Pralki, maszyny do
pisania, płaszcze dziecięce... Wszystkie te trudno dostępne w PRL dobra można
było dostać w okolicach Rejowa. Właśnie tam, gdzie zwalniały pociągi towarowe
jadące do ZSRR.
Helena Kowalik
Pierwszego
listopada 1972 r. na cmentarzu w Skarżysku-Kamiennej przy co drugim grobie
stała kobieta w jesionce w dużą czarno-białą kratę. Towarzyszący im mężczyźni
mieli tyrolskie kapelusze. Nazajutrz po Wszystkich Świętych Zofia Sanocka,
emerytowana nauczycielka, napisała list do Prokuratury Generalnej w Warszawie:
„Informuję, że w moim Rejowie [dzielnica Skarżyska - HK] mało kto kupuje w
sklepie, tylko od tych, co okradają towarowe pociągi. W końcu października
złodzieje wyrzucili z wagonów płaszcze Mody Polskiej, bardzo eleganckie, paser
sprzedawał po 200 zł. Zgłaszałam naszej milicji, że wystarczy iść we Wszystkich
Świętych na cmentarz i popytać, skąd tyle takich samych okryć w kratę.
Niestety, posterunkowy nic nie zrobił, bo jest w zmowie ze złodziejami; jego
córka też ma nowy płaszcz w kratę. Proszę o poważne potraktowanie mego listu,
bo tutejsza milicja z racji tego, że od dawna powiadamiam organy ścigania o
złodziejstwie, uważa mnie za stukniętą”.
Kilka tygodni później pani Sanocka
wysłała do prokuratury anonim, jaki przyniosła jej poczta. Ktoś napisał
kulfonami: „Czekaj, k..., skończysz pod kołami pociągu, a będzie to wyglądało
na nieszczęśliwy wypadek. Ale najpierw lutniemy cię w lipo jak Zawadową, aż się
nakryjesz nogami”. Rozalia Zawada mieszkała w pobliżu meliny niejakiej
Kozaczkowej, u której zbierali się kolejowi „skoczkowie”, jak potocznie
nazywano w Rejowie tych, którzy rabowali pociągi. Gdy wracała z popołudniowej
zmiany w fabryce, została mocno poturbowana przez nieznanych osobników, bo
poprzedniego dnia w złości powiedziała szefowi ferajny Feliksowi Borce, że się
dorobił na złodziejstwie.
Stara, biedna nauczycielka
pozostała nieugięta. Nie wycofała skargi do prokuratury nawet wtedy, gdy
skumplony z hersztem „skoczków” sąsiad otruł jej psa. Co kilka tygodni
prokurator otrzymywał listę deficytowych artykułów, które można było za pół
ceny kupić na czarnym rynku w Skarżysku - -Kamiennej. Sugerowała, aby
sprawdzić, jakie towary ostatnio zginęły z jadących na wschód pociągów
towarowych, i wyciągnąć z tego wnioski.
Ponaglana przez zwierzchnie władze
milicja zaczęła spisywać raporty. Zaginął transport czajników z gwizdkiem,
pojawiły się w co drugim domu na Rejowie. To samo z szampanem, jelitami do
robienia wędlin, płynem owadobójczym, szufelkami do śmieci. Zapuszczona melina –
matecznik „skoczków” - została nagle
wyposażona w eleganckie rzeźbione drewniane krzesła (ciemny orzech), których 50
sztuk wyparowało z wagonu tydzień wcześniej, gdy pociąg stał pod semaforem.
Aby znaleźć dowody kradzieży, funkcjonariusze
nie musieli nawet zaglądać do mieszkań. W lesie otaczającym kolejowe tory tuż
przed Skarżyskiem leżało kilkadziesiąt nowych, ale poobijanych z emalii
garnków. Uszkodziły się w czasie wyrzucania ładunku z pociągu, więc je
zostawiono. Milicjantom zdarzyło się natknąć na opróżnioną do połowy beczkę z
kiszonymi ogórkami. Do obręczy miała starannie przyklejony list przewozowy.
Zawartością musiało się raczyć spore towarzystwo, sądząc po licznie
rozrzuconych pustych butelkach po wódce i szczególnej dekoracji gałęzi sosen.
Wisiało na nich, dla zgrywy, kilkadziesiąt lepów na muchy ukradzionych z
pociągu i uznanych za niepotrzebne.
REMANENT NA STACJI
Od Kielc składy towarowe jadące w
kierunku Skarżyska przecinały obrzeża Puszczy Świętokrzyskiej, a pociągi zwalniały
nie tylko z uwagi na przebiegającą zwierzynę; również dlatego że musiały
pokonać wzniesienia. Za kolejnym, już w okolicy Rejowa, stał semafor.
Wystarczyło go opuścić i pociąg się zatrzymywał. Na to czekali „skoczkowie”
Gdy skład dojeżdżał do stacji Skarżysko-Kamienna,
funkcjonariuszom Komendy Kolejowej MO pozostawało jedynie stwierdzenie
przybycia wagonów z usterkami ładunku. Następuje rutynowe sprawdzanie
przesyłek, spisanie protokołu, niedbałe śledztwo zakończone konstatacją
o niemożności wykrycia sprawców. Jeszcze wnioski:
wzmocnienie kontroli na szlaku i na stacji.
Nie byłoby łupów, gdyby nie pomoc
pracowników kolei. Podczas wymuszonego przez prawomyślną nauczycielkę śledztwa
ustalono, że „skoczkowie” wchodzący do wagonów jeszcze przed Rejowem najpierw
oceniali towary. Jeśli ich wartość wydawała im się atrakcyjna, zatrzymywali w
odpowiednim miejscu pociąg hamulcem, bo nie warto ryzykować skoku. Zazwyczaj
działo się to w okolicy stacji rozrządowej, w której akurat pełnił służbę
Stanisław Anik.
Kolejarz nie chwytał za telefon,
by poinformować Skarżysko o nieplanowanym zatrzymaniu się pociągu. On ucinał
sobie pogawędkę z wychylającymi się z wagonu znajomymi „skoczkami”. Znał ich
dobrze, mówił im po imieniu. Spokojnie patrzył, gdy rabusie wynosili z wagonu w
pobliskie krzaki lodówki Polar 160. Wieczorem
dostawał za życzliwość jak zwykle 100 zł i coś
do przepłukania gardła. Gdy doszło do przesłuchania, początkowo wszystkiego się
wypierał, ale słysząc, że jako już karany za kradzież dostanie surowy wyrok,
wyśpiewał wszystko. Okazało się, że w ostatnim miesiącu przed aresztowaniem
przymykał oko na wyniesienie z wagonów: 10 wersalek, 200 sztuk płytek
eternitowych, ładunku papy, smoły, kilkudziesięciu worków grochu, pszenicy oraz
cementu.
Śledczy poradzili mu, aby dla
własnego dobra sięgnął pamięcią głębiej. Anik po kolejnej nocy na aresztanckiej
pryczy poprosił o kartkę i ołówek. Skrupulatnie wyliczył zdobyczne towary,
zastrzegając się, że za dyżury kolegów na stacji rozrządowej on nie odpowiada.
Jego bilans: wieczór sylwestrowy
1972. Marek i Waldek wynieśli z wagonu 100 kg cukru. On był na tym stratny, bo
schowany w lesie worek ktoś w nocy zabrał i „skoczkowie” nie postawili nawet
pół litra.
Marzec 1973. Waldek, Marek i
Witold wytoczyli z wagonu trzy beczki z piwem o wartości 4,5 tys. zł.
Następnego dnia Waldek z Marianem wynieśli z wagonu dwa transportery wódki
wycenione w liście przewozowym na 5,4 tys. zł. Część butelek potłukła się
podczas transportu samochodem warszawa, który wpadł w głęboką dziurę na polnej
drodze.
W maju Stanisław Anik trzymał
opuszczony semafor, póki banda Borka nie wyniosła 100 toreb damskich i 30
walizek ze skóry. W czerwcu ci sami złodzieje wyrzucili 33 płaszcze
dziewczęce, 260 zamków błyskawicznych, 50 piłek do gry, szlifierkę elektryczną,
komplet śrubokrętów i 92 wiertła. W lipcu wanienki kąpielowe, kotły do
bielizny oraz garnki emaliowane.
Towary głównie kupili mieszkańcy
Skarżyska, ale to, co zostało, nabył kierownik państwowego sklepu z artykułami
gospodarstwa domowego. Deficytowy towar sprzedawał potem spod lady.
ŚMIERTELNE PORACHUNKI:
Po ośmiu miesiącach gromadzenia
materiału dowodowego 24 „skoczków” oskarżonych o ponad 500 rabunków towarów o
wartości 2 mln zł trafia do aresztu. Śledztwo
nadal się rozszerza; uczciwi, ale milczący dotychczas mieszkańcy Rejowa podczas
przesłuchania w prokuraturze śmielej odsłaniają mroczne tajemnice swojej
dzielnicy.
Przede wszystkim - jak to było ze
śmiercią 23-letniego Zygmunta Gali, który według oficjalnej wersji przed dwoma
laty zginął, bo pijany wszedł pod koła
pędzącego pociągu. Tak ustaliła milicja, ale ludzie co innego szeptali między
sobą. Galę znaleziono na torowisku z obciętymi palcami u ręki i dziurami w
głowie. - Jakby go uderzył pociąg, nie byłoby co zbierać - twierdziła jego
siostra.
Zygmunt Gala był starym, samotnym
kawalerem, jego rodzice już nie żyli, tylko siostra bardzo rozpaczała na
pogrzebie. Chciała się rzucić do grobu, krzyczała, że nie daruje mordercom.
Potem była u dzielnicowego i na komendzie, ale oficer dyżurny po wysłuchaniu
lamentu powiedział:
- My już mamy wszystko ustalone,
idźta, kobieto, do domu, widzę, że słabo wam na głowę.
I oto w związku z dochodzeniem w
sprawie okradania pociągów wychodzą na jaw nowe okoliczności śmierci Zygmunta
Gali. Okazuje się, że był w bandzie Borka, włamywał się do wagonów, ale kumple
go oszukiwali. Kiedyś im to wygarnął, gdy nocą pili wspólnie w melinie
Kozaczkowej. I to go zgubiło.
Dopiero co obrabowali pociąg,
zdobyli kilka paczek z piżamami. Na zapleczu knajpy dzielili towar i Gala
kolejny raz poczuł się pokrzywdzony. Postraszył, że jeśli nie dostanie swojej
doli, sypnie ich milicji. Dostał od Borka w szczękę, polała się krew,
meliniarka wyrzuciła towarzystwo na podwórko. Wyszło trzech, wróciło dwóch,
bez Zygmunta.
Nazajutrz emerytowana nauczycielka
dowiedziała się od swego byłego ucznia maszynisty kolejowego, co się zdarzyło w
nocy. Właśnie szedł z restauracji Kosmos do swego kolegi, bo czuł się
niedopity. Było ciemno, ale koło przejazdu kolejowego zobaczył dwóch mężczyzn,
którzy wlekli trzeciego w stronę torów. Zdziwiło go, że ten ciągnięty po
chodniku był jak worek kartofli. Zupełnie bezwładny. Bliżej się im nie
przyglądał, strach go zdjął. Kiedy po północy wracał do domu od kumpla, na
torach była już kolejowa milicja, ostro świeciły reflektory w radiowozie.
Podszedł do milicjanta - chciał zeznać, że widział morderców Zygmunta Gali, ale
tamten go przegonił jako pijanego. Maszynista nie dał jednak za wygraną,
zapukał w okno domu swego sąsiada, który miał telefon. Chciał się poskarżyć w
komendzie na funkcjonariusza kolejowego. Ale sąsiad nie wpuścił go, tłumacząc,
że środek nocy, rano sam zadzwoni na posterunek. I tak zrobił. Dyżurny oficer
spisał dane, zapowiedział, że maszynista wkrótce będzie wezwany na
przesłuchanie. Nigdy do tego nie doszło.
Śledztwo dotyczące śmierci
Zygmunta Gali zostało wyodrębnione do osobnego
prowadzenia. Po roku je umorzono z powodu zatarcia wszelkich śladów
prowadzących do wyjaśnienia, dlaczego mężczyzna znalazł się na torach.
KOLEJ JEST UBEZPIECZONA
Gdy akta w sprawie Gali leżą
odłożone na górną półkę, kieleccy śledczy skupiają się na bandzie Feliksa
Borka. Starszy wiekiem, z zawodu ślusarz, ma posłuch wśród młodzieży
zwerbowanej do okradania wagonów. Ponieważ potrzebuje chłopaków sprawdzonych,
z refleksem (sam już nie ryzykuje wyskakiwania z pociągu w biegu), pilnuje
swojej bandy jak własnych dzieci. Na tych, którzy chcą odejść, ma sposoby:
szantaż, kuszenie pieniędzmi.
Do akt trafia zeznanie rodziców
20-letniego Ryszarda, którzy raz po raz usiłowali wyciągnąć go ze
złodziejskiej ferajny. Załatwili mu robotę w skarżyskich Zakładach Metalowych
- porzucił ją po tygodniu. Wysłali do kopalni, wytrzymał tam do najbliższego
urlopu. Wypoczywając w domu, zaszedł do meliny Kozaczkowej, gdzie akurat Borek
pił z kumplami. Chłopak dał się namówić na jeden skok. Akurat trafił się wagon
załadowany maszynami elektrycznymi do pisania - towarem luksusowym, paser już
czekał na odbiór. Rysiek w ciągu jednej nocy zarobił 35 tys. zł (ówczesna
średnia pensja wynosiła 2,5 tys. zł). Na Śląsk już nie wrócił.
O ile wskakiwanie do pociągu w
biegu (bo nie zawsze stoją pod semaforem) było zarezerwowane dla młokosów, to
pozostałą robotą, jak np. noszeniem ukradzionego towaru i chowaniem go w
leśnych kryjówkach, zajmowali się z woli herszta starsi mężczyźni chcący
dorobić do emerytury. W tej grupie znalazł się były partyzant, legendarny
dowódca oddziału AK. Zszedł na psy przez alkohol. Podobnie jak jego kumpel, też
dorabiający złodziejstwem, były radny i sekretarz partyjny. „Wagonowe” śledztwo
odsłoniło wiele takich wstydliwych kart ze światka miejscowych notabli.
Prokuratora bardziej jednak od
towarzyskich skandali interesują kontakty złodziei z kolejarzami, zwłaszcza
Służbą Ochrony Kolei. Jest wiele dowodów, że funkcjonariusze pozostają w dużej
zażyłości z bandą Borka.
Oto przykłady: dwaj sokiści łapią
na gorącym uczynku złodziei węgla. Sprawcy się zapierają, twierdzą, że opał nie
pochodzi z zatrzymanego pod semaforem pociągu, dyskusja trwa. Na
„wyjaśnieniach” mijają trzy godziny. W tym czasie jeden ze złodziei ucieka,
drugi zabiera wóz z węglem. Nie ma dowodu,
funkcjonariusze rezygnują z powiadomienia o kradzieży swych przełożonych. SOK
pogrążają też statystyki - w latach 1969-1973 te służby ujawniły na terenie
Skarżyska 12 czynów przestępczych, podczas gdy Komenda Kolejowa Milicji 823.
Inne zdarzenie: do stacji dochodzi
towarowy skład. Maszynista dostrzega, że na trasie jeden z wagonów został
uszkodzony, ma nie tylko zerwaną plombę, ale i dziurę w drzwiach. Po spisaniu
protokołu przez SOK maszynista, już rozluźniony, wyciąga przez otwór butelkę
wódki.
Wiele też daje do myślenia czas
odprawy na stacji Skarżysko-Kamienna. Wagon z cementem jest wysyłany w dalszą
drogę w ciągu pół godziny, a z alkoholem czeka na raport zdawczo-odbiorczy trzy
dni. Cały Rej ów wie o łakomym ładunku.
Władze kolejowe tłumaczą się
trudnościami kadrowymi. Drogi żelazne obsługują głównie chłoporobotnicy; nie
dość, że nie mają kwalifikacji, to ich ręce grabią do siebie. Bo na własnym
gospodarstwie wszystko, co państwowe, może się przydać.
Prokurator dochodzi do wniosku, że
podobny stosunek do państwowego mają władze kolei. Z doświadczenie wie, że gdy
zdarzają się kradzieże w zakładach pracy, kierownictwo interesuje się
przebiegiem śledztwa, często wręcz drży przed zarzutem z paragrafu o
niegospodarności. Gdy trzeba prowadzić dochodzenie w sprawie splądrowanego na
trasie wagonu, nikt do prokuratury nie chodzi. PKP są ubezpieczone, za szkody
zapłaci Skarb Państwa.
NA WOLNOŚCI
Na mocy amnestii z 1974 r. ci,
którzy przyznali się do winy, mają ją odpuszczoną. Powrót niedoszłych
skazanych w domowe pielesze zostaje przyjęty przez większość mieszkańców
Skarżyska-Kamiennej z ulgą. Martwili się, że będą problemy z zaopatrzeniem w
węgiel na zimę.
Prokurator jest niepocieszony.
Dobrze wie, że większość mieszkańców korzystała z usług złodziei. Była szansa,
aby z kilkuset przesłuchanych świadków co najmniej kilkudziesięciu posadzić.
No, ale amnestia...
Z kolei emerytowana nauczycielka,
od której zaczęło się dochodzenie, wyznaje reporterowi miejscowej gazety
Stanisławowi Ramsowi na pożegnanie:
- Wypuścili ich? To przyjedź pan
na mój pogrzeb.
NAZWISKA BOHATERÓW ZOSTAŁY ZMIENIONE.
W prasowych relacjach
z procesu kolejowych rabusiów nigdzie nie pojawia się informacja, dokąd
wyładowane wszelkimi dobrami pociągi jechały. Prawdopodobnie autorom zdarzyło
się to, co mnie, wówczas młodej reporterce „Życia Warszawy”. Cenzura starannie
wykreśliła mi słówko „wschód”, nie wspominając już o granicznej stacji
przeładunkowej Małaszewicze. Wcześniej nie ujawniał też trasy pociągów
prokurator. Natomiast zależało mu, aby dziennikarze zaakcentowali, że w
Rejowie tradycja okradania pociągów wzięła się jeszcze z czasów okupacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz