MARIA BĄK-ZIÓŁKOWSKA
I ADAM ZIÓŁKOWSKI, RODZICE PIERWSZEGO POLSKIEGO DZIECKA Z IN VITRO: Próbowaliśmy wszystkiego. To była nowa metoda, którą wtedy
odbieraliśmy jako dar boży.
ANNA GOC: Po przeczytaniu
kazania abp. Dzięgi po raz pierwszy w życiu nie poszedł Pan na niedzielną mszę.
ADAM ZIÓŁKOWSKI: Na początku nie wiedziałem, co
gorsze: pójść czy zostać w domu.
Rozmawiali Państwo o tym?
MARIA BĄK-ZIÓŁKOWSKA:
Byliśmy zdruzgotani tym, co przeczytaliśmy. To była potworna niedziela. Nie wyobrażałam
sobie, żeby mąż po takich słowach mógł pójść na mszę. On nie był chyba jeszcze
zdecydowany. Powiedziałam mu: idź, ale z zawieszoną
na szyi kartką „Jestem ojcem
dziecka poczętego metodą in vitro”.
Które słowa zabolały
najmocniej?
AZ: Najboleśniejszy
był ten fragment, w którym abp Dzięga zapewniał dzieci urodzone dzięki
metodzie in
vitro, że Kościół je „kocha”. A chwilę dalej mówił, że ich rodzice
są mordercami ich rodzeństwa.
MBZ: Zamarłam, kiedy
to przeczytałam. Nie mogłam złapać oddechu. Myślałam: co za podłość. Najpierw
piętnować dzieci, potem zdjąć z nich winę, następnie zaproponować im
odpokutowanie poprzez udział w ruchach pro-life, poprzez działania
skierowane przeciw własnym rodzicom.
Kiedy
decydowali się Państwo na metodę in vitro, to
wiedzieli, że może być problem z
odnalezieniem się w Kościele?
MBZ: Decyzję
podejmowaliśmy prawie 30 lat temu. Wtedy ten temat w Kościele był jeszcze
nieobecny. Ale podjęlibyśmy ją również, gdyby Kościół walczył z nią tak jak
dzisiaj.
Zabieg odbył
się w 1986 r.
MBZ: Leczenie
zaczęliśmy pięć lat wcześniej. Będę mówiła w liczbie mnogiej, bo choć problem
niepłodności dotknął mnie, przeżywaliśmy go razem. Poddaliśmy się wszystkim
koniecznym procedurom diagnostycznym i wykorzystaliśmy każdą możliwość leczenia,
która była wtedy dostępna.
AZ: Zaczynaliśmy od
tzw. naprotechnologii.
MBZ: Mam jeszcze tony
zeszytów, w których zapisywałam wyniki wieloletniej obserwacji śluzu i
temperatury. I kilka segregatorów pełnych dokumentacji medycznej.
Były inne
możliwości?
MBZ: Wtedy raczej
niewielkie. I bolesne. Jedną z najbardziej obciążających organizm była tzw.
szczepionka Delbeta, zawierająca m.in. gronkowce i pałeczki ropy błękitnej.
Dostawało się ją seriami. Każdemu zastrzykowi towarzyszył potworny ból głowy i
gorączka sięgająca 40 stopni.
AZ: Podawano ją m.in.
saperom, żeby wzmocnić ich odporność.
MBZ: Nam nie pomogła.
Kiedy krajowe możliwości się wyczerpały, zaczęliśmy szukać zagranicznych.
Zdecydowaliśmy się na laserową operację udrożnienia jajowodów, której poddałam
się we Francji.
AZ: Wyjazd do Lyonu i
zabieg kosztował żonę pół roku pracy. I choć operacja się powiodła - jajowody
zostały udrożnione - to nie przyniosła żadnych efektów.
Kiedy
dowiedzieli się Państwo o metodzie in vitro?
MBZ: Chwilę po tym,
gdy mąż został stypendystą włoskiego instytutu naukowego. Okazało się, że
zabieg jest refundowany przez państwo włoskie, a nasz prawie dwuletni pobyt
wystarczająco długi, byśmy mogli spróbować.
Decyzja
zapadła od razu?
AZ: Decyzja? Jaka
decyzja? Próbowaliśmy wszystkiego, co było możliwe. In vitro było
kolejną metodą. Było dla nas jasne, że jeśli mamy okazję, to z niej
skorzystamy.
MBZ: Nie
zastanawialiśmy się, czy warto. Jeśli od lat o coś się walczy, każdą nową
możliwość odbiera się jako dar boży.
AZ: Od razu po
przyjeździe do Rzymu żona zaczęła starania o zabieg.
MBZ: Przeszkodą był
język, którego wtedy jeszcze nie znałam, a który był konieczny, by przebrnąć
przez rozbudowaną biurokrację. Na szczęście mieliśmy wielu przyjaciół, którzy
nam pomagali.
AZ: Pamiętam taki
wieczór, kiedy wracaliśmy z Bazyliki św. Piotra i żona wyliczała wszystkie
formalności, które musi załatwić. To było niesamowite: obserwować, jak je
później jedną po drugiej odhaczała.
MBZ: Włosi, kiedy
słyszeli, że chodzi o dziecko, byli nastawieni entuzjastycznie, bardzo się
angażowali.
W Polsce było
inaczej?
MBZ: Nie. Polscy
lekarze byli tak samo zaangażowani. Robili wszystko, co mogli. Tyle że to były
czasy, kiedy na półkach sklepowych stała herbata Ulung i ocet. Podobnie było w
medycynie.
Co po
biurokracji?
MBZ: Trafiliśmy do
uniwersyteckiego ośrodka leczenia niepłodności metodą in vitro. Tam
znowu otrzymaliśmy wsparcie. Po krótkim czasie rozpoczęliśmy przygotowania do
zabiegu.
Terapia
hormonalna była obciążająca?
MBZ: Nie. Z tego, że
może być, zdałam sobie sprawę dopiero w ubiegłym roku, kiedy spotkałam się z
kilkoma kobietami, które przechodziły ją bardzo ciężko. Dla mnie to był
szczęśliwy czas. Codziennie jeździłam do kliniki. Kiedy wstawałam przed piątą,
za oknem było jeszcze ciemno. Wsiadałam do pierwszego porannego autobusu na
jednej pętli, wysiadałam na drugiej.
AZ: To były dwie pełne
trasy. Każda zajmowała ponad 45 minut.
MBZ: W klinice
podawano nam hormony. Po dwóch tygodniach stymulacji pobrano komórki jajowe i
czekaliśmy na transfer...
AZ: ...do którego doszło 19
września. Były trzy ważne dla nas dziewiętnastki. Pierwsza 19 września:
transfer. Druga 19 listopada: początek krwawienia. Trzecia 19
grudnia: ustanie krwotoku.
Zacznijmy od pierwszej.
MBZ: Pobranie komórek
jajowych wykonywało się wtedy przy pełnej narkozie metodą laparoskopową
poprzez powłoki brzuszne. Po wybudzeniu ucisk na przeponę utrudniał
oddychanie. Bolało. Któraś z dziewczyn z naszej grupy zażartowała, a my chcąc
się roześmiać, zamarłyśmy w bezdechu.
Wszczepiono mi trzy zarodki. Kiedy
to się stało, biły dzwony na Anioł Pański. I ja... (ociera łzy). Miałam
taki różaniec papieski. Ściskałam go i modliłam się, żeby się udało. (Po
chwili) Dla nas to była pierwsza i ostatnia próba. Wiedzieliśmy, że do
kolejnej nie przystąpimy, bo nie będziemy mogli zostać w Rzymie dłużej, niż na
to pozwoli stypendium męża.
Później czekanie na wynik.
AZ: Odbierałem go sam,
żona leżała w domu. Otworzyłem kopertę i zgłupiałem ze szczęścia. Wracałem jak
na skrzydłach. Rzym, jak zwykle w godzinie powrotów, był zakorkowany.
Zdecydowałem, że szybciej dojdę do domu. Właściwie dobiegłem.
Co wydarzyło się 19 listopada?
AZ: Żona już wtedy
starała się nie podnosić z łóżka.
MBZ: Adam codziennie
robił mi zastrzyki. Najpierw ćwiczył na poduszce. Dzielił ją na cztery części i
próbował wbić igłę na zmianę w lewy i prawy górny róg. Trzeba przyznać, że szło
mu całkiem dobrze.
AZ: Przygotowywaliśmy
się właśnie do odwiedzin znajomych. Nagle usłyszałem wołającą mnie żonę. Zobaczyłem,
że krwawi. Wiedzieliśmy, że to może oznaczać początek ronienia. Ja się
rozłożyłem nerwowo. A Maryla chwyciła ten papieski różaniec i zaczęła wydawać
mi polecenia, co mam dalej robić. Wynajmowaliśmy wtedy pokój u Włochów.
Wbiegłem do nich i poprosiłem, żeby zawieźli nas do szpitala. Pospieszyli z
pomocą, ale że akurat jedli kolację, musieliśmy chwilę poczekać (śmiech).
MBZ: Pierwsza noc w
szpitalu była dramatyczna. Nie mogłam zasnąć. Zastygłam w bezruchu.
AZ: Żona przez tydzień
nawet nie drgnęła. Takiej determinacji nie widziałem nigdy w życiu.
Jak długo to trwało?
MBZ: Siedem miesięcy.
Z początku jeszcze nie wiedziałam, że tak będzie już do końca. Nie mogłam się
nawet podnieść. Po kilku dniach zrobił mi się na głowie jeden wielki kołtun.
AZ: Wcale nie. Włosy
ci się tylko trochę skudliły.
MBZ: Adam codziennie
je rozczesywał. Pani leżąca obok doradziła, żeby używał mokrego grzebienia. Dla
mnie najważniejsze było to, żeby nic nie stało się dziecku. Powiedziałam sobie
twardo, że się nie ruszę.
Wiedziała Pani, że to jedyna
szansa?
MBZ: Tylko w pewnym sensie. Lekarzowi, który do mnie przychodził, zadawałam codziennie to samo pytanie: kiedy będę mogła się podnieść? Myślałam, że to potrwa jeszcze tydzień, góra dwa.
MBZ: Tylko w pewnym sensie. Lekarzowi, który do mnie przychodził, zadawałam codziennie to samo pytanie: kiedy będę mogła się podnieść? Myślałam, że to potrwa jeszcze tydzień, góra dwa.
AZ: To był mądry,
doświadczony lekarz. Mówił: „zobaczymy, może już niedługo”. Nie obiecywał, ale
dawał nadzieję.
MBZ: Zrobił też jedną
rzecz, za którą do dziś jestem mu wdzięczna. Obok mnie leżała Milena,
dziewczyna w podobnej sytuacji. Też krwawiła. Codziennie mówiłyśmy sobie:
„wiesz, u mnie mniej”, albo: „dziś trochę więcej”. Tak sobie nawzajem pomagałyśmy.
Kiedy zobaczył, że potrzebujemy wsparcia, przyniósł urządzenie, dzięki któremu
można usłyszeć bicie serca dziecka. Dźwięk był głośny, uderzenia szybkie, rytmiczne.
A my, Boże, jakie byłyśmy tamtego dnia szczęśliwe.
Ostatnia dziewiętnastka.
AZ: W grudniu.
Krwawienie ustało.
Zagrożenie minęło?
MBZ: Nie, zostało do
końca. Ale byliśmy razem. To nas ratowało.
AZ: Tak, choć żona
musiała codziennie słuchać o moich świątyniach rzymskich. Pisałem habilitację,
więc komuś musiałem o tym wszystkim opowiadać.
MBZ: Adam codziennie
przynosił mi czystą bieliznę, którą prał w domu. Na początku zachodziłam w
głowę, jak on to robi, że majtki za każdym razem są zwinięte w kulkę. Dopiero
po jakimś czasie domyśliłam się, że je wyżyma i w takiej formie zostawia do
wyschnięcia (śmiech).
Państwa córka w jednym z
wywiadów powiedziała, że księża, którzy do Pani przychodzili, nawet nie chcieli
Pani spowiadać, tylko widząc podpiętą do tylu kroplówek, od razu rozgrzeszali.
MBZ: Kroplówki miałam
w obu rękach przez prawie cały czas. Część była dla mnie, część dla Agi, która
bardzo chciała przyjść na świat, co przekładało się na nieustające skurcze
macicy.
Odwiedzał nas wtedy ks. Adam
Boniecki. Widząc mnie w tej kondycji, odpuścił mi grzechy, nim zdążyłam się
wyspowiadać. Przychodzili też znajomi, którzy mi współczuli. A ja byłam
szczęśliwa.
Do porodu zostało już niewiele.
MBZ: Tego dnia mąż
przyszedł jak co rano mnie umyć. Doszedł do dużej wprawy w przebieraniu osoby
podpiętej do kilku kroplówek, których nie można odłączyć. Najpierw przez rękaw
koszuli przekładał butelkę, później szła jedna ręka, dalej głowa, następne
butelki i wreszcie druga ręka. Kiedy byłam gotowa, zjechaliśmy na oddział
operacyjny.
AZ: Ja nie mogłem
wejść.
MBZ: Może zmilczę (śmiech).
AZ: Kilometr od
kliniki był niemiecki instytut archeologiczny. Pomyślałem, że skoro i tak nie
mogę wejść, to skoczę tam, w międzyczasie.
MBZ: Teraz funkcjonuje
to jako rodzinna anegdota: jak to Adam, w międzyczasie, wyskoczył do
biblioteki.
AZ: Ale zdążyłem na
czas.
MBZ: Zdążyłeś. Dla nas
tamtego dnia zaczął się nowy etap w życiu. Lepszy.
Kiedy pojawiły się pierwsze
sygnały ze strony Kościoła dotyczące in vitro?
MBZ: 22 lutego
1987 r. opublikowano „Instrukcję o szacunku dla rodzącego się życia i o godności jego przekazywania”, której autorem był
ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kard. Ratzinger.
Trzy miesiące przed porodem.
MBZ: Tak. Poczułam
wtedy uderzenie w brzuch. Ale ono trwało tylko chwilę. Tyle przeszliśmy. Noszę
w sobie dziecko, o którego życie wciąż walczymy. To jedno się liczy.
Tamten dokument zapowiadał dzisiejszą
dyskusję o in vitro?
MBZ: Zupełnie nie. Był
napisany akademickim językiem, nieprzypominającym tego, którego dziś używają
księża i biskupi.
AZ: Faktem jednak
było, że w tym akurat czasie w Rzymie urodziło się polskie dziecko z in vitro, a
papieżem był Polak. Zaczęli w tej sprawie dzwonić dziennikarze, pytając na
wstępie, czy jestem katolikiem. Byłem wściekły. Powiedziałem, że tak i że
bardzo chętnie powiem im, co o tej instrukcji myślę. Musiałem to powiedzieć
bardzo ostro, bo więcej się nie odezwali.
Pojawiły się
jakieś inne reakcje?
AZ: Dopiero po
powrocie, ze strony mojej mamy. Była szczególną katoliczką, bardzo gorliwą, ale
ciągle wadzącą się z Kościołem. Poza tym, jako historyk średniowiecznik, była
też dobrą kazuistką. Zapytała o daty. Kiedy powiedzieliśmy jej, że zabieg odbył
się przed publikacją instrukcji, uznała, że problem, o którym zaczyna mówić
Kościół, nas nie dotyczy.
A Pan?
AZ: Ja jestem synem
swojej matki: zarówno jeśli chodzi o religijność, jak i o sposób myślenia. Ale
podczas gdy jej wystarczyło to, że Aga została poczęta pół roku przed instrukcją,
dla mnie ta cała instrukcja nie miała żadnego znaczenia. Liczyło się to, że
nasze dziecko niebawem się urodzi.
A jak Pan radzi sobie z tym, co Kościół
mówi dziś o in vitro?
AZ: Już znacznie
wcześniej zacząłem po całym Poznaniu szukać mszy, na których kazania głosiliby
mądrzy księża.
Udawało się?
AZ: Różnie. Czasami
wychodziłem z kazania. W końcu zacząłem chodzić na msze dla dzieci.
To jest rozwiązanie?
AZ: Udział w mszy od
wielu lat dawał mi radość. Nie chcę z tego rezygnować.
MBZ: Ale chodząc na
msze dla dzieci, w jakiś sposób się poddajesz.
AZ: Teraz mam kłopot,
bo są wakacje i nie ma mszy dla dzieci. Można się śmiać, ale to będzie śmiech
jak z Makuszyńskiego, ten, którym śmieje się człowiek na wpół już oszalały.
Potrzeba zostania w Kościele jest silniejsza
od impulsów skłaniających do
wyjścia z niego?
AZ: Tak, dlatego pewnie i tym
razem dam mojemu Kościołowi kolejną szansę. I znów będę sobie powtarzał, za
moją matką, że ministerium jest wieczne, a ministri przejściowi.
Poza tym od dawna sam rozeznaję,
co jest moim grzechem, a co nie jest, dzięki czemu łatwiej mi być w Kościele.
Mogę sobie jednak zadać pytanie, do czego w takim razie Kościół jest mi
potrzebny.
Zna Pan odpowiedź?
AZ: Pani byłaby dobrym
spowiednikiem, ale zaczynamy wchodzić zbyt głęboko. Dla mnie to nie jest dobry
moment na takie pytania. Sam je wypieram. Tym bardziej że zostałem sam. Obie
kobiety, które kocham, odeszły z Kościoła.
Co wpłynęło na Pani decyzję?
MBZ: Nie mogłam znieść
deprecjonowania kobiet przez Kościół katolicki, a dyskusja o in vitro przelała
czarę goryczy. Nie chciałam być we wspólnocie, która co chwilę zadaje mi
cierpienie. Nie potrafiłam też uczestniczyć w czymś cząstkowo, godząc się na
wybrane elementy tej rzeczywistości. Zwłaszcza kiedy jest ona ważna. Swojego
miejsca szukam w Kościele protestanckim.
Rozmawiali Państwo z córką o jej
decyzji?
AZ: Aga apostazji
dokonała w 2013 r., ale od Kościoła odeszła znacznie wcześniej.
Dla niej zwrotem była sprawa abp.
Paetza. Była wtedy uczennicą gimnazjum urszulanek, a więc żeńskiego, stąd
partnerami jej i jej koleżanek byli uczniowie
sąsiedniej szkoły męskiej, z których jeden, jej kolega, padł ofiarą
dyrektora-pedofila. Te dwie sprawy w tym samym czasie sprawiły, że nasze
dziecko zostało zgorszone w pełnym znaczeniu słowa. A apostazję wywołała
oczywiście kampania przeciw in vitro.
Ciężko przeżyłem jej decyzję, ale nie
powiedziałem słowa. Rozumiałem ją.
Państwa córka długo nie wiedziała
o tym, że przyszła na świat
dzięki i metodzie in vitro. Chcieli ją Państwo chronić?
MBZ: W pewnym sensie tak. Już wtedy zaczęła pojawiać się presja
społeczna.
AZ: A na dzieci, które urodziły się z in vitro, mówiło
się „dzieci z probówki”. To było deprecjonujące. Ale nie mieliśmy zamiaru tego
zatajać. Wiedzieliśmy, że kiedyś do tej rozmowy dojdzie.
Dziś Państwa córka pisze, że
słowa polityków i duchownych nie trafiają w próżnię i że mogą doprowadzić do
tragedii, jak w Bieżuniu.
AZ: Bo mechanizm jest, niestety, ten sam. Dla niej ważne było
to, że mogła się ujawnić. Powiedzieć: to wszystko, co mówicie, kierujcie do
mnie. Myślała, że jeśli ci, którzy ranią, zobaczą twarze dzieci z in vitro, zastanowią się nad tym, co mówią.
Były inne reakcje?
MBZ: Tak, bardzo różne. Najwięcej było i jest głosów wsparcia,
głównie od rodziny i przyjaciół. Ale atmosfera stopniowo gęstniała. Przedsmak
poczułam ze strony zwykłego przechodnia w 2009 r.
Co się wydarzyło?
MBZ: Wzięłam udział w programie emitowanym przez lokalną
telewizję kablową. Założyłam charakterystyczną, zieloną sukienkę, po której
później najprawdopodobniej mnie rozpoznano.
Pojechałyśmy z Agą. W programie
wystąpili też pani z ruchu broniącego życia i profesor, który odpowiadał za
pierwsze próby in
vitro w Poznaniu. Aga oglądała debatę w sali przed studiem.
Najpierw głos zabrała pani z ruchu pro-life, która wcześniej
- kiedy robiono nam makijaż - zachwycała się moją sukienką. Na wizji od razu
mnie storpedowała. Byłam oszołomiona jej przemianą. Dotąd nie wiedziałam, że
istnieje coś takiego jak wyschnięcie gardła, które uniemożliwia nawet
przełknięcie śliny. Ledwo doniosłam szklankę z wodą do ust. Próbowałam coś
odpowiedzieć, ale nie bardzo mi się to udawało. Kilka dni później miałam na
sobie tę samą sukienkę. W kolejce do kasy w sklepie stanął za mną pan, który
cały czas coś międlił w ustach. Słyszałam tylko jakieś pojedyncze słowa:
„kościół”, „te k...” itd. Nie brałam ich do siebie. Aż do chwili, kiedy odchrząknął
i mnie opluł. Zamarłam. Chyba nawet słowa nie powiedziałam.
Podobne sytuacje się
powtarzały?
MBZ: Nie. Inne były subtelniejsze. Ale za to dotkliwe. Nasiliły
się po wywiadzie, którego Aga udzieliła „Wysokim Obcasom” w 2012 r. I po jej
decyzji o apostazji. Ale o tym nie chcemy mówić.
Jak Państwo oceniają obecną
debatę o in vitro?
MBZ: Najgorsza jest ignorancja. Ludzie mówią o in vitro, nie
mając o nim zielonego pojęcia. Przykładem jest zatrważająca merytorycznie
ostatnia debata w Senacie, kiedy to panowie senatorzy mówili na przykład o nas,
rodzicach dzieci z in vitro,
że wybór tej metody to nasza fanaberia
wynikająca z próżności.
Mówili też, że dzieci można
wymodlić.
AZ: I tu, przy całej swojej ignorancji, mieli rację. Nasza Aga
jest dzieckiem wymodlonym.
Rozmawiała ANNA GOC
MARIA I ADAM ZIÓŁKOWSCY są rodzicami pierwszego ujawnionego
dziecka z in vitro w Polsce. Maria Bąk-Ziótkowska jest
architektką wnętrz, wiceprezeską Fundacji Wyrównywania Szans „Pokolenia”, radną
osiedla Stary Grunwald w Poznaniu. Adam Ziółkowski jest historykiem
starożytności, profesorem zwyczajnym w Wydziale Historycznym Uniwersytetu
Warszawskiego.
Polscy biskupi o in vitro
ABP HENRYK HOSER, przewodniczący Zespołu Ekspertów KEP * ds. Bioetycznych, w rozmowie z
Katolicką Agencją Informacyjną, 12 lipca 2015 r.
„(...) Ustawa, którą uchwalono,
jest, w mojej ocenie, najgorszą ustawą w dziejach parlamentaryzmu polskiego”.
„Skutki biologiczne i genetyczne
tej ustawy będą negatywne. Są one w dużej mierze nieprzewidywalne zarówno w
pierwszym pokoleniu dzieci poczętych w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego, jak
i w pokoleniach następnych. Ekspresja genów dokonuje się bowiem w ciągu całego
życia człowieka i przenosi się również na następne pokolenia. Jest to więc
ustawa nieobliczalna”.
BP WIESŁAW SZLACHETKA, podczas odpustu Matki Bożej Szkaplerznej w Swarzewie, 19 lipca 2015 r.
„Dzisiaj można zaobserwować
różnego rodzaju działania, które niszczą rodzinę. Ujawniają się one w licznych
rozwodach, wolnych związkach udających małżeństwo, w braku poszanowania życia
w jego początkach. Tę dramatyczną sytuację potęgują jeszcze eksperymenty z in vitro, nazywane
przewrotnie leczeniem niepłodności”. „By z in vitro mogło urodzić się
jedno dziecko, musi zginąć czterdzieścioro innych.
Ukazują to wyniki badań
opublikowane przez brytyjski dziennik »Daily Telegraph«. W Wielkiej Brytanii z
blisko 3,8 min poczętych dzieci przy pomocy metody in vitro urodziło
się zaledwie 122 tysiące. Z tego wynika, że ponad 3,5 min ludzi musiało zostać
zamrożonych albo zginąć. A więc trzykrotnie więcej niż w niemieckim obozie
koncentracyjnym w Oświęcimiu”.
ABP STANISŁAW GĄDECKI, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, w liście do Bronisława Komorowskiego, 17 lipca 2015 r.
„Im właśnie [dzieciom
nienarodzonym - red.], tuż po poczęciu, odbiera się prawo do rozwoju, narodzin
i godnego życia.
W ten sposób traktuje się je nie
jako osoby ludzkie, ale jako przedmioty, którymi można dowolnie dysponować”.
ABP ANDRZEJ DZIĘGA, metropolita szczecińsko-kamieński, podczas 24. Pielgrzymki Rodziny Radia
Maryja na Jasną Górę, 12
lipca 2015 r.
„Wy przygotowaliście jednak ustawę
zbrodniczą, bo odmawia się w niej człowieczeństwa żyjącemu i poczętemu
człowiekowi. Wy przygotowaliście ją zbrodniczo, bo można ludzi bezkarnie
zabijać tylko dlatego, że jakiemuś profesorowi w laboratorium dziecko się nie
udało, jest chore czy źle się rozwija. To jest czysta eugenika, to jest
zbrodnia”. „Drodzy siostry i bracia [do dzieci poczętych dzięki metodzie in vitro -
red.], wam chcemy powiedzieć, że was kochamy; że was niesiemy w sercu. Jesteśmy
razem z wami, bo wy nie jesteście niczemu winni. Wy jesteście darem Bożej
miłości dla świata, choć ten dar został przez dorosłych wymuszony gwałtem na
naturze”.
„To nie jest wasza wina, że aby
się jedno z was narodziło, to kilkadziesiąt innych dzieci musiało zamrzeć albo
być zabitych. To nie jest wasza wina - za to odpowiedzą dorośli przed Bogiem,
ci którzy to nakazali, którzy to zaproponowali”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz