Prezes PiS nie
zrezygnował ze swej idei. Chce dojść do państwa z Bogiem w konstytucji, z nowym
ustrojem i z ochroną tradycyjnej rodziny. Ale nie przez konflikty, lecz metodą
drobnych kroków.
RAFAŁ KALUKIN
Dekadę
temu PiS szło po władzę, strojąc się w rewolucyjne szaty i obiecując nowe
państwo - IV RP. Z jasno zadeklarowanym celem obalenia postkomunistycznych
hierarchii.
Dziś eksperckie dyskusje na Śląsku
i każdemu miła lawina socjalnych obietnic - oto nowe PiS przed decydującą
batalią. Partia, która ma posprzątać po Platformie i zapewnić Polakom życie
zgodne z ich aspiracjami.
Czy rewolucyjne cele partii
Kaczyńskiego ostatecznie wyparowały?
Nie mówmy o IV RP...
„W polityce sztuką jest naraz
wyjechać i nie wyjechać z Paryża” - trzy lata temu stwierdził Jarosław
Kaczyński w wywiadzie dla dwumiesięcznika „Arcana”. Chodziło o manewr Talleyranda z 1814 r., gdy upadała Francja, wrogie
wojska podchodziły pod Paryż, a Napoleon wydał rozkaz ewakuacji rządu.
Przebiegły dyplomata chciał zostać w stolicy, aby wziąć udział w rokowaniach
pokojowych; z kolei złamanie rozkazu groziło rozstrzelaniem. Talleyrand
upozował więc komendanta policji na siebie samego i sprawił, aby na oczach
wzburzonego ludu opuścił Paryż. Sam pozostał i dzięki
tej intrydze po restauracji monarchii mógł stanąć na czele rządu.
Od upadku IV RP prezes PiS
nieustannie odtwarza manewr Talleyranda. Uzasadniając: „Na tym polega
polityka. To nie jest tak, że się ją uprawia jako swego rodzaju sztukę, kiedy
się idzie prostą drogą i odrzuca się to, co jest trudne...”.
Taktyka powtarzana od lat,
schematyczna i przewidywalna. Długo wydawało się, że również jałowa - kolejne
kampanie ze znikającym prezesem prowadziły PiS do frustrujących porażek. Lecz
dziś, gdy raz jeszcze materializuje się w ramach projektu „premier Szydło”,
okazuje się jednak skuteczna.
Choć metaforę z Tallcyn landem prezes
przywołał w odpowiedzi na pytanie o posługiwanie się tematyką Smoleńska, to
równie dobrze opisuje ona cały kompleks tradycyjnych pisowskich tematów,
łącznie z najważniejszym - czyli IV RP. Co się z nim dzieje? Tutaj nawet
otoczenie Kaczyńskiego nie ma jasności.
On sam dawał sprzeczne odpowiedzi.
W kampanii prezydenckiej 2010 r.: „Nie mówmy o IV RP, (...) mówmy o przyszłości.
Myślę, że każdy z nas chce uczciwego państwa stawiającego na pierwszym miejscu
dobro jego obywateli”. Po przegranych wyborach pojednawczy ton natychmiast
zniknął, zastąpiony hasłami rozliczenia rządów Tuska. Lecz nawet wtedy Kaczyński
rzadko przywoływał IV RP. Jeśli już, to tylko pomiędzy swoimi. Jak dwa lata
temu, zwracając się do aktywistów klubu „Gazety Polskiej” z Opola: „Musimy
Polskę przebudować. Zakończyć mocno niejednoznaczne dzieje III RP i rozpocząć
dzieje IV RP”.
To jednak tylko mobilizujące wezwania.
Zbyt się to pojęcie rozmyło, aby nieść wyraźne treści. Przed 2005 r. stanowiło
chwytliwy szyld, wychodzący naprzeciw rewolucyjnej fali domagającej się po
aferze Rywina naprawy skorumpowanego państwa. Po
zdobyciu władzy Kaczyński pragnął wykorzystać tę falę do rozprawy z elitami III
RP, pozostawiając na później głębokie reformy ustrojowe. Tyle że nie było
żadnego później - po dwóch latach zmuszony był oddać władzę. Potem zapewniał,
że jego rząd w ogóle nie był rządem IV RP. Być może z powodu niegodnych idei
koalicjantów. A może dlatego, że uwikłany w bieżące potyczki, nawet nie
zbliżył się do realizacji ustrojowych celów.
Co nie znaczy, że lata 2005-2007
były nieznaczącym epizodem. Wnioski, które Kaczyński wyciągnął z porażki,
wpłynęły na ewolucję jego partii.
Ocalić substancję
Najważniejszy jest taki, że o ile
zrywy rewolucyjne są chlebem codziennym historii, to rewolucje spełnione
należą do rzadkości. „Rewolucja się udaje, jeśli wygrywa, natomiast - jeśli
nie wygrywa - to może oczywiście doprowadzić do bardzo daleko idących
negatywnych skutków” - mówił Kaczyński na
łamach „Arcanów”. To właśnie na łamach krakowskiego periodyku w regularnie
publikowanych tam dialogach z prof. Andrzejem Nowakiem prezes
otwierał się najbardziej, tłumacząc swe polityczne ruchy i szczerze szkicując
plany. Czytane po latach skłaniają do refleksji, że długie lata spędzone w
opozycji były czymś więcej niż tylko bezładnym miotaniem się wiecznie
przegrywającego polityka.
Dlaczego rewolucja z lat 2005-2007
przegrała? Rok po klęsce Kaczyński wskazuje na czynniki obiektywne: „bardzo
złych sojuszników”, „opór aparatu urzędniczego” oraz wrogie media, z którymi
- jak tłumaczy - nie da się wygrać. Później zaczyna
jednak doszukiwać się przyczyn we własnej polityce. W tym, że nadał jej
rewolucyjny wymiar. Cały impet obrócił się bowiem przeciw niemu. Im mocniej
uderzał taranem w bramy III RP, tym dalej go odrzucało i tym trudniej było
zebrać nowe siły do kolejnego szturmu. Dla ogółu Polaków stał się
irracjonalnym agresorem, zaś wspomnienie jego rządów nabrało rangi przestrogi
przed ponownym dopuszczeniem PiS do polskich spraw. Źródłem klęski staje się
zatem sama rewolucja, choć rozumiana niejako cel, ale polityczny środek
działania.
W 2011 roku Kaczyński stwierdza:
„Zakładam, że możemy wygrać wybory wtedy, jeżeli świadomość kompromitacji tej
ekipy [PO] będzie jednak bardzo daleko posunięta. Jeżeli dojdziemy do władzy
po raz drugi, to ta nadzieja naszych przeciwników z lat 2005-2007, że jesteśmy
tylko takim incydentem, minie. Będą nas już inaczej traktować, także w
aparacie państwowym. Już niejako chwilowy wybryk natury, który należy
przeczekać, ale jako stały, poważny element polskiego krajobrazu, z którym
trwale, poważnie trzeba się liczyć”.
Ta deklaracja - w istocie rzeczy deklaracja
rezygnacji z rewolucji - nie przebiła się do opinii publicznej. PiS już się
wówczas zapadało w odmęty smoleńskiej teologii zamachu. Z partii rewolucyjnego
projektu IV RP stawał się partią rewolucyjnej zemsty. Jednak smoleńskie
szaleństwo miało polityczny sens - w latach klęski służyło krzepieniu
prawicowych serc i mobilizowało topniejące szeregi przez odwołanie się się do
archetypowych pojęć; ocalając polityczną substancję PiS.
Śladami Tuska
Smoleńsk legitymizował nadszarpnięte
przywództwo Kaczyńskiego, lecz zarazem podtrzymywał wizerunek „strasznego
PiS”, sprawnie przez Platformę podgrzewany. Polacy - mając do wyboru oferowany
przez PO „spokój” oraz pisowskie „szaleństwo” - wybierali to pierwsze. Poczucie
bezalternatywności z czasem okaże się jednak usypiające dla zwycięzców.
Kaczyński jeszcze w 2008 roku przyznawał,
że z wizją „spokoju” wygrać się nie da. Sugerował, że należy cierpliwie czekać,
aż „ujawnią się inne potrzeby”. „Wtedy pojawi się sytuacja nowa i cały problem
polega na tym, aby umieć ją wykorzystać” - tłumaczył.
Na czym te „inne potrzeby” miałyby polegać - tego określić jeszcze nie
potrafił. Wiedział tyle, że przy silnej polaryzacji jest skazany na dalsze
klęski.
Mówił więc w 2012 roku tak o PO:
„Oni - mówiąc to w mocnym uproszczeniu - żyją z tego podziału i tego podziału
chcą. Jak ich z kolei pozbawić władzy? Stworzyć takie mechanizmy, które pozwolą
osłabić oddziaływanie tego podziału i pozwolą pewnej części społeczeństwa, tej
wahającej się, niezaangażowanej tak bardzo w ten podział ocenić obecną władzę
w sposób realny. Nie z punktu widzenia zagrożenia,
że ci »inni, straszni pisowcy« dojdą do władzy, lecz z punktu widzenia pewnego
minimum wymogów wobec każdej władzy, wobec rządu”.
Już wtedy w modelu opozycyjności
PiS, choć niezmiennie totalnej, przesuwały się akcenty. Zwiastował to projekt
„premier Gliński” - jeszcze niezdarny, ale bez niego nie byłoby kolejnych
projektów Kaczyńskiego: „prezydent Duda” i „premier Szydło”. Tam, gdzie
obserwatorzy chcieli widzieć po prostu chowanie się niepopularnego prezesa,
odbywało się poważne przeformułowanie linii politycznej. Platformę coraz
rzadziej przedstawiano jako wspólnika Putina w
smoleńskim zamachu, coraz częściej zaś - jako nieudaczników pogrążających
Polskę w gospodarczej ruinie. Z czasem zapowiedzi PiS traciły jakikolwiek
rewolucyjny wymiar. Niepostrzeżenie partia Kaczyńskiego stawała się partią
reakcji: co Platforma zmieni, to PiS odkręci.
Aż tak wiele oczywiście PO nie
zmieniała, lecz nie o fakty tu przecież chodziło, tylko o zbudowanie
przekonania, że symbolizowany przez Tuska „spokój” tak naprawdę oznacza
stagnację i prowadzi do systematycznego ubożenia obywateli. Kaczyński
postanowił pokonać Tuska jego własną bronią. Skoro Platforma karmiła się
aspiracjami Polaków do zamożnego życia „jak na Zachodzie”, to należało rozliczyć
ją właśnie z tego, w jakim stopniu je zaspokaja. Lecz to wiązało się z opuszczeniem
tradycyjnych dla prawicy rewirów godnościowo-historycznych i przejęciem
dialektyki rywala.
Co prawda w projekcie IV RP postulowane
przecięcie nieformalnych sieci („układu”) też miało wzmocnić państwo i zapewnić
wyższy wzrost PKB. Tam jednak istotniejszy był wymiar moralny - dziejowa
sprawiedliwość, narodowa godność, powrót do tradycyjnej hierarchii wartości.
Później aksjologiczna hierarchia uległa odwróceniu. „Kompleks za- późnienia
jest nieusuwalny, polityka musi prowadzić do modernizacji i wzrostu zamożności”
- mówił Kaczyński przed kilkoma laty, wyraźnie już podążając śladami Tuska.
PiS przestawało być rewolucyjną antytezą „ciepłej wody w kranie”. Coraz lepiej
się za to czuło w kostiumie dostarczyciela iluzji, który sprawniej zrealizuje
rozbudzone przez Tuska nadzieje na syte i wygodne życie.
Zapytany w 2011 roku o nowy wymiar
IV RP, Kaczyński wskazuje na „wielkie przedsięwzięcia zbiorowe, które dziś nie
wychodzą”. Czyli - wymieniał - autostrady, energetykę, porty, kolej, teatry,
infrastrukturę sportową. Innym razem pytany o „Polskę swych marzeń”
odpowiadał: „Marzę o Polsce, w której zrównalibyśmy się z tym, co na zachód od
naszych granic. (...) Abyśmy też jeździli po autostradach, wśród ładnych domów,
w tej samej przestrzeni cywilizacyjnej”. Czyli prawie jak z przekazów dnia dla
PO autorstwa Igora Ostachowicza.
Ten nowy program sprowadzający się
do obietnicy „zrobimy to samo, co Platforma, tylko lepiej” prezes starał się
jeszcze zakorzenić w tradycyjnej pisowskiej aksjologii („Nie zrealizujemy go
bez mobilizacji, a to jest możliwe tylko w oparciu o moralne wzmożenie, o
powrót do wartości”), lecz był to już tylko pusty ornament. Tuskowi do
wybudowania tysięcy kilometrów autostrad żadne wzmożenia nie były potrzebne,
czego Kaczyński nie mógł przeoczyć.
Dziś wielkie inwestycje infrastrukturalne
straciły wyborczy powab, więc PiS uciekło w festiwal socjalnych obietnic bez
pokrycia oraz ekspercki dyskurs mający dowodzić profesjonalizacji. Lecz
wszystkie ostatnie pomysły - od hojnej polityki prorodzinnej, przez
podniesienie kwoty wolnej od podatku, po opodatkowanie wielkich sieci
handlowych - równie dobrze mogłyby zostać zgłoszone przez Platformę. Są tylko
sformułowane bardziej życzeniowo, co typowe dla partii opozycyjnych.
Czwarta znów antykomunistyczna
Czy inspirowany Tuskiem Kaczyński
stał się więc minimalistą zaspokajającym społeczne potrzeby? Czy opuścił Paryż
na dobre? Jeszcze niedawno deklarował wszak pogardę dla takiej polityki („Nie
chcę być komiwojażerem, wiecznym załatwiaczem” - mówił). I faktycznie trudno przypuszczać, aby w chwili długo wyczekiwanego
triumfu dobrowolnie zrzekł się nie tylko premierowskich godności, lecz także
osobistych ambicji pozostawienia po sobie czegoś trwałego. Wygląda więc na to,
że od drobnych usług świadczonych ludowi będzie Beata Szydło, ale już przechodzenie
do historii Kaczyński pozostawia sobie. Techniczny rząd co najwyżej ma zapewnić
społeczne poparcie dla głębokiej zmiany.
Pod koniec lat 70. Leszek
Moczulski ogłosił słynny manifest „Rewolucja bez rewolucji”. Wychodząc poza
dominujący w ówczesnej opozycji reformistyczny horyzont, sformułował wizję
odzyskania pełnej niepodległości poprzez konsekwentny, lecz wyrzekający się
przemocy nacisk na komunistów. Rewolucja bez rewolucji - czyli traktowana jako cel, lecz uciekająca od
rewolucyjnych metod - zapewne jest teraz planem Kaczyńskiego.
Czyli rewolucja rezygnująca z
tarana. Wyrzekająca się dróg na skróty oraz zuchwałych haseł zerwania z
liberalną demokracją. Realizowana w długim marszu, cierpliwa i precyzyjnie
dawkowana. Wymierzona nie przeciwko całemu systemowi (to pole zostanie oddane
Kukizowi), lecz stopniowo pokonująca polityczne przeszkody.
Czyli, w pierwszej kolejności,
zapewne osłabiająca nieprzychylne media, które tak uwierają prezesa. Lecz czy
poważy się na frontalne starcie? W mediach publicznych nieraz już sugerował nie
czystkę, a przywrócenie równowagi: jeden kanał TVP dla władzy,
drugi dla opozycji. Podział cyniczny, lecz stanowiący niezłą polisę na wypadek
utraty władzy w przyszłości.
Co więcej, jeszcze w 2008 r.
Kaczyński przyznał, że także frontalne starcie z mediami prywatnymi w epoce IV
RP było błędem. Zapytany, jak lepiej sobie z nimi poradzić, odparł: „To byłby
proces podobny do upadku przedsiębiorstw powołanych w oparciu o dawne
komunistyczne centrale handlu zagranicznego. Wystarczyło, że (...) przestano
je zasilać z budżetu i one zaczęły usychać”. Co zapowiada przekierowanie
budżetów reklamowych publicznych spółek.
Nie należy się też pewnie
spodziewać ryzykownych politycznie wojen z innymi grupami niecieszącymi się
uznaniem prezesa - korporacją sędziowską, adwokaturą, kadrą akademicką. Ani
nazbyt łapczywego pożerania koalicyjnych przystawek, narażających na szwank
większość w Sejmie. Agresywny i nacjonalistyczny orbanizm, prowadzący do
międzynarodowej izolacji, też zapewne Polsce nie grozi. Nawet kwestia
smoleńska - kluczowa od strony tożsamościowej - ma być wtłoczona w państwowy
gorset. A więc nie typowe dla myślenia z 2005 roku speckomisje i nadzwyczajne
trybunały, a po prostu nowe śledztwo i zwrócenie się o międzynarodowe wsparcie
do sojuszników.
Lecz to samoograniczenie ma
jedynie tworzyć pozory opuszczenia Paryża. Cel nadrzędny się nie zmienił. Jest
nim nadal IV RP, a chodzi o to, aby niezbędnego do jej wprowadzenia potencjału
politycznego nie roztrwaniać w doraźnych konfliktach. „Tylko zmiana
konstytucyjna oznacza autentyczną przebudowę państwa” - stwierdził Kaczyński
w wywiadzie sprzed dwóch lat, zapowiadając inwokację „W imię Boga
wszechmogącego”, jednolity ośrodek władzy (zamiast dwuwładzy premier - prezydent),
wyższość prawa krajowego nad europejskim, twardą ochronę tradycyjnej wizji
rodziny.
A wszystko w imię ideologicznej
racji, która od lat pozostaje niezmienna: „Obecna konstytucja jest naprawdę
niedobra. Spetryfikowała ona czysty postkomunizm. Przecież polski aparat państwowy
nie został zbudowany od nowa, jest mutacją aparatu komunistycznego”.
Tak więc - ciszej jedziesz, dalej
zajedziesz. Wprost do
IV RP. Tylko czy wygłodniałe i żądne zemsty
zaplecze polityczno-medialne wytrwa w taktycznym umiarkowaniu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz