czwartek, 16 lipca 2015

Szydło z workiem



Kiedy Beata Szydło przedstawiała się jako kandydatka na premiera, zaczęła od żartu: No i wyszło szydło z worka. Na katowickiej Konwencji PiS kolportowano plakat: Szydło przebija balon PO. No więc zostańmy w tej konwencji: do Katowic Szydło przyjechała z workiem. Takim od Świętego Mikołaja.

Joanna Solska

Konwencja Zjednoczonej Prawicy w Katowicach nie była kolejnym eventem z konfetti i balonikami, jakich wiele widzieliśmy podczas kampanii Andrzeja Dudy. Trzydniową imprezę zapowiadano jako wielką burzę mózgów, z udziałem licznych ekspertów i przedsiębiorców, nie tylko związanych z PiS. Wśród nich znaleźli się dwaj znani polscy biznesmeni - Ryszard Florek, szef Fakro, oraz Krzysztof Domarecki, właści­ciel Seleny. Obaj stworzyli firmy globalne i obaj od polskiego państwa spodziewa­ją się dziś wsparcia w nierównej walce ze światową konkurencją. Platformą się rozczarowali. Niechęć PiS do wielkiego biznesu i słowa Jarosława Kaczyńskiego o takich jak oni - „jeśli ktoś ma pienią­dze, to skądś je ma” - najwyraźniej poszły w niepamięć.
W 36 panelach tematycznych goście dyskutowali o programie partii, nie przej­mując się tym, co powiedział prof. Piotr Gliński (do niedawna notoryczny kandy­dat na premiera technicznego, a obecnie szef Rady Programowej partii), że ten program w 95 proc. jest już gotowy. Więc ich postulaty zostaną wysłuchane, ale niekoniecznie wykorzystane. Program wielkiej zmiany, wprowadzany po zdoby­ciu w październiku sejmowej większości, to ma być taki nasz polski New Deal. Nadal łudząco podobny do tego, co robi Viktor Orban na Węgrzech, ale - z powodu jego bliskich związków z Putinem - już bez po­woływania się na Budapeszt.

Emerytury, efekt śniegowej kuli
Podczas kiedy Krzysztof Domarecki punktował w swoim panelu słabości pra­wicy takie, jak brak kadr, zła komunikacja z Europą, a nawet nie wahał się pochwalić Grzegorza Schetyny i Radka Sikorskiego za przełamanie niechęci do wielkiego biz­nesu, w hali głównej Beata Szydło już ogło­siła program. I uprzedziła ataki, że koszty tych wszystkich obietnic nie są policzone, a ich realizacja rozwaliłaby polski budżet, prowadząc Polskę w stronę Grecji.
Otóż bliżej nieokreśleni eksperci przy­szłej pani premier - tak była tu nazywa­na - wyliczyli, że realizacja programu PiS kosztować będzie tylko 39 mld zł rocz­nie. Do rzetelności tych wyliczeń Beata Szydło nawet nie próbowała przekony­wać. Tym bardziej zaś do wiarygodności źródeł sfinansowania obietnic. Już dzień po Konwencji wyliczenia Beaty Szydło zostały przez ekspertów podważone i rozbite w pył. Wydatki tylko w pierw­szym roku będą co najmniej o 20 mld zł większe, a w kolejnych zaczną rosnąć jak śniegowa kula.
Prawo i Sprawiedliwość nie wycofuje się z obietnic, którymi kupił wyborców Andrzej Duda. Najbardziej rujnujący dla finansów państwa będzie koszt przywrócenia stare­go wieku emerytalnego - 65 lat dla męż­czyzn i 60 dla kobiet. Jeśli nawet 10 mld zł, które podaje Beata Szydło, wystarczyłoby w pierwszym roku, to w kolejnych ten koszt będzie rosnąć. Eksperci obliczają, że tylko w latach 2016-20 do emerytur trzeba by dołożyć 48,7 mld zł. W każdym roku więcej niż w poprzednim, w 2020-już 13,5 mld. A co dalej?
To właśnie z powodu takich prognoz rząd PO-PSL zdecydował się na „refor­mę 67”, której przeprowadzać wcale nie miał ochoty i za którą zapłacił wysoką cenę polityczną. Nie chciał, ale musiał, bo de­mografia jest nieubłagana. Żadne referen­dum - Beata Szydło zaproponowała, aby zapytać Polaków, jak długo chcą pracować - nie przegłosuje faktów.
Zarówno reforma z 1999 r., oparta na za­sadzie, że przyszłe świadczenie zależeć bę­dzie od sumy zebranych przez całe życie zawodowe oszczędności, jak i ostatnia, „67” oraz okrojenie OFE, spowodowane byfy tym, żeby nie przytłaczać młodych nadmiernym ciężarem emerytalnym.
Bo go nie udźwigną. W tej sprawie zgadza­ły się wszystkie partie. PiS też. Teraz używa jej do licytacji w grze o władzę. Trudno nie nazwać tego cynizmem.
Do niedawna Jarosław Kaczyński dekla­rował tylko niechęć wobec OFE, teraz PiS obiecuje... powrót do systemu emerytur z czasów PRL. Niezależnych od sumy ze­branych oszczędności. Gdyby PiS spełnił te zapowiedzi, koszty pracy, które par­tia też obiecuje zmniejszać, gwałtownie by wzrosły. Jeszcze więcej osób straciłoby pracę i musiało wyemigrować. Reszta by­łaby pewnie oburzona jeszcze bardziej niż obecnie. Polscy emeryci - zarówno przy­szli, jak i obecni - musieliby się zgodzić z drastyczną obniżką świadczeń, mogliby też w którymś momencie w ogóle nie otrzy­mać wypłaty. Ale to dopiero za kilka lat.
Podliczając dalej: kwota wolna od po­datku ma być podniesiona z 3,1 tys. zł do 8 tys. Koszt - ponad 22 mld rocznie, a nie - 7 mld, jak wyliczyli tajemniczy do­radcy Beaty Szydło. Rodziny biedne otrzy­mają miesięcznie 500 zł dodatku na każde dziecko, lepiej sytuowane dopiero na dru­gie i następne. W Polsce mniej niż 18 lat ma 7 min dzieci, zasiłki będą przysługiwać około pięciu milionom. To by było kolejne 30 mld zł, nie 20 - jak wyliczyli eksperci PiS. Rachunki kompletnie się rozjeżdżają, ale Szydło do listy nowych wielkich wydatków bez zażenowania dodaje obietnice zmniej­szenia wpływów: obniżenie VAT, mniejszy CIT dla małych przedsiębiorców itp.
Nic dziwnego, że Ewa Kopacz odpadła z tej licytacji.

Niepewne dochody
Jest taki dowcip: - Pożycz mi tysiąc.
- Mam tylko 500, - Daj te 500, drugie tyle będziesz mi winien. Podobnie kabaretowo rzecz wygląda ze sfinansowaniem wybor­czych obietnic PiS. Smutne, bo jakaś rze­czowa dyskusja o wpływach i wydatkach budżetu bardzo by się przydała.
Z wyliczeń Beaty Szydło wynika, że par­tia mogłaby obiecać jeszcze więcej, po­nieważ „poprawa ściągalności podatków" może przynieść nawet 50 mld zł dochodów. Może, tylko jakoś nikomu do tej pory, łącz­nie z PiS, to się nie udało. Bo największe rezerwy tkwią w oszustwach na podatku VAT, do walki z którymi nie wystarczy de­terminacja. Potrzeba wielkiej kompetencji i sprawności organów ścigania i kontroli, którymi PiS w czasie swoich rządów nie za­imponowało. Główne źródło finansowania programu partii jest więc palcem na wo­dzie pisane. Choć z pewnością z przekrę­tami walczyć należy bardziej skutecznie.
Pozostałe źródła także budzą wątpliwo­ści. Pomysł opodatkowania wielkich sieci handlowych może przynieść, według PiS, 3 mld zł. Opiera się na trafnej diagnozie, że w stosunku do swoich obrotów, za­graniczne sieci płacą w Polsce naprawdę symboliczne podatki. I że, zwłaszcza dyskonty, niszczą małe rodzinie firmy. To wszystko prawda, pisaliśmy o tym wie­lokrotnie. Coś nale­żałoby z tym zrobić. Tylko mądrze. Proste opodatkowanie obrotów może prowadzić do podwyżki cen, ale jeszcze gorzej będzie, jeśli zagraniczne sieci przerzucą wyższe koszty na dostawców, co wydaje się bar­dziej prawdopodobne. My, klienci, zapła­cimy tyle samo za towar gorszej jakości, bo mali dostawcy będą musieli zmieścić się w nowej, niższej cenie. Problem do­minacji wielkich sieci nie zniknie. Znikną kolejne polskie firmy.
Do skutku może dojść opodatkowanie banków, czym ich klienci z pewnością się nie zmartwią, choć w konsekwencji za to zapłacą. PiS spodziewa się tu wpły­wu ok. 5 mld zł. Banki na złą opinię ciężko przez lata pracowały. Nie są w porządku wobec tzw. frankowiczów, przez długi czas sprzedawały nam puste polisy jako zabez­pieczenie spłaty kredytów. Lista grzechów jest długa. Rządy Platfor­my uporczywie ich nie dostrzegały. Ale i tu trzeba działać z głową i z umiarem. Za­chwianie stabilnością rynku finansowego może się szybko na nas zemścić.

To inwestycja
PiS często stawia trafne diagnozy - czy też powtarza rozmaite krytyczne opinie ekspertów, publicystów, organizacji po­zarządowych - niestety z receptami bywa fatalnie. Prawdą jest, że niskie zarobki Polaków spowalniają wzrost gospodar­czy (POLITYKA 48/13, 18). Powinniśmy zarabiać więcej. Tylko że głusi na te apele pozostają ich adresaci - polscy przedsię­biorcy. Beata Szydło nie pokazała sposobu, jak ich do tego zachęci. Choć zasygnali­zowała, że pieniądze firm zgromadzone na lokatach powinny posłużyć rozwojowi. Rozwinięcie tego wątku mogłoby jednak przedsiębiorców do partii zniechęcić.
Dlatego wolała raczej obiecywać 15 proc. CIT dla małych i średnich firm. Ale tylko takich, w których zarobki prze­kraczają średnią krajową. Zważywszy na to, że podatek dochodowy od przedsiębiorstw mało która firma płaci, ta akurat obietnica wygląda na najmniej kosztowną.
„Przyszła premier” mówi, że zarów­no większa wolna kwota, jak i dodatki na dziecko to jest bardziej inwestycja niż koszt. To zresztą ulubiona fraza zarówno klasycznej lewicy, jaki nowoczesnego po­pulizmu, przekonujących, że nie można wydatków z budżetu na ważne cele (edu­kacja, kultura, służba zdrowia, nauka itd.) liczyć jako wydatków. Bo się zwrócą. Tyl­ko że najpierw to jest koszt. I tylko to jest pewne. 9 mld zł z VAT, na jakie liczy Beata Szydło dzięki przekazaniu obywatelom 39 mld wyborczych złotych, to kolejna licz­ba z sufitu. Tymczasem te 39 mld, a pew­nie dwa razy tyle, trzeba będzie wpisać do budżetu, do już zaciągniętych długów.
Na razie wiemy tyle, że musi być inaczej. Lepiej. Że, jak powiedziała Beata Szydło - co można uznać za kredo tej nowej ekonomii - każdy dostanie, a nikomu nie zabierzemy, dodać kolejne. To jest droga do Grecji, re­alna i prosta.
Tak jak realne jest, że źle zareagują na ro­snący deficyt budżetowy mityczne rynki finansowe. Po prostu każą sobie płacić więcej za pożyczki. To kolejny koszt budże­tu, bo na pewno nie inwestycja. No i na­stępne pytanie bez odpowiedzi: co zrobi Komisja Europejska? Dopiero zdjęła z nas tzw. procedurę nadmiernego deficytu, która zobowiązuje polski rząd do utrzy­mywania w ryzach wydatków. Niedotrzy­manie umowy grozi wstrzymaniem fun­duszy unijnych. Jak znowu zwiększymy deficyt, sto miliardów euro nie będzie już takie pewne. To nie jest dyktat Brukseli, na coś się przecież umawialiśmy. A teraz Unia może być demonstracyjnie surowa wobec zachowań „grekoidalnych”. Za­stanawianie się, skąd przy tak rosnących sztywnych wydatkach weźmiemy pienią­dze na tzw. wkład własny, niezbędny przy jakichkolwiek unijnych inwestycjach, wy­gląda wręcz na drobiazgowość.

Jakie państwo?
PiS w drodze po władzę chce rozdawać pieniądze jak najliczniejszym grupom wy­borców, bo to ma gwarantować polityczną wygraną. Szczęście obywateli (w języku PiS - narodu) zależy głównie od tego, ile dostaną od państwa. Partia nie diagnozuje realnych systemowych słabości naszego państwa. Nie daje nadziei na poprawę jego funkcjonowania tam, gdzie powinno być sprawne. Raczej produkuje mgłę. Obie­cuje np. zlikwidowanie NFZ, ale mocno przypomina to posunięcie SLD, które zli­kwidowało kasy chorych i na ich miejsce powołało monopolistę NFZ.
Fakt, że pieniądze na leczenie mają dzie­lić, zamiast NFZ, wojewodowie, nie ozna­cza, że kolejki do lekarzy znikną. Co najwy­żej zmienią się „kody dostępu”. I na pewno powstanie ogromny bałagan. Kolejna re­wolucja, której wielu pacjentów może nie przetrzymać. PiS nie odpowiada na pyta­nie, co stanie się z polskimi firmami, które mają kontrakty z NFZ. Zostaną zerwane, a firmy padną? Czy będą przedłużone? A może będą rozpisane nowe konkursy? Na jakich zasadach? Czym nowy system będzie różnić się od obecnego i jakie będą konsekwencje dla pacjentów? Czy w ogóle będziemy liczyć pieniądze w służbie zdrowia, czy je tylko reglamentować? Recepty na wyleczenie systemu nie widać, choć diagnoza, że jest marnie - jest prawdziwa.
Politycy PiS mówią, że państwo ma być silne. Jednak nie siłą jego instytucji - to władza ma być silna. Polityk PiS Da­wid Jackiewicz najwyraźniej zapomniał w Katowicach, że o IV RP na razie nie należy przypominać i nieopatrznie zade­klarował, że nowa władza zrobi porządek w spółkach Skarbu Państwa (to znaczy czystkę?), rozliczy (będą procesy i komisje śledcze?) opóźnienia w budowie gazoportu czy Elektrowni Opole. Musi też zlikwido­wać Ministerstwo Skarbu, powołać Energe­tyki. To już słyszeliśmy od PO. Superresort rozwoju, który zapowiada PiS, już mamy, ale teraz dopiero będzie „z prawdziwego zdarzenia”. Najpierw trzeba go jednak „odzyskać”.
Podobnie z euro: niby obie główne partie mówią rzeczy podobne, ale jakże inaczej sformułowane. Bo Platforma tłumaczyła, że o przyjęciu wspólnej waluty będziemy myśleli wtedy, gdy euroland wygrzebie się z kłopotów, a my spełnimy warunki. Szydło mówi zaś, że euro przyjmiemy do­piero wtedy, gdy Polacy będą zarabiać tyle, co najbogatsi w Unii. Bo inaczej będziemy mieli drugą Grecję.
Grecją straszą obie partie. Też kom­pletnie inaczej. Według PiS wystarczającą gwarancją na uniknięcie greckich kłopo­tów jest rezygnacja z przyjęcia euro. Łatwe, nic nie kosztuje. Według Platformy - od­powiedzialne gospodarowanie finansami państwa, co znów brzmi o wiele mniej zachęcająco. Niestety, odpowiedzialność za słowo dramatycznie staniała.
W Katowicach można było też usłyszeć to, czego Platforma nigdy oficjalnie nie po­wiedziała, a jakieś delikatne, nagrane w re­stauracji sugestie ministra Sienkiewicza wywołały zgrozę i oburzenie PiS - chodzi o niezależność Narodowego Banku Pol­skiego. Prominentny polityk PiS, Zbigniew Kuźmiuk, jasno mówi, że NBP powinien stać się bardziej powolny oczekiwaniom rządu. Wzorem węgierskiego, który reali­zuje politykę Viktora Orbana i pożycza bez odsetek bankom komercyjnym, zmuszając je jednak do finansowania przedsiębior­ców wskazanych przez władzę. Uff.
Na razie, po katowickiej naradzie, wie­my tyle, że musi być inaczej. Lepiej. Że, jak powiedziała Beata Szydło - co można uznać za kredo tej nowej ekonomii - każ­dy dostanie, a nikomu nie zabierzemy. Jak? PiS stara się unikać konkretów, żeby nie prowokować kolejnych pytań. Niech każ­dy dośpiewa sobie to, na czym mu zależy. W tym lepszy jest jednak śpiewak Paweł Kukiz, bo on nawet nie udaje, że ma mieć jakikolwiek program. I Kukiz i PiS powta­rzają: „będziemy słuchać Polaków” i speł­niać ich życzenia.
Może by zacząć od wycieczki do Grecji?

Joanna Solska, współpraca Cezary Kowanda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz