piątek, 24 lipca 2015

IN VETRO Z MIŁOŚCI



MARIA BĄK-ZIÓŁKOWSKA I ADAM ZIÓŁKOWSKI, RODZICE PIERWSZEGO POLSKIEGO DZIECKA Z IN VITRO: Próbowaliśmy wszystkiego. To była nowa metoda, którą wtedy odbieraliśmy jako dar boży.

ANNA GOC: Po przeczytaniu kazania abp. Dzięgi po raz pierwszy w życiu nie poszedł Pan na niedzielną mszę.
ADAM ZIÓŁKOWSKI: Na początku nie wie­działem, co gorsze: pójść czy zostać w domu.

Rozmawiali Państwo o tym?
MARIA BĄK-ZIÓŁKOWSKA: Byliśmy zdru­zgotani tym, co przeczytaliśmy. To była po­tworna niedziela. Nie wyobrażałam sobie, żeby mąż po takich słowach mógł pójść na mszę. On nie był chyba jeszcze zdecydowa­ny. Powiedziałam mu: idź, ale z zawieszoną
na szyi kartką „Jestem ojcem dziecka poczę­tego metodą in vitro”.

Które słowa zabolały najmocniej?
AZ: Najboleśniejszy był ten fragment, w którym abp Dzięga zapewniał dzieci uro­dzone dzięki metodzie in vitro, że Kościół je „kocha”. A chwilę dalej mówił, że ich rodzi­ce są mordercami ich rodzeństwa.
MBZ: Zamarłam, kiedy to przeczytałam. Nie mogłam złapać oddechu. Myślałam: co za podłość. Najpierw piętnować dzieci, po­tem zdjąć z nich winę, następnie zapropo­nować im odpokutowanie poprzez udział w ruchach pro-life, poprzez działania skiero­wane przeciw własnym rodzicom.

Kiedy decydowali się Państwo na metodę in vitro, to wiedzieli, że może być problem z odnalezieniem się w Kościele?
MBZ: Decyzję podejmowaliśmy prawie 30 lat temu. Wtedy ten temat w Kościele był jeszcze nieobecny. Ale podjęlibyśmy ją również, gdyby Kościół walczył z nią tak jak dzisiaj.

Zabieg odbył się w 1986 r.
MBZ: Leczenie zaczęliśmy pięć lat wcze­śniej. Będę mówiła w liczbie mnogiej, bo choć problem niepłodności dotknął mnie, przeżywaliśmy go razem. Poddaliśmy się wszystkim koniecznym procedurom dia­gnostycznym i wykorzystaliśmy każdą możliwość leczenia, która była wtedy do­stępna.
AZ: Zaczynaliśmy od tzw. naprotechnologii.
MBZ: Mam jeszcze tony zeszytów, w któ­rych zapisywałam wyniki wieloletniej ob­serwacji śluzu i temperatury. I kilka segre­gatorów pełnych dokumentacji medycznej.

Były inne możliwości?
MBZ: Wtedy raczej niewielkie. I bolesne. Jedną z najbardziej obciążających organizm była tzw. szczepionka Delbeta, zawierająca m.in. gronkowce i pałeczki ropy błękitnej. Dostawało się ją seriami. Każdemu zastrzy­kowi towarzyszył potworny ból głowy i go­rączka sięgająca 40 stopni.
AZ: Podawano ją m.in. saperom, żeby wzmocnić ich odporność.
MBZ: Nam nie pomogła. Kiedy krajowe możliwości się wyczerpały, zaczęliśmy szu­kać zagranicznych. Zdecydowaliśmy się na laserową operację udrożnienia jajowodów, której poddałam się we Francji.
AZ: Wyjazd do Lyonu i zabieg kosztował żonę pół roku pracy. I choć operacja się po­wiodła - jajowody zostały udrożnione - to nie przyniosła żadnych efektów.

Kiedy dowiedzieli się Państwo o meto­dzie in vitro?
MBZ: Chwilę po tym, gdy mąż został sty­pendystą włoskiego instytutu naukowe­go. Okazało się, że zabieg jest refundowany przez państwo włoskie, a nasz prawie dwu­letni pobyt wystarczająco długi, byśmy mo­gli spróbować.

Decyzja zapadła od razu?
AZ: Decyzja? Jaka decyzja? Próbowaliśmy wszystkiego, co było możliwe. In vitro było kolejną metodą. Było dla nas jasne, że jeśli mamy okazję, to z niej skorzystamy.
MBZ: Nie zastanawialiśmy się, czy war­to. Jeśli od lat o coś się walczy, każdą nową możliwość odbiera się jako dar boży.
AZ: Od razu po przyjeździe do Rzymu żona zaczęła starania o zabieg.
MBZ: Przeszkodą był język, którego wtedy jeszcze nie znałam, a który był konieczny, by przebrnąć przez rozbudowaną biurokra­cję. Na szczęście mieliśmy wielu przyjaciół, którzy nam pomagali.
AZ: Pamiętam taki wieczór, kiedy wraca­liśmy z Bazyliki św. Piotra i żona wylicza­ła wszystkie formalności, które musi zała­twić. To było niesamowite: obserwować, jak je później jedną po drugiej odhaczała.
MBZ: Włosi, kiedy słyszeli, że chodzi o dziecko, byli nastawieni entuzjastycznie, bardzo się angażowali.

W Polsce było inaczej?
MBZ: Nie. Polscy lekarze byli tak samo za­angażowani. Robili wszystko, co mogli. Tyle że to były czasy, kiedy na półkach sklepo­wych stała herbata Ulung i ocet. Podobnie było w medycynie.

Co po biurokracji?
MBZ: Trafiliśmy do uniwersyteckie­go ośrodka leczenia niepłodności metodą in vitro. Tam znowu otrzymaliśmy wspar­cie. Po krótkim czasie rozpoczęliśmy przy­gotowania do zabiegu.

Terapia hormonalna była obciążająca?
MBZ: Nie. Z tego, że może być, zdałam so­bie sprawę dopiero w ubiegłym roku, kiedy spotkałam się z kilkoma kobietami, które przechodziły ją bardzo ciężko. Dla mnie to był szczęśliwy czas. Codziennie jeździłam do kliniki. Kiedy wstawałam przed piątą, za oknem było jeszcze ciemno. Wsiadałam do pierwszego porannego autobusu na jednej pętli, wysiadałam na drugiej.
AZ: To były dwie pełne trasy. Każda zaj­mowała ponad 45 minut.
MBZ: W klinice podawano nam hormo­ny. Po dwóch tygodniach stymulacji po­brano komórki jajowe i czekaliśmy na transfer...
AZ: ...do którego doszło 19 września. Były trzy ważne dla nas dziewiętnastki. Pierwsza 19 września: transfer. Druga 19 listopada: początek krwawienia. Trzecia 19 grudnia: ustanie krwotoku.

Zacznijmy od pierwszej.
MBZ: Pobranie komórek jajowych wy­konywało się wtedy przy pełnej narkozie metodą laparoskopową poprzez powłoki brzuszne. Po wybudzeniu ucisk na prze­ponę utrudniał oddychanie. Bolało. Któ­raś z dziewczyn z naszej grupy zażartowa­ła, a my chcąc się roześmiać, zamarłyśmy w bezdechu.
Wszczepiono mi trzy zarodki. Kiedy to się stało, biły dzwony na Anioł Pański. I ja... (ociera łzy). Miałam taki różaniec papieski. Ściskałam go i modliłam się, żeby się udało. (Po chwili) Dla nas to była pierwsza i ostat­nia próba. Wiedzieliśmy, że do kolejnej nie przystąpimy, bo nie będziemy mogli zostać w Rzymie dłużej, niż na to pozwoli stypen­dium męża.

Później czekanie na wynik.
AZ: Odbierałem go sam, żona leżała w domu. Otworzyłem kopertę i zgłupiałem ze szczęścia. Wracałem jak na skrzydłach. Rzym, jak zwykle w godzinie powrotów, był zakorkowany. Zdecydowałem, że szybciej dojdę do domu. Właściwie dobiegłem.

Co wydarzyło się 19 listopada?
AZ: Żona już wtedy starała się nie podno­sić z łóżka.
MBZ: Adam codziennie robił mi zastrzyki. Najpierw ćwiczył na poduszce. Dzielił ją na cztery części i próbował wbić igłę na zmianę w lewy i prawy górny róg. Trzeba przyznać, że szło mu całkiem dobrze.
AZ: Przygotowywaliśmy się właśnie do odwiedzin znajomych. Nagle usłysza­łem wołającą mnie żonę. Zobaczyłem, że krwawi. Wiedzieliśmy, że to może ozna­czać początek ronienia. Ja się rozłożyłem nerwowo. A Maryla chwyciła ten papie­ski różaniec i zaczęła wydawać mi pole­cenia, co mam dalej robić. Wynajmowali­śmy wtedy pokój u Włochów. Wbiegłem do nich i poprosiłem, żeby zawieźli nas do szpitala. Pospieszyli z pomocą, ale że aku­rat jedli kolację, musieliśmy chwilę po­czekać (śmiech).
MBZ: Pierwsza noc w szpitalu była dra­matyczna. Nie mogłam zasnąć. Zastygłam w bezruchu.
AZ: Żona przez tydzień nawet nie drgnę­ła. Takiej determinacji nie widziałem nigdy w życiu.

Jak długo to trwało?
MBZ: Siedem miesięcy. Z początku jeszcze nie wiedziałam, że tak będzie już do końca. Nie mogłam się nawet podnieść. Po kilku dniach zrobił mi się na głowie jeden wiel­ki kołtun.
AZ: Wcale nie. Włosy ci się tylko trochę skudliły.
MBZ: Adam codziennie je rozczesywał. Pani leżąca obok doradziła, żeby używał mokrego grzebienia. Dla mnie najważniej­sze było to, żeby nic nie stało się dziecku. Powiedziałam sobie twardo, że się nie ru­szę.

Wiedziała Pani, że to jedyna szansa?  
MBZ: Tylko w pewnym sensie. Lekarzowi, który do mnie przychodził, zadawałam co­dziennie to samo pytanie: kiedy będę mogła się podnieść? Myślałam, że to potrwa jeszcze tydzień, góra dwa.
AZ: To był mądry, doświadczony lekarz. Mówił: „zobaczymy, może już niedługo”. Nie obiecywał, ale dawał nadzieję.
MBZ: Zrobił też jedną rzecz, za którą do dziś jestem mu wdzięczna. Obok mnie le­żała Milena, dziewczyna w podobnej sytu­acji. Też krwawiła. Codziennie mówiłyśmy sobie: „wiesz, u mnie mniej”, albo: „dziś tro­chę więcej”. Tak sobie nawzajem pomaga­łyśmy. Kiedy zobaczył, że potrzebujemy wsparcia, przyniósł urządzenie, dzięki któ­remu można usłyszeć bicie serca dziecka. Dźwięk był głośny, uderzenia szybkie, ryt­miczne. A my, Boże, jakie byłyśmy tamtego dnia szczęśliwe.

Ostatnia dziewiętnastka.
AZ: W grudniu. Krwawienie ustało.

Zagrożenie minęło?
MBZ: Nie, zostało do końca. Ale byliśmy razem. To nas ratowało.
AZ: Tak, choć żona musiała codziennie słuchać o moich świątyniach rzymskich. Pisałem habilitację, więc komuś musiałem o tym wszystkim opowiadać.
MBZ: Adam codziennie przynosił mi czy­stą bieliznę, którą prał w domu. Na począt­ku zachodziłam w głowę, jak on to robi, że majtki za każdym razem są zwinięte w kul­kę. Dopiero po jakimś czasie domyśliłam się, że je wyżyma i w takiej formie zostawia do wyschnięcia (śmiech).

Państwa córka w jednym z wywiadów powiedziała, że księża, którzy do Pani przychodzili, nawet nie chcieli Pani spowiadać, tylko widząc podpiętą do tylu kroplówek, od razu rozgrzeszali.
MBZ: Kroplówki miałam w obu rękach przez prawie cały czas. Część była dla mnie, część dla Agi, która bardzo chciała przyjść na świat, co przekładało się na nieustające skurcze macicy.
Odwiedzał nas wtedy ks. Adam Boniecki. Widząc mnie w tej kondycji, odpuścił mi grzechy, nim zdążyłam się wyspowiadać. Przychodzili też znajomi, którzy mi współ­czuli. A ja byłam szczęśliwa.

Do porodu zostało już niewiele.
MBZ: Tego dnia mąż przyszedł jak co rano mnie umyć. Doszedł do dużej wpra­wy w przebieraniu osoby podpiętej do kil­ku kroplówek, których nie można odłączyć. Najpierw przez rękaw koszuli przekładał butelkę, później szła jedna ręka, dalej gło­wa, następne butelki i wreszcie druga ręka. Kiedy byłam gotowa, zjechaliśmy na od­dział operacyjny.
AZ: Ja nie mogłem wejść.
MBZ: Może zmilczę (śmiech).
AZ: Kilometr od kliniki był niemiecki instytut archeologiczny. Pomyślałem, że skoro i tak nie mogę wejść, to skoczę tam, w międzyczasie.
MBZ: Teraz funkcjonuje to jako rodzinna anegdota: jak to Adam, w międzyczasie, wy­skoczył do biblioteki.
AZ: Ale zdążyłem na czas.
MBZ: Zdążyłeś. Dla nas tamtego dnia za­czął się nowy etap w życiu. Lepszy.

Kiedy pojawiły się pierwsze sygnały ze strony Kościoła dotyczące in vitro?
MBZ: 22 lutego 1987 r. opublikowano „In­strukcję o szacunku dla rodzącego się życia i o godności jego przekazywania”, której au­torem był ówczesny prefekt Kongregacji Na­uki Wiary, kard. Ratzinger.

Trzy miesiące przed porodem.
MBZ: Tak. Poczułam wtedy uderzenie w brzuch. Ale ono trwało tylko chwilę. Tyle przeszliśmy. Noszę w sobie dziecko, o którego życie wciąż walczymy. To jed­no się liczy.

Tamten dokument zapowiadał dzisiej­szą dyskusję o in vitro?
MBZ: Zupełnie nie. Był napisany akade­mickim językiem, nieprzypominającym tego, którego dziś używają księża i biskupi.
AZ: Faktem jednak było, że w tym akurat czasie w Rzymie urodziło się polskie dziec­ko z in vitro, a papieżem był Polak. Zaczęli w tej sprawie dzwonić dziennikarze, pytając na wstępie, czy jestem katolikiem. Byłem wściekły. Powiedziałem, że tak i że bardzo chętnie powiem im, co o tej instrukcji my­ślę. Musiałem to powiedzieć bardzo ostro, bo więcej się nie odezwali.
Pojawiły się jakieś inne reakcje?
AZ: Dopiero po powrocie, ze strony mojej mamy. Była szczególną katoliczką, bardzo gorliwą, ale ciągle wadzącą się z Kościołem. Poza tym, jako historyk średniowiecznik, była też dobrą kazuistką. Zapytała o daty. Kiedy powiedzieliśmy jej, że zabieg odbył się przed publikacją instrukcji, uznała, że pro­blem, o którym zaczyna mówić Kościół, nas nie dotyczy.

A Pan?
AZ: Ja jestem synem swojej matki: zarów­no jeśli chodzi o religijność, jak i o sposób myślenia. Ale podczas gdy jej wystarczyło to, że Aga została poczęta pół roku przed in­strukcją, dla mnie ta cała instrukcja nie mia­ła żadnego znaczenia. Liczyło się to, że nasze dziecko niebawem się urodzi.

A jak Pan radzi sobie z tym, co Kościół mówi dziś o in vitro?
AZ: Już znacznie wcześniej zacząłem po całym Poznaniu szukać mszy, na których kazania głosiliby mądrzy księża.

Udawało się?
AZ: Różnie. Czasami wychodziłem z ka­zania. W końcu zacząłem chodzić na msze dla dzieci.

To jest rozwiązanie?
AZ: Udział w mszy od wielu lat dawał mi radość. Nie chcę z tego rezygnować.
MBZ: Ale chodząc na msze dla dzieci, w ja­kiś sposób się poddajesz.
AZ: Teraz mam kłopot, bo są wakacje i nie ma mszy dla dzieci. Można się śmiać, ale to będzie śmiech jak z Makuszyńskiego, ten, którym śmieje się człowiek na wpół już osza­lały.

Potrzeba zostania w Kościele jest sil­niejsza od impulsów skłaniających do
wyjścia z niego?
AZ: Tak, dlatego pewnie i tym razem dam mojemu Kościołowi kolejną szansę. I znów będę sobie powtarzał, za moją mat­ką, że ministerium jest wieczne, a ministri przejściowi.
Poza tym od dawna sam rozeznaję, co jest moim grzechem, a co nie jest, dzięki czemu łatwiej mi być w Kościele. Mogę sobie jed­nak zadać pytanie, do czego w takim razie Kościół jest mi potrzebny.

Zna Pan odpowiedź?
AZ: Pani byłaby dobrym spowiednikiem, ale zaczynamy wchodzić zbyt głęboko. Dla mnie to nie jest dobry moment na takie py­tania. Sam je wypieram. Tym bardziej że zostałem sam. Obie kobiety, które kocham, odeszły z Kościoła.

Co wpłynęło na Pani decyzję?
MBZ: Nie mogłam znieść deprecjonowa­nia kobiet przez Kościół katolicki, a dys­kusja o in vitro przelała czarę goryczy. Nie chciałam być we wspólnocie, która co chwi­lę zadaje mi cierpienie. Nie potrafiłam też uczestniczyć w czymś cząstkowo, godząc się na wybrane elementy tej rzeczywistości. Zwłaszcza kiedy jest ona ważna. Swojego miejsca szukam w Kościele protestanckim.

Rozmawiali Państwo z córką o jej decyzji?
AZ: Aga apostazji dokonała w 2013 r., ale od Kościoła odeszła znacznie wcześniej.
Dla niej zwrotem była sprawa abp. Paetza. Była wtedy uczennicą gimnazjum urszula­nek, a więc żeńskiego, stąd partnerami jej i jej koleżanek byli uczniowie sąsiedniej szkoły męskiej, z których jeden, jej kolega, padł ofiarą dyrektora-pedofila. Te dwie spra­wy w tym samym czasie sprawiły, że nasze dziecko zostało zgorszone w pełnym znacze­niu słowa. A apostazję wywołała oczywiście kampania przeciw in vitro. Ciężko przeży­łem jej decyzję, ale nie powiedziałem słowa. Rozumiałem ją.

Państwa córka długo nie wiedziała o tym, że przyszła na świat dzięki i metodzie in vitro. Chcieli ją Państwo chronić?
MBZ: W pewnym sensie tak. Już wtedy za­częła pojawiać się presja społeczna.
AZ: A na dzieci, które urodziły się z in vi­tro, mówiło się „dzieci z probówki”. To było deprecjonujące. Ale nie mieliśmy zamiaru tego zatajać. Wiedzieliśmy, że kiedyś do tej rozmowy dojdzie.

Dziś Państwa córka pisze, że słowa polityków i duchownych nie trafiają w próżnię i że mogą doprowadzić do tragedii, jak w Bieżuniu.
AZ: Bo mechanizm jest, niestety, ten sam. Dla niej ważne było to, że mogła się ujawnić. Powiedzieć: to wszystko, co mówicie, kieruj­cie do mnie. Myślała, że jeśli ci, którzy ranią, zobaczą twarze dzieci z in vitro, zastanowią się nad tym, co mówią.

Były inne reakcje?
MBZ: Tak, bardzo różne. Najwięcej było i jest głosów wsparcia, głównie od rodziny i przyjaciół. Ale atmosfera stopniowo gęst­niała. Przedsmak poczułam ze strony zwy­kłego przechodnia w 2009 r.

Co się wydarzyło?
MBZ: Wzięłam udział w programie emito­wanym przez lokalną telewizję kablową. Za­łożyłam charakterystyczną, zieloną sukien­kę, po której później najprawdopodobniej mnie rozpoznano.
Pojechałyśmy z Agą. W programie wystą­pili też pani z ruchu broniącego życia i pro­fesor, który odpowiadał za pierwsze próby in vitro w Poznaniu. Aga oglądała debatę w sali przed studiem. Najpierw głos zabrała pani z ruchu pro-life, która wcześniej - kie­dy robiono nam makijaż - zachwycała się moją sukienką. Na wizji od razu mnie stor­pedowała. Byłam oszołomiona jej przemia­ną. Dotąd nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak wyschnięcie gardła, które unie­możliwia nawet przełknięcie śliny. Ledwo doniosłam szklankę z wodą do ust. Próbo­wałam coś odpowiedzieć, ale nie bardzo mi się to udawało. Kilka dni później miałam na sobie tę samą sukienkę. W kolejce do kasy w sklepie stanął za mną pan, który cały czas coś międlił w ustach. Słyszałam tylko jakieś pojedyncze słowa: „kościół”, „te k...” itd. Nie brałam ich do siebie. Aż do chwili, kiedy od­chrząknął i mnie opluł. Zamarłam. Chyba nawet słowa nie powiedziałam.

Podobne sytuacje się powtarzały?
MBZ: Nie. Inne były subtelniejsze. Ale za to dotkliwe. Nasiliły się po wywiadzie, któ­rego Aga udzieliła „Wysokim Obcasom” w 2012 r. I po jej decyzji o apostazji. Ale o tym nie chcemy mówić.

Jak Państwo oceniają obecną debatę o in vitro?
MBZ: Najgorsza jest ignorancja. Ludzie mówią o in vitro, nie mając o nim zielonego pojęcia. Przykładem jest zatrważająca mery­torycznie ostatnia debata w Senacie, kiedy to panowie senatorzy mówili na przykład o nas, rodzicach dzieci z in vitro, że wybór tej metody to nasza fanaberia wynikająca z próżności.

Mówili też, że dzieci można wymodlić.
AZ: I tu, przy całej swojej ignorancji, mie­li rację. Nasza Aga jest dzieckiem wymodlo­nym.
Rozmawiała ANNA GOC

MARIA I ADAM ZIÓŁKOWSCY są rodzicami pierwszego ujawnionego dziecka z in vitro w Polsce. Maria Bąk-Ziótkowska jest architektką wnętrz, wiceprezeską Fundacji Wyrównywania Szans „Pokolenia”, radną osiedla Stary Grunwald w Poznaniu. Adam Ziółkowski jest historykiem starożytności, profesorem zwyczajnym w Wydzia­le Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego.



Polscy biskupi o in vitro

ABP HENRYK HOSER, przewodni­czący Zespołu Ekspertów KEP *        ds. Bioetycznych, w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną, 12 lipca 2015 r.

„(...) Ustawa, którą uchwalono, jest, w mojej ocenie, najgorszą ustawą w dzie­jach parlamentaryzmu polskiego”.
„Skutki biologiczne i genetyczne tej ustawy będą negatywne. Są one w dużej mierze nieprzewidywalne zarówno w pierwszym pokoleniu dzieci poczętych w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego, jak i w pokoleniach następnych. Ekspresja genów dokonuje się bowiem w ciągu całego życia człowieka i przenosi się również na następne pokolenia. Jest to więc ustawa nieobliczalna”.

BP WIESŁAW SZLACHETKA, podczas odpustu Matki Bożej Szkaplerznej w Swarzewie, 19 lipca 2015 r.

„Dzisiaj można zaobserwować różnego rodzaju działania, które niszczą rodzinę. Ujawniają się one w licznych rozwodach, wolnych związkach udających małżeń­stwo, w braku poszanowania życia w jego początkach. Tę dramatyczną sytuację potęgują jeszcze ekspery­menty z in vitro, nazywane przewrotnie leczeniem niepłodności”. „By z in vitro mogło urodzić się jedno dziecko, musi zginąć czterdzieścioro innych.
Ukazują to wyniki badań opublikowane przez bry­tyjski dziennik »Daily Telegraph«. W Wielkiej Brytanii z blisko 3,8 min poczętych dzieci przy pomocy metody in vitro urodziło się zaledwie 122 tysiące. Z tego wynika, że ponad 3,5 min ludzi musiało zostać zamrożonych albo zginąć. A więc trzykrotnie więcej niż w niemieckim obozie koncen­tracyjnym w Oświęcimiu”.


ABP STANISŁAW GĄDECKI, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, w liście do Bronisława Komorowskiego, 17 lipca 2015 r.

„Im właśnie [dzieciom nienarodzonym - red.], tuż po poczęciu, odbiera się prawo do rozwoju, narodzin i godnego życia.
W ten sposób traktuje się je nie jako osoby ludzkie, ale jako przedmioty, którymi można dowolnie dysponować”.


ABP ANDRZEJ DZIĘGA, metropolita szczecińsko-kamieński, podczas 24. Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę, 12 lipca 2015 r.

„Wy przygotowaliście jednak ustawę zbrodniczą, bo odmawia się w niej człowieczeństwa żyjącemu i poczętemu człowiekowi. Wy przygotowaliście ją zbrodniczo, bo można ludzi bezkarnie zabijać tylko dlatego, że jakiemuś profesorowi w laboratorium dziecko się nie udało, jest chore czy źle się rozwija. To jest czysta eugenika, to jest zbrodnia”. „Drodzy siostry i bracia [do dzieci poczętych dzięki metodzie in vitro - red.], wam chcemy powiedzieć, że was kochamy; że was niesiemy w sercu. Jesteśmy razem z wami, bo wy nie je­steście niczemu winni. Wy jesteście darem Bożej miłości dla świata, choć ten dar został przez dorosłych wymuszony gwałtem na naturze”.
„To nie jest wasza wina, że aby się jedno z was narodziło, to kilkadziesiąt innych dzieci musiało zamrzeć albo być zabi­tych. To nie jest wasza wina - za to odpowiedzą dorośli przed Bogiem, ci którzy to nakazali, którzy to zaproponowali”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz