Kiedy Beata Szydło
przedstawiała się jako kandydatka na premiera, zaczęła od żartu: No i wyszło
szydło z worka. Na katowickiej Konwencji PiS kolportowano plakat: Szydło
przebija balon PO. No więc zostańmy w tej konwencji: do Katowic Szydło
przyjechała z workiem. Takim od Świętego Mikołaja.
Joanna Solska
Konwencja
Zjednoczonej Prawicy w Katowicach nie była kolejnym eventem z konfetti i balonikami, jakich wiele widzieliśmy podczas
kampanii Andrzeja Dudy. Trzydniową imprezę zapowiadano jako wielką burzę
mózgów, z udziałem licznych ekspertów i przedsiębiorców, nie tylko związanych z
PiS. Wśród nich znaleźli się dwaj znani polscy biznesmeni - Ryszard Florek,
szef Fakro, oraz Krzysztof Domarecki, właściciel Seleny. Obaj stworzyli firmy
globalne i obaj od polskiego państwa spodziewają się dziś wsparcia w nierównej
walce ze światową konkurencją. Platformą się rozczarowali. Niechęć PiS do
wielkiego biznesu i słowa Jarosława Kaczyńskiego o takich jak oni - „jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”
- najwyraźniej poszły w niepamięć.
W 36 panelach tematycznych goście
dyskutowali o programie partii, nie przejmując się tym, co powiedział prof. Piotr Gliński (do niedawna notoryczny kandydat na premiera
technicznego, a obecnie szef Rady Programowej partii), że ten program w 95
proc. jest już gotowy. Więc ich postulaty zostaną wysłuchane, ale niekoniecznie
wykorzystane. Program wielkiej zmiany, wprowadzany po zdobyciu w październiku
sejmowej większości, to ma być taki nasz polski New Deal. Nadal
łudząco podobny do tego, co robi Viktor Orban na Węgrzech, ale - z
powodu jego bliskich związków z Putinem - już bez powoływania się na
Budapeszt.
Emerytury,
efekt śniegowej kuli
Podczas kiedy Krzysztof Domarecki
punktował w swoim panelu słabości prawicy takie, jak brak kadr, zła
komunikacja z Europą, a nawet nie wahał się pochwalić Grzegorza Schetyny i
Radka Sikorskiego za przełamanie niechęci do wielkiego biznesu, w hali głównej
Beata Szydło już ogłosiła program. I uprzedziła ataki, że koszty tych wszystkich
obietnic nie są policzone, a ich realizacja rozwaliłaby polski budżet,
prowadząc Polskę w stronę Grecji.
Otóż bliżej nieokreśleni eksperci
przyszłej pani premier - tak była tu nazywana - wyliczyli, że realizacja
programu PiS kosztować będzie tylko 39 mld zł rocznie. Do rzetelności tych
wyliczeń Beata Szydło nawet nie próbowała przekonywać. Tym bardziej zaś do
wiarygodności źródeł sfinansowania obietnic. Już dzień po Konwencji wyliczenia
Beaty Szydło zostały przez ekspertów podważone i rozbite w pył. Wydatki tylko w
pierwszym roku będą co najmniej o 20 mld zł większe, a w kolejnych zaczną
rosnąć jak śniegowa kula.
Prawo i Sprawiedliwość nie
wycofuje się z obietnic, którymi kupił wyborców Andrzej Duda. Najbardziej
rujnujący dla finansów państwa będzie koszt przywrócenia starego wieku
emerytalnego - 65 lat dla mężczyzn i 60 dla kobiet. Jeśli nawet 10 mld zł,
które podaje Beata Szydło, wystarczyłoby w pierwszym roku, to w kolejnych ten
koszt będzie rosnąć. Eksperci obliczają, że tylko w latach 2016-20 do emerytur
trzeba by dołożyć 48,7 mld zł. W każdym roku więcej niż w poprzednim, w
2020-już 13,5 mld. A co dalej?
To właśnie z powodu takich prognoz
rząd PO-PSL zdecydował się na „reformę 67”, której przeprowadzać wcale nie miał ochoty
i za którą zapłacił wysoką cenę polityczną. Nie chciał, ale musiał, bo demografia
jest nieubłagana. Żadne referendum - Beata Szydło zaproponowała, aby zapytać
Polaków, jak długo chcą pracować - nie
przegłosuje faktów.
Zarówno reforma z 1999 r., oparta
na zasadzie, że przyszłe świadczenie zależeć będzie od sumy zebranych przez
całe życie zawodowe oszczędności, jak i ostatnia, „67” oraz okrojenie OFE,
spowodowane byfy tym, żeby nie przytłaczać młodych nadmiernym ciężarem
emerytalnym.
Bo go nie udźwigną. W tej sprawie
zgadzały się wszystkie partie. PiS też. Teraz używa jej do licytacji w grze o
władzę. Trudno nie nazwać tego cynizmem.
Do niedawna Jarosław Kaczyński
deklarował tylko niechęć wobec OFE, teraz PiS obiecuje... powrót do systemu
emerytur z czasów PRL. Niezależnych od sumy zebranych oszczędności. Gdyby PiS
spełnił te zapowiedzi, koszty pracy, które partia też obiecuje zmniejszać,
gwałtownie by wzrosły. Jeszcze więcej osób straciłoby pracę i musiało
wyemigrować. Reszta byłaby pewnie oburzona jeszcze bardziej niż obecnie.
Polscy emeryci - zarówno przyszli, jak i obecni - musieliby się zgodzić z
drastyczną obniżką świadczeń, mogliby też w którymś momencie w ogóle nie otrzymać
wypłaty. Ale to dopiero za kilka lat.
Podliczając dalej: kwota wolna od
podatku ma być podniesiona z 3,1 tys. zł do 8 tys. Koszt - ponad 22 mld
rocznie, a nie - 7 mld, jak wyliczyli tajemniczy doradcy Beaty Szydło. Rodziny
biedne otrzymają miesięcznie 500 zł dodatku na każde dziecko, lepiej sytuowane
dopiero na drugie i następne. W Polsce mniej niż 18 lat ma 7 min dzieci,
zasiłki będą przysługiwać około pięciu milionom. To by było kolejne 30 mld zł,
nie 20 - jak wyliczyli eksperci PiS. Rachunki kompletnie się rozjeżdżają, ale
Szydło do listy nowych wielkich wydatków bez zażenowania dodaje obietnice
zmniejszenia wpływów: obniżenie VAT, mniejszy CIT dla małych
przedsiębiorców itp.
Nic dziwnego, że Ewa Kopacz
odpadła z tej licytacji.
Niepewne
dochody
Jest taki dowcip: - Pożycz mi
tysiąc.
- Mam tylko 500, - Daj te 500,
drugie tyle będziesz mi winien. Podobnie kabaretowo rzecz wygląda ze
sfinansowaniem wyborczych obietnic PiS. Smutne, bo jakaś rzeczowa dyskusja o
wpływach i wydatkach budżetu bardzo by się przydała.
Z wyliczeń Beaty Szydło wynika, że
partia mogłaby obiecać jeszcze więcej, ponieważ „poprawa ściągalności
podatków" może przynieść nawet 50 mld zł dochodów. Może, tylko jakoś
nikomu do tej pory, łącznie z PiS, to się nie udało. Bo największe rezerwy
tkwią w oszustwach na podatku VAT, do walki z którymi nie wystarczy
determinacja. Potrzeba wielkiej kompetencji i sprawności
organów ścigania i kontroli, którymi PiS w czasie swoich rządów nie zaimponowało.
Główne źródło finansowania programu partii jest więc palcem na wodzie pisane.
Choć z pewnością z przekrętami walczyć należy bardziej skutecznie.
Pozostałe źródła także budzą
wątpliwości. Pomysł opodatkowania wielkich sieci handlowych może przynieść,
według PiS, 3 mld zł. Opiera się na trafnej diagnozie, że w stosunku do swoich
obrotów, zagraniczne sieci płacą w Polsce naprawdę symboliczne podatki. I że,
zwłaszcza dyskonty, niszczą małe rodzinie firmy. To wszystko
prawda, pisaliśmy o tym wielokrotnie. Coś należałoby z tym zrobić. Tylko
mądrze. Proste opodatkowanie obrotów może prowadzić do podwyżki cen, ale
jeszcze gorzej będzie, jeśli zagraniczne sieci przerzucą wyższe koszty na
dostawców, co wydaje się bardziej prawdopodobne. My, klienci, zapłacimy tyle
samo za towar gorszej jakości, bo mali dostawcy będą musieli zmieścić się w
nowej, niższej cenie. Problem dominacji wielkich sieci nie zniknie. Znikną
kolejne polskie firmy.
Do skutku może dojść opodatkowanie
banków, czym ich klienci z pewnością się nie zmartwią, choć w konsekwencji za
to zapłacą. PiS spodziewa się tu wpływu ok. 5 mld zł. Banki na złą opinię
ciężko przez lata pracowały. Nie są w porządku wobec tzw. frankowiczów, przez
długi czas sprzedawały nam puste polisy jako zabezpieczenie spłaty kredytów. Lista grzechów jest długa. Rządy Platformy uporczywie ich nie
dostrzegały. Ale i tu trzeba działać z głową i z umiarem. Zachwianie
stabilnością rynku finansowego może się szybko na nas zemścić.
To inwestycja
PiS często stawia trafne diagnozy
- czy też powtarza rozmaite krytyczne opinie ekspertów, publicystów,
organizacji pozarządowych - niestety z receptami bywa fatalnie. Prawdą jest,
że niskie zarobki Polaków spowalniają wzrost gospodarczy (POLITYKA 48/13, 18).
Powinniśmy zarabiać więcej. Tylko że głusi na te apele pozostają ich adresaci -
polscy przedsiębiorcy. Beata Szydło nie pokazała sposobu, jak ich do tego
zachęci. Choć zasygnalizowała, że pieniądze firm zgromadzone na lokatach
powinny posłużyć rozwojowi. Rozwinięcie tego wątku mogłoby jednak
przedsiębiorców do partii zniechęcić.
Dlatego wolała raczej obiecywać 15
proc. CIT dla małych i średnich firm. Ale tylko takich, w których zarobki przekraczają
średnią krajową. Zważywszy na to, że podatek dochodowy od przedsiębiorstw mało
która firma płaci, ta akurat obietnica wygląda na najmniej kosztowną.
„Przyszła premier” mówi, że zarówno
większa wolna kwota, jak i dodatki na dziecko to jest bardziej inwestycja niż
koszt. To zresztą ulubiona fraza zarówno klasycznej lewicy, jaki nowoczesnego
populizmu, przekonujących, że nie można wydatków z budżetu na ważne cele (edukacja,
kultura, służba zdrowia, nauka itd.) liczyć jako wydatków. Bo się zwrócą. Tylko
że najpierw to jest koszt. I tylko to jest pewne. 9 mld zł z VAT, na jakie liczy Beata Szydło dzięki przekazaniu obywatelom
39 mld wyborczych złotych, to kolejna liczba z sufitu. Tymczasem te 39 mld, a
pewnie dwa razy tyle, trzeba będzie wpisać do budżetu, do już zaciągniętych
długów.
Na razie wiemy tyle, że musi być
inaczej. Lepiej. Że, jak powiedziała Beata Szydło - co można uznać za kredo tej
nowej ekonomii - każdy dostanie, a nikomu nie zabierzemy, dodać kolejne. To jest droga do
Grecji, realna i prosta.
Tak jak realne jest, że źle
zareagują na rosnący deficyt budżetowy mityczne rynki finansowe. Po prostu
każą sobie płacić więcej za pożyczki. To kolejny koszt budżetu, bo na pewno
nie inwestycja. No i następne pytanie bez odpowiedzi: co zrobi Komisja
Europejska? Dopiero zdjęła z nas tzw. procedurę nadmiernego deficytu, która
zobowiązuje polski rząd do utrzymywania w ryzach wydatków. Niedotrzymanie
umowy grozi wstrzymaniem funduszy unijnych. Jak znowu zwiększymy deficyt, sto
miliardów euro nie będzie już takie pewne. To nie jest dyktat Brukseli, na coś
się przecież umawialiśmy. A teraz Unia może być demonstracyjnie surowa wobec
zachowań „grekoidalnych”. Zastanawianie się, skąd przy tak rosnących sztywnych
wydatkach weźmiemy pieniądze na tzw. wkład własny, niezbędny przy
jakichkolwiek unijnych inwestycjach, wygląda wręcz na drobiazgowość.
Jakie państwo?
PiS w drodze po władzę chce
rozdawać pieniądze jak najliczniejszym grupom wyborców, bo to ma gwarantować
polityczną wygraną. Szczęście obywateli (w języku PiS - narodu) zależy głównie
od tego, ile dostaną od państwa. Partia nie diagnozuje realnych systemowych
słabości naszego państwa. Nie daje nadziei na poprawę jego funkcjonowania tam,
gdzie powinno być sprawne. Raczej produkuje mgłę. Obiecuje np. zlikwidowanie
NFZ, ale mocno przypomina to posunięcie SLD, które zlikwidowało kasy chorych i
na ich miejsce powołało monopolistę NFZ.
Fakt, że pieniądze na leczenie
mają dzielić, zamiast NFZ, wojewodowie, nie oznacza, że kolejki do lekarzy
znikną. Co najwyżej zmienią się „kody dostępu”. I na pewno powstanie ogromny
bałagan. Kolejna rewolucja, której wielu pacjentów może nie przetrzymać. PiS
nie odpowiada na pytanie, co stanie się z polskimi firmami, które mają
kontrakty z NFZ. Zostaną zerwane, a firmy padną? Czy będą przedłużone? A może będą
rozpisane nowe konkursy? Na jakich zasadach? Czym nowy system będzie różnić się
od obecnego i jakie będą konsekwencje dla pacjentów? Czy w ogóle będziemy
liczyć pieniądze w służbie zdrowia, czy je tylko reglamentować? Recepty na
wyleczenie systemu nie widać, choć diagnoza, że jest marnie - jest prawdziwa.
Politycy PiS mówią, że państwo ma
być silne. Jednak nie siłą jego instytucji - to władza ma być silna. Polityk
PiS Dawid Jackiewicz najwyraźniej zapomniał w Katowicach, że o IV RP na razie
nie należy przypominać i nieopatrznie zadeklarował, że nowa władza zrobi
porządek w spółkach Skarbu Państwa (to znaczy czystkę?), rozliczy (będą procesy
i komisje śledcze?) opóźnienia w budowie gazoportu czy Elektrowni Opole. Musi
też zlikwidować Ministerstwo Skarbu, powołać Energetyki. To już słyszeliśmy
od PO. Superresort rozwoju, który zapowiada PiS, już mamy, ale teraz dopiero
będzie „z prawdziwego zdarzenia”. Najpierw trzeba go jednak „odzyskać”.
Podobnie z euro: niby obie główne
partie mówią rzeczy podobne, ale jakże inaczej sformułowane. Bo Platforma
tłumaczyła, że o przyjęciu wspólnej waluty będziemy myśleli wtedy, gdy euroland wygrzebie się z kłopotów, a my spełnimy warunki. Szydło
mówi zaś, że euro przyjmiemy dopiero wtedy, gdy Polacy będą zarabiać tyle, co
najbogatsi w Unii. Bo inaczej będziemy mieli drugą Grecję.
Grecją straszą obie partie. Też
kompletnie inaczej. Według PiS wystarczającą gwarancją na uniknięcie greckich
kłopotów jest rezygnacja z przyjęcia euro. Łatwe, nic nie kosztuje. Według
Platformy - odpowiedzialne gospodarowanie finansami państwa, co znów brzmi o
wiele mniej zachęcająco. Niestety, odpowiedzialność za słowo dramatycznie
staniała.
W Katowicach można było też
usłyszeć to, czego Platforma nigdy oficjalnie nie powiedziała, a jakieś delikatne,
nagrane w restauracji sugestie ministra Sienkiewicza wywołały zgrozę i
oburzenie PiS - chodzi o niezależność Narodowego Banku Polskiego. Prominentny
polityk PiS, Zbigniew Kuźmiuk, jasno mówi, że NBP powinien stać się bardziej
powolny oczekiwaniom rządu. Wzorem węgierskiego, który realizuje politykę Viktora Orbana i pożycza bez odsetek bankom komercyjnym, zmuszając
je jednak do finansowania przedsiębiorców wskazanych przez władzę. Uff.
Na razie, po katowickiej naradzie,
wiemy tyle, że musi być inaczej. Lepiej. Że, jak powiedziała Beata Szydło - co
można uznać za kredo tej nowej ekonomii - każdy dostanie, a nikomu nie
zabierzemy. Jak? PiS stara się unikać konkretów, żeby nie prowokować kolejnych
pytań. Niech każdy dośpiewa sobie to, na czym mu zależy. W tym lepszy jest
jednak śpiewak Paweł Kukiz, bo on nawet nie udaje, że ma mieć jakikolwiek
program. I Kukiz i PiS powtarzają: „będziemy słuchać Polaków” i spełniać ich
życzenia.
Może by zacząć od wycieczki do
Grecji?
Joanna Solska,
współpraca Cezary Kowanda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz