piątek, 17 lipca 2015

Zmora moralnego niepokoju



Po raz kolejny okazuje się, jak przydatne jest wzbudzanie kontrolowanego żaru moralnego, wymierzonego w politycznych wrogów. Zwłaszcza kiedy własne przewiny i świństewka zatarły się w zbiorowej pamięci.

Prawo i Sprawiedliwość próbuje teraz - korzystając z afery taśmowej i propagandowego wsparcia Pawła Kukiza - wy­kończyć Platformę. Dokładnie tą samą metodą, jaką kie­dyś, wtedy wspólnie z Platformą, wysysali siły z SLD. Nie chodzi zatem tylko o to, że PO fatalnie rządzi, ale że jest z gruntu, po ludzku, zła i nieprawa, skompromitowana, ale nadal kąsająca, bo na przykład chce mordować zarodki. „Nie ma w Polsce innej nauki moralnej niż ta, którą głosi Kościół” - powiedział w ostatnią niedzielę na święcie Radia Maryja Jarosław Kaczyński, wyraź­nie dając do zrozumienia, jaka linia ideowa będzie realizowana po zwycięstwie wyborczym jego partii. I jak nie mają racji ci, któ­rzy się w tej linii nie mieszczą.
Platforma nie ma już więc żadnych papierów na rządzenie, a popierają ją tylko ślepi i zmanipulowani klienci tej władzy.
PO przypomina nie tylko SLD sprzed 10 lat, ale wręcz PZPR z 1989 r. - można wyczytać na prawicowych portalach. Dlatego zapewne prezes Kaczyński na ostatniej „miesięcznicy” smoleń­skiej powiedział, że już niedługo wszyscy będą mogli śpiewać o błogosławieniu wolnej ojczyzny, a nie - jak dotąd - „racz nam wrócić"; potrzebny jest tylko jeszcze jeden wysiłek.
To wszystko, choć wydaje się nieprawdopodobne i absurdalne, wchodzi jak w masło, ponieważ jest przykrywane z jednej strony wielką akcją marketingową Duda- Szydło, a z drugiej - wytworzoną atmosferą moralnej paniki.

Tak zwana atmosfera
Zasadniczy „przełom moralny" w nowszych dziejach III RP, ze skutkami do dzisiaj (żeby już nie sięgać do lat 90., do „nocy czerwcowej” z 1992 r. czy sprawy Olina), jest związany z aferą Ry­wina, do dzisiaj właściwie w pełni niewyjaśnioną, wewnętrznie zagmatwaną, a przecież owocującą skutkami katastroficznymi, zwłaszcza dla rządzącego wówczas obozu, którego ostoją był So­jusz Lewicy Demokratycznej i Leszek Mil­ler. Skorzystały na tym powstałe kilka lat przed aferą, ale wtedy ze skromnymi notowaniami w sondażach, PiS oraz Platforma, które pobudziły falę oburzenia moralnego, a następnie popłynęły na niej, dyskredy­tując istniejące państwo i jego instytucje.
Odsłonięcie przez aferę Rywina świata polityki, a już zwłaszcza, jak to nazwano, kapitalizmu politycznego, czyli zakuli­sowych interesów i kontaktów między politykami i przedstawicielami wielkie­go biznesu, mogło posłużyć i posłużyło do wielkiej kampanii oskarżycielskiej.
Już wtedy było widać rewolucyjny me­chanizm: wyolbrzymienie szczegółów, podkreślanie absolutnej wyjątkowości afery i przedstawianie jej jako metafory ogólnego zepsucia i upadku państwa. Śledztwo poświęcone aferze Rywina przeprowadzone przez specjalną komisję sejmową było wielkim spektaklem teatralnym, odbieranym przez dużą część opinii pu­blicznej jako swoiste zadośćuczynienie moralne, rodzaj pręgie­rza, nawet jeśli niespecjalnie wiele dało się ustalić.
To wtedy skończył się zloty sen lewicy postkomunistycznej, kilka lat wcześniej bliskiej zdobycia samodzielnej większości w parlamencie. Ale też już za chwilę, ledwie przestała pracować komisja śledcza do wyjaśnienia sprawy Rywina, polska polityka znalazła się w zupełnie innym miejscu, z inną geografią politycz­ną i nowym językiem. Także z nowymi regułami zachowań: przy­woływany jest na przykład często fakt, że Donald Tusk u władzy, ale też już wcześniej, unikał jak ognia jakichkolwiek kontaktów ze światem biznesu.
To z tej emocji, by nie powiedzieć histerii, rodziły się inicjatywy polityczne, które dały takie efekty, jak powołanie Centralnego Biura Antykorupcyjnego, specyficzna radykalizacja Instytutu Pamięci Narodowej, wywołanie awantury lustracyjnej. A także narastającą brutalizację języka politycznego, wprowadzenie do życia publicz­nego idei IV RP jako fantomu, który miał zastąpić zepsutą III RR rzekomo głęboko niemoralną i historycznie nieprawą.

Moralna kontrrewolucja
Każda rewolucja moralna ma to do siebie, że gdy już weźmie władzę, to sama szybko się kompromituje, zaprzecza sobie i wikła się w swojej hipokryzji. Tak było z sanacją w II RP po 1926 r., tak stało się z PiS po 2005 r. I charakterystyczne, że ożywienie moral­ne w drugiej połowie 2007 r., jakie opanowało Polskę i doprowa­dziło do przyspieszonego triumfu Platformy, było wymierzone przeciwko tym, którzy wcześniej szli do rządzenia z zapowiedzią m oralnego wyczyszczenia kraju. Wyborcy wystawili Jarosławowi Kaczyńskiemu rachunek za prowokację wobec Leppera, za śmierć Blidy, za konferencje prasowe Ziobry czy, wreszcie, za płacz Sawic­kiej. Tak oto rewolucję moralną pokonała moralna kontrrewolu­cja, która też była przełomem, albo dokładniej - antyprzełomem. Moralność według PiS, państwowa i odgórna, została zastąpiona przez moralność zwykłą, codzienną. Można to zadedykować jako przestrogę „moralistom", którzy marzą o przejęciu władzy jesienią tego roku.
To nie kryzys gospodarczy ani napięcia społeczne, jakkolwiek są ważne, lecz właśnie atmosfera upadku moralnego stawała się główną przesłanką przełomów politycznych w Polsce. Jeśli na sprawy spojrzeć z dłuższej perspektywy, z większym spoko­jem, otrzepać się z pierwszych emocji, widać, że dewastująca siła rewolucji moralnych, dających wstrząsowe skutki polityczne, ma z reguły uzasadnienia wyolbrzymione, specjalnie podkręcone propagandowo i psychologicznie.
W realnej polityce ani „winny” nie jest tak zły, ani „sanator” taki dobry. Wszystko polega na wytworzeniu odpowiedniego nastroju moralnej grozy, przejęcia piarowskiej inicjatywy, prze­łożenia pojedynczych szczegółów na zbiorową, apokaliptyczną wizję upadku. Świat, który wyłania się z paniki moralnej, nie ma wiele wspól­nego z rzeczywistością, z obiektywnym stanem rzeczy, spraw państwa. Nic się za­sadniczo nie zmieniło w Polsce w pierw­szej połowic roku. Ale nastrój decyduje o wszystkim, zaciera kryteria. PiS znowu narzuca swój paradygmat uczciwości, czyli postrzeganie wszystkich spraw przez pryzmat domniemanej, wszechogarniają­cej korupcji i sprzeniewierzenia sprawom państwa.
Podobnie jak katolicki Kościół sprowa­dził kwestie moralne do spraw seksual­ności i pochodnych, tak PiS sprowadza wszystko do pytania: brał, nie brał. Jasne, że nikt sobie nie ży­czy skorumpowanego państwa, ale chwyt PiS polega na tym, że wszystkie inne sprawy, równie ważne dla politycznej moral­ności czy po prostu przyzwoitości, są brane w nawias. A przy tym PiS, kiedy miało absolutną władzę w wymiarze sprawiedliwości, żadnego znaczącego układu korupcyjnego nie wykryło. Kończyło się z reguły na prowokacyjnych awanturach.

Jedyni sprawiedliwi
PiS od dawna wyznaje jednak zasadę, że dla „zdemaskowania korupcji i nieprawidłowości” służby państwa mogą posunąć się dowolnie daleko, że nie obowiązują wtedy żadne zasady przyzwoitości, honoru i zwykłej uczciwości. Można kłamać, insynuować, nie dotrzymywać słowa, zdradzać politycznych przyjaciół, grze­bać w życiorysach, majątkach i genealogiach, urządzać dowolne prowokacje, zwodzić, namawiać do nielojalności, inwigilować, sporządzać plany aresztowań. Czyli w walce ze świństwem na­czelnym, które ustala PiS i którego nie może znaleźć, można po­pełniać wszelkie inne świństwa, często znacznie bardziej realne i dewastujące życie społeczne.
Pojawia się specyficzna podejrzliwość, nieufność, podniesione do rangi cnót, oraz charakterystyczne, przepełnione satysfakcją, poszukiwanie w ludziach ich złych stron, słabości, życiowych upadków. Jak również nieustanne pobudzanie poczucia skrzyw­dzenia, naruszania godności, zagrożenia i wykorzystania. Taka była istota IV RP, o której się zapomina. Tę logikę PiS nadal skutecznie sprzedaje kolejnym pokoleniom wyborców, a jak pokazał nie­dawny panel o sprawiedliwości podczas programowej konwencji PiS, idee IV RP są gotowe do ponownego zastosowania, podobnie jak wykonawcy.
Wielu biło pokłony przed Jarosławem Kaczyńskim za to, że ten wyrzucił z partii Adama Hofmana za trzeciorzędną w istocie kwe­stię jakiegoś wyjazdu do Madrytu, ale mało kto pamięta, że ten­że prezes PiS wciąż trzyma przy sobie Adama Lipińskiego, który w swoim czasie poszedł do Renaty Beger, aby namówić ją w rzeczy samej do nielojalności, porzucenia politycznych przyjaciół, do rozłamu i zdrady. Ale to nie spędzało nigdy snu z powiek mo­ralnych sanatorów, wszak Kaczyński wówczas, po dłuższym cza­sie, zmuszony narastającą krytyką, za wizytę u Beger przeprosił, ale tylko tych, „którzy poczuli się urażeni" - w domyśle, w swojej prostodusznej naiwności. Wcześniej wizyty u Beger bronił. I wtedy wydawał się najbardziej prawdziwy.
Dlatego jest bardzo prawdopodobne, że jeśli wygra wybory par­lamentarne, pozwoli Beacie Szydło rządzić przez całą kadencję, bo sam stanie się surowym mentorem i autorytetem moralnym, wyposażonym być może w jakieś osobliwe instytucje, komisje, supertrybunały, o których prawica co jakiś czas wspomina. Wła­dza praktyczna, zajmująca się socjałem, kolejami i emeryturami, oddzieli się od ośrodka ideowo-moralnego, którym nawet łatwiej będzie zarządzać, nie będąc premierem ani marszałkiem Sejmu, ale nadzorcą całości. Kaczyński zostanie naczelnym szefem prze­miany, co może złagodzi mu poczucie wielkiej, w istocie osobistej klęski, jaką jest świadomość, że aby jego formacja wygrywała, on sam nie może kandydować do najwyż­szych stanowisk.
Przełom moralny, jaki dzisiaj proponu­je PiS, jest dokładnie tej samej natury jak przed 10 laty. Partia Kaczyńskiego ma zro­bić porządek z prokuratorami, sędziami, urzędnikami, mediami, z kulturą, eduka­cją, historią. Na zewnątrz, dla mniej wyro­bionych odbiorców, jest Beata Szydło i jej prezenty socjalne. Ale rewolucja moralna nie została odwołana, wręcz przeciwnie, wspominają zresztą o niej propisowscy publicyści, którzy tego przypilnują. Wiedzą, że liczy się nie stan faktyczny, lecz stan propagandowy; nie to, jak jest naprawdę, ale to, jak o tym myślą ludzie. Dlatego prawdziwa IV RP pracuje nad umysłami, a nie nad realiami.
Tak zwane moralne oczyszczenie z reguły proponują wspólnoty politycznie zwarte, zdyscyplinowane, pozbawione rozterek, ufają­ce przywódcy, który wszelkie wątpliwości bierze na siebie i ocze­kuje wierności. PiS w tej konkurencji nie ma równorzędnego prze­ciwnika. Strona liberalna z reguły jest słabsza, rozdrobniona, zajęta wieloma sprawami, pozbawiona tej specyficznej gorączki, która napędza prawicę od samego rana i daje moc w „walce ze złem”.
Może Platformie wygodnie było przez lata ustawiać się na kontrze do autorytarnego PiS, ale partia Kaczyńskiego jeszcze bardziej dbała o to, aby podsycać ten dualizm - PiS przeciw PO i podkreślać symetrię obu członów tego konfliktu. A tej równowa­gi nigdy w istocie nie było i to jest zresztą teraz główne zmartwienie Platformy. PiS było zawsze formacją kulturową, obsługującą dość homogeniczny elektorat, który nie miał wyboru i nie zamierzał zmieniać politycznych sympatii. PiS wypełniało jego przestrzeń aksjologiczną, ideologiczną i moralną. Platforma nigdy takiej roli - po drugiej stronie - nie pełniła, bo jej elektorat nie ma takich potrzeb psychopolitycznych jak wyborcy PiS.

Panika i logika
Partia Tuska, bardziej zresztą niż partia Kopacz, funkcjonowała jako zapora przed mentalnością i moralnością drużyny Kaczyń­skiego. Gdyby tylko pojawiła się tama lepsza, szczelniejsza i bar­dziej estetyczna, PO zostałaby bez żalu porzucona, bo nie ma tu głębszego przywiązania, co zresztą jest właśnie dramatem Platfor­my - to związek z rozsądku, a nie z uczucia. PiS dla swoich zwolen­ników to ideowa ostoja, Platforma zaś dla swoich wyborców to tylko największa z partii mniej szkodliwych niż PiS. To ogromna różnica.
W2007 r. zdarzyła się niejako kontrpanika moralna i PiS zostało odesłane na dwie kadencje do opozycji, ale taki wysiłek strony liberalnej nie jest łatwy do zorganizowania i przeprowadze­nia, to wojsko niekarne i ogólnie marudzące. Mające nadzieję, że przecież na większe ekscesy nie pozwoli Bruksela, są jakieś procedury, standardy, choć wiadomo, że Unia jest coraz słabsza a zmienić można wszystko, także konstytucję. Zwolennicy PiS zdają sobie sprawę, że spór jest kulturowy, cywilizacyjny i men­talny - absolutnie zasadniczy. Druga strona zdaje się jednak wierzyć, że chodzi o zwyczajną wymianę władzy, kiedy ta się nie sprawdza.
Szczepionka przeciw PiS przestała działać, co po takim czasie nie dziwi. Dlatego kolejna rewolucja moralna według Kaczyńskie - go znowu tak łatwo wchodzi w publiczny krwiobieg. Teraz - jak piszą prawicowi komentatorzy - zmiana systemu ma być prze­prowadzona mniej gorączkowo, po kolei, na zimno, ale z żelazną konsekwencją. Inaczej niż poprzednio, za IVRP kiedy PiS chciało załatwić wszystko naraz, teraz fronty będą otwierane i zamykane sukcesywnie, po załatwieniu sprawy. Tym razem ta wojna kultu­rowa, jak słychać, musi zakończyć się zwycięstwem, bo kolejnej szansy może już nie być. Strona liberalna na razie wydaje się cze­kać na atrakcje pod szwejkowskim hasłem, że jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Ponadto lansowana rewolucja moralna według PiS trafia na coraz bardziej jałową, a przez to po­datną na rekultywację ziemię. Cena kup­na oburzenia jest coraz niższa. Marne wyniki matur z wiedzy o społeczeństwie pokazują, że młodzi ludzie, w innych dzie­dzinach nawet dobrze wykształceni, sła­bo ogarniają tematykę życia publicznego i przez to być może są szczególnie podatni na proste komunikaty.
Dlatego też zapewne mało kogo niepo­koją oczywiste sprzeczności dzisiejszej polskiej polityki, jak to, że Kukiz (zapewne patrząc na spadające własne sondaże) coraz cieplej wyraża się o PiS i Kaczyńskim, który nie chce JOW, a zaciekle walczy z Plat­formą, która załatwiła mu referendum i jako jedyna licząca się siła JOW popiera. Nikogo to nie dziwi i nikt o to rockmana nie pyta. Albo to, że do władzy szykuje się partia, której przywódca, mózg i jedyny strateg lokuje się w niskich strefach społecznego zaufania. Polacy zatem chcą rewolucji moralnej PiS, ale nie bardzo ufają temu, który tę rewolucję osobiście firmuje i mają nadzorować.
Jak pokazują liczne sondaże, Polacy w większości akceptują in vi­tro i nie chcą bezwzględnego zakazu aborcji, ale blisko zdobycia większości w Sejmie jest partia, która in vitro nie chce, a przepi­sy aborcyjne, i tak w Polsce mocno restrykcyjne, pragnie jeszcze zaostrzyć. Większość chce oddzielenia Kościoła od państwa, ale w sondażach bryluje partia, której projekt konstytucji rozpoczyna się od .słów: „W imię Boga Wszechmogącego... "Wygląda to tak, jakby stan moralnej paniki zawieszał prawa logiki. Albo jakby lu­dzie - z powodów politycznych, na przykład z niechęci do PO - da­wali sobie zaszczepić moralność, której w istocie nie podzielają.
Widać, jak odczucia obywateli coraz bardziej rozchodzą się z realiami, że wyborcy postrzegają rozmaite aspekty polityczne osobno, nie odczuwają potrzeby ułożenia ich w spójną ideowo i rozumowo całość. Zanika umiejętność politycznej samoidentyfikacji. Wydaje się to wszystko nielogiczne i absurdalne, ale taka jest obecna polska polityka - każdego dnia zaczyna się od nowa. Liczy się to, kto jak wypadł dzisiaj, co powiedział i dokąd poje­chał, a to, co zrobił wcześniej, a już zwłaszcza 10 lat temu, nie ma żadnego znaczenia. To coś w rodzaju polityki behawioralnej, czy­sto zewnętrznej, coraz bardziej marketingowej. To polityka bez pamięci i w dużej mierze bez sensu. Są to zatem idealne, lepsze nawet niż w 2005 r., warunki dla „robienia atmosfery”, wzbu­dzania ogólnego oburzenia na system, który się zresztą przez lata współtworzyło i którego wiele rozwiązań, jak choćby sposób finansowania partii z budżetu państwa, nadal się twardo broni.
Najważniejsze pytanie polskiej polityki brzmi zatem teraz: czy jest ponownie możliwa antypisowska moralna kontrrewolucja, jak w 2007 r. I czy nowa szczepionka zadziała jeszcze przed jesiennymi wyborami czy dopiero za cztery lata?

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz