Po półtorarocznym wyborczym
maratonie w niedzielę wszyscy wpadniemy na metę. W poniedziałek obudzimy się w
tym samym państwie, które ocalało, albo w państwie, które za chwilę będzie
zupełnie inne.
Czeka nas referendum nad całym dziełem
ostatniego ponad ćwierćwiecza. Jedni, nawet dostrzegając jego liczne wady, są
z niego dumni. Inni owego państwa nie lubią albo wręcz nienawidzą. Dlatego,
niezależnie od partyjnych afiliacji, do wyborów staną dwa ogromne bloki
obywateli. Jedni, generalizując i upraszczając, choć nie zanadto, mówią:
rozpieprzyć to wszystko. Inni mówią: brońmy się, bo tamci chcą wszystko
rozpieprzyć.
Wiele partii, różne wyborcze progi,
nieskończenie wiele arytmetycznych układanek w zależności od tego, kto będzie
choćby odrobinę nad progiem, a kto wyląduje pod nim. Ale niezależnie od wyniku
wyborów i podziału mandatów owe dwa bloki Polaków są mniej więcej równie
silne. A jeśli tak, jeśli około połowy Polaków chce nie tylko zmiany władzy,
ale zmiany charakteru państwa, należy zadać pytanie fundamentalne: dlaczego
połowa Polaków - albo nie do końca, albo zupełnie - nie identyfikuje się z
własnym państwem. Państwem, ośmielam się powiedzieć, najlepszym, jakie Polacy
kiedykolwiek mieli.
Nadmiernym uproszczeniem byłoby
stwierdzenie, że przeciw temu państwu są wyłącznie niewykształceni w większości
ludzie, którzy ulegli wieloletniej czarnej propagandzie, serwowanej przez
prezesa Kaczyńskiego oraz jego, także medialnych, akolitów. Jasne, jest wielu,
są miliony takich, którzy ten malowany węglem, wyłącznie na czarno, obraz
Polski kupili, tak jak kupili absurdy o zamachu w Smoleńsku i współsprawstwie w
nim polskiego
premiera i polskiego marszałka Sejmu, a chwilę później prezydenta. Ale choć to
oni stanowią hardcore’owy elektorat PiS, partia ta ma szansę zdobyć większość w Sejmie
właśnie dlatego, że sięgnęła poza ów hard core. Jak bardzo? Trudno powiedzieć,
bo według różnych sondaży PiS może zdobyć w wyborach 32 procent, a więc o dwa
punkty więcej niż cztery lata temu, ale może i 40 procent, a więc o ponad
dziesięć punktów procentowych więcej.
Nieuzasadnionym uproszczeniem byłoby też
twierdzenie, że podział Polaków na dwa bloki to rezultat różnic w stanie
posiadania. Demografia wyborcza nie da się zakłamać. Wśród zwolenników PO jest
zdecydowanie więcej osób majętnych niż wśród zwolenników PiS.
Ale
wśród tych ostatnich jest całkiem wielu młodych wykształconych ludzi oraz przedsiębiorców,
którzy radzą sobie dobrze albo więcej niż dobrze. Podobnie jak wśród wyborców
PO, Lewicy czy Nowoczesnej całkiem wielu jest takich, którzy mają może mniej
pieniędzy, ale całkiem sporo satysfakcji.
Bliższe prawdy byłoby więc stwierdzenie, że
przynależność do któregoś z dwóch bloków w większym stopniu jest kwestią jak
najbardziej subiektywnego postrzegania własnego udziału w podziale owoców z
bezdyskusyjnego sukcesu III RP. Ale może w jeszcze większym stopniu kwestią
postrzegania własnej pozycji i własnego prestiżu. Pozycja ta może być nawet
relatywnie wysoka, z czego nie musi jednak wynikać poczucie satysfakcji.
Czasem, jak w przypadku tzw. dziennikarzy niepokornych, pragnienie bycia
beneficjentem obiecywanej przez Kaczyńskiego „redystrybucji prestiżu” to
prostacka pazerność na stanowiska zajmowane przez innych. Czasem jest to
niechęć do państwa w formie wyrażonej przez pewnego taksówkarza w rozmowie z
moim znajomym mieszkającym od 30 lat w USA: w PRL państwo kradło, ale przynajmniej
pozwalało także kraść ludziom, teraz kradnie tylko państwo. Częściej jest to
jednak poczucie, że jeśli mi się powiodło, to mimo państwa, a nawet wbrew
państwu, które to państwo, na korytarzu w przychodni, w urzędzie skarbowym czy
w sądowej poczekalni zbyt często traktuje obywatela jak petenta, natręta albo
potencjalnego oszusta.
To subiektywne poczucie przemnożone przez
miliony ludzi, którzy je mają, ma już charakter obiektywnego faktu społecznego.
Polskie państwo jest bogatsze i lepsze niż
kiedykolwiek, ale - to także prawda - przez miliony Polaków jest traktowane
jako obce, wrogie lub przynajmniej nieprzyjazne. Zmiana tego nastawienia
pozostanie dla państwa i władzy zadaniem najważniejszym, niezależnie od tego,
kto wygra wybory.
Problem w tym, że ulepszać państwo można w
sensowny sposób wyłącznie w obecnych ramach prawnych. Rewolucja zaś może być
wyłącznie narzędziem zemsty i musi prowadzić do niszczenia państwa pod
pozorem jego naprawy. Wizja radykalno-populistycznej rewolucji musi budzić
wielkie obawy.
Zła rewolucja albo naprawdę dobra zmiana.
Oto właściwy wybór. Wyniki już za moment. Konsekwencje na długie lata.
TOMASZ LIS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz