gdzie następują ostre reakcje państw nowoczesnych na obrazy, można się
zawsze łatwo doszukać i motywu rozumowego, który jest tylko pokryty dla
lepszego pobudzenia swoich tłumów do boju pretekstem obrażonego honoru”.
Dysonans jest szczególnie wyraźny
w dzisiejszej Polsce. Od pokoleń jesteśmy wychowywani wkulcie romantyczno-
insurekcyjnym. A zarazem Polacy są w swej masie społeczeństwem chłopskim - tuż
po wielkiej rewolucji społecznej, lecz z ciągle zachowanym dawnym genotypem,
podpowiadającym, że w dziejowych zawirowaniach w pierwszej kolejności należy
zadbać o rodzinę i własne gospodarstwo.
W Powstaniu Warszawskim walczyło
około 30 tysięcy żołnierzy. Jak na ponadmilionową metropolię - nie tak znowu
wielu. Co więcej, cywilna ludność daleka była od powszechnego poparcia dla zrywu.
Dziś powstanie wydaje się najważniejszym mitem Polski romantycznej. Ale czy to
oznacza, że rzesze wyznawców w razie zagrożenia podążą szlakiem swych idoli?
Rzecz wysoce wątpliwa.
Podobnie z mitem smoleńskim. W
przestrzeni zaludnionej przez narodowe duchy miał się doskonale. Gdy został
skonfrontowany z realnym światem, który okazał się mniej bezpieczny, niż nam
się wcześniej wydawało, jawi się dziwacznym fantazmatem. Dopiero co człowiek
smoleński śpiewał w kościołach: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Dziś
pewnie wznosi modły do Boga, aby wolną ojczyznę - tę, którą mamy! - przed
wrogiem nam obronił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz