Im bliżej wyborów,
tym wyraźniej widać, jak Beata Szydło staje się malowaną kandydatką na
premiera. Jarosław Kaczyński znów wziął sprawy w swoje ręce - i irytuje się jej
samodzielnością.
OSTATNIE TYGODNIE BYŁY DLA
JAROSŁAWA Kaczyńskiego wyjątkowo pracowite.
Choć do czasu sejmowej debaty o uchodźcach wydawał się publicznie nieobecny,
od drugiej połowy sierpnia przycinał i wycinał, czyli zajmował się partyjną
robotą, w której zawsze znajdował najwyższą przyjemność. A cel tych zabiegów
był bardzo prosty - by przypadkiem nikomu na
prawicy nie przyszło do głowy, że przestał się liczyć.
Efekt Szydło
przestaje działać
Początkowy plan na jesienne wybory
był prosty: po sukcesie Andrzeja Dudy wystarczyło powtórzyć główne punkty z
kampanii prezydenckiej. Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz i inni
politycy kojarzeni z radykalnym obliczem PiS wycofali się na drugi plan, a
twarzą partii uczyniono Beatę Szydło (najbliższą współpracowniczkę Dudy ze
zwycięskiej batalii), którą ogłoszono kandydatką na premiera. Sztab wyborczy
pracował nad łagodnym przekazem, by nadal przyciągać do partii umiarkowanych i
centrowych wyborców.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Sondaże zaczęły pokazywać, że
przewaga PiS nad PO szybko rośnie. Dużo było w tym zasług samej Platformy,
która - osłabiona porażką Bronisława Komorowskiego - popełniała coraz
poważniejsze błędy. Poraniona kolejnymi odsłonami afery taśmowej Ewa Kopacz
zdecydowała się wprawdzie na rekonstrukcję rządu, ale nie na długo to
wystarczyło, bo w PO wybuchła wojna o miejsca na listach. Wyborcy Platformy -
co pokazywały w ostatnich latach sondaże - niczego tak nie znoszą,
jak właśnie wewnętrznych sporów w
partii, które stają się przedmiotem publicznych debat.
Mimo to w połowie wakacji w kampanii PiS coś zaczęło trzeszczeć.
Malkontenci wewnątrz partii coraz głośniej krytykowali sztab. Jak mówią na
prawicy, dziś na zamkniętych spotkaniach Kaczyński pozwala sobie na otwartą
krytykę Beaty Szydło.
Faktem jest, że kandydatka PiS nie
okazała się tak zdolna jak Andrzej Duda. Nie miała takiego czaru jak nowy
prezydent i nie uczyła się tak szybko. W czasie kampanii prezydenckiej wykonała
ogromną pracę, lecz w partii coraz więcej osób zaczynało zadawać pytania, czy
efekt Szydło nie przestał działać.
Prezes przywołuje
do porządku
Na to nałożył się inny proces -
układanie list. W przeciwieństwie do Platformy, która uczyniła z tego
przedmiot publicznej debaty, PiS zrobił to po cichu. A mówiąc dokładniej:
Kaczyński po prostu pewne osoby poskreślał, innym zaś pozamieniał miejsca. -
Beata, formalnie wiceszef partii, nie miała tu nic do powiedzenia. Kaczyński
zresztą uderzył także w nią, skreślając jej najbliższego współpracownika,
rzecznika sztabu wyborczego Marcina Mastalerka - mówi nam osoba znająca dobrze
realia panujące w warszawskiej centrali PiS przy ul.
Nowogrodzkiej. - Prócz prezesa, największy wpływ na listy miał szef partyjnych
struktur Joachim Brudziński, który od dawna współzawodniczy z Beatą - opowiada
nasz rozmówca. Jak mówią ludzie dobrze znający Kaczyńskiego, to jego ulubiona
metoda: najpierw wzmocnił Szydło kosztem Brudzińskiego, a potem pozwolił
Brudzińskiemu wzmocnić się kosztem Szydło.
Podobną logiką kierował się Kaczyński w stosunku do koalicjantów.
Każdemu z nich prezes „odstrzelił” ważnych kandydatów. Jarosław Gowin
dowiedział się, że na listach zabraknie Pawła Kowala, prócz tego na listach
było kilka ruchów, które nijak się miały do zeszłorocznego porozumienia
zawartego między Kaczyńskim, Gowinem i Ziobrą. Skądinąd Kaczyński wcale nie
skreślił Kowala ze względu na plotki o tym, że ten miał rozmawiać z Platformą
o ewentualnym starcie pod jej szyldem - one pojawiły się dopiero kilkanaście
dni po tym, jak decyzja prezesa została upubliczniona. A wysuwając wobec
Kowala poważne oskarżenia (próba werbunku przez WSI czy zbyt silne związki
emocjonalne z Ukrainą, które rzekomo miały sprawiać, że przedkładał interesy
Kijowa nad Warszawy), Kaczyński wysłał Gowinowi jasny sygnał: będziesz znaczył
w prawicowej koalicji tyle, na ile ja ci pozwolę. Nic więcej.
Identyczny sygnał otrzymał Zbigniew Ziobro. Kaczyński skreślił z list
np. jego bliskiego współpracownika Andrzeja Derę. Równocześnie zaś prezes PiS,
który dotychczas faworyzował Gowina kosztem Ziobry (pozwolił pierwszemu brylować
na kongresie PiS w lipcu, drugi nie mógł wystąpić na żadnym panelu), zaczął
odwrotną grę. Gowin przez kilka tygodni nie mógł dostać się do gabinetu
Kaczyńskiego na spotkanie, w łaskach znalazł się zaś Ziobro, który pokornie
przyjął kształt list zaproponowany przez prezesa.
Jakby tego było mało, Kaczyński przywołał do porządku jeszcze jedno
sprzymierzone z PiS środowisko - Prawicę RP Marka Jurka. Podobnie jak w
przypadku
Ziobry i Gowina, złamał przy tym
zawarte trzy lata temu porozumienie gwarantujące Jurkowi możliwość
wystawienia kandydata swej partii na ósmym miejscu w każdym z 41 okręgów
wyborczych. W sumie Prawicy RP zaproponowano jedenaście miejsc, a więc cztery
razy mniej. Wiedząc, że nie ma szans na samodzielny start, ugrupowanie Jurka
przyjęło te upokarzające warunki, wydając komunikat, że robi to dla dobra
prawicy i dobra Polski.
Macierewicz czeka na MON
- Dla partii to wcale nie jest
dobrze - krytykuje jeden z polityków. - Kampania przestaje być wyrazista,
otoczenie Szydło dostało zadyszki, a listy mamy dość słabe. Nie ma na nich
osób, które mogą zrobić oszołamiające wyniki. Klucz był jeden - by po wyborach
nie powstało żadne środowisko, które będzie mogło się zbuntować przeciwko Kaczyńskiemu.
Prezes zastosował dokładnie tę samą metodę, co w 2011 r., gdy budował listy nie
po to, by wygrać, lecz by ograniczyć potencjalnych buntowników - przypomina
nasz rozmówca. - Na szczęście listy Platformy w tym roku też są wyjątkowo
słabe - dodaje.
Ostatnio Kaczyński zaczął faworyzować jeszcze inne środowisko - ludzi
zasłużonych w pracach zespołu parlamentarnego ds. wyjaśniania przyczyn
katastrofy smoleńskiej. - W kilku województwach to Macierewicz miał najwięcej
do powiedzenia - twierdzi nasz rozmówca z PiS.
Sam Macierewicz zresztą zaczął znów pojawiać się w mediach - wziął udział np.
w kuriozalnym programie telewizji publicznej, w którym obsztorcowywał Piotra
Kraskę, zamiast odpowiadać na pytania.
Według partyjnej giełdy Macierewicz ma realne szanse na zostanie
ministrem obrony narodowej. - Na pewno tak się stanie, jeśli będziemy mieli
samodzielną większość. Jeśli nie, i trzeba będzie iść na kompromisy z
koalicjantem, Kaczyński też będzie chciał wynagrodzić starych druhów za lata
wierności - mówi jeden z naszych rozmówców.
Sęk w tym, że mało kto budzi taki
sceptycyzm umiarkowanych wyborców jak właśnie Macierewicz.
Prezes przemawia
Kulminacją wzmożonej aktywności Kaczyńskiego
było jego sejmowe przemówienie w debacie na temat uchodźców. Dla niektórych
posłów PiS sam fakt wystąpienia prezesa był niespodzianką. Dotąd, zgodnie z
kampanijną strategią, unikał przecież publicznych wystąpień. Owszem, czasem
zorganizował konferencję prasową gdzieś z lokalnymi politykami, by wesprzeć
jakiegoś kandydata, ale w centrum politycznej debaty się nie pojawiał.
Jeszcze większym zdziwieniem było jednak to, co Kaczyński powiedział.
Jego wystąpienie szybko zostało nazwane przez PO antyimigranckim i
ksenofobicznym. Lider PiS ostrzegał przed islamizacją Polski i Europy, mówił o
ochronie wiary i tradycji, i sprzeciwiał się przyjmowaniu do Polski
muzułmańskich uchodźców. - Szczególnie otoczenie Beaty było z tego
niezadowolone - mówi jeden z naszych
rozmówców. - To się miało nijak do tego, co budowali przez ostatnie miesiące.
Decyzji broni inny polityk PiS, z bliskiego otoczenia Kaczyńskiego. -
To nie kwestia zmiany strategii, ale reakcja na nowy temat, który pojawił się w
debacie publicznej. Trzeba było być wyrazistym, bo społeczeństwo ma wyraziste
poglądy. Nawet wyborcy PO opowiadają się przeciwko przyjmowaniu uchodźców.
Na tle stosunku do kryzysu migracyjnego doszło zresztą do różnicy zdań
między Kaczyńskim a prezydentem. Andrzej Duda publicznie opowiedział się za
przyjmowaniem imigrantów i, żeby uwiarygodnić swoje stanowisko, pojechał na
Podlasie, gdzie spotkał się ze środowiskami polskich Tatarów, odwiedził
meczet i wystąpił z przywódcami wspólnot religijnych na konferencji prasowej.
Prezydent przypominał, że Polacy mają tradycję współistnienia z wyznawcami
islamu, byle tylko akceptowali oni panujące tutaj prawo. Problem w tym, że lider PiS jest
zdecydowanie przeciwny przyjmowaniu uchodźców i woli, by pozostawali oni w
obozach na obrzeżach UE.
- To wyłącznie różnica
proceduralna - bagatelizuje tę rozbieżność polityk z otoczenia Kaczyńskiego. -
Jeśli byśmy chcieli właściwie prześwietlić osoby, które mają przyjechać do
Polski, sprawdzić ich dokumenty, oddzielić imigrantów ekonomicznych od osób,
które uciekają przed śmiercią, w praktyce oznaczałoby to, że wiele miesięcy i
tak czekaliby w obozach na zakończenie procedur. I prezydent Duda, i premier
Kaczyński nie chcą, by wpuszczać tu ludzi bez żadnej kontroli - tłumaczy.
Prezydent się przystosowuje
Kaczyński wyszedł jednak zwycięsko
z innego napięcia, które pojawiło się między PiS a prezydentem. Chodzi o
sprawę emerytur. Po tym, gdy PiS złożył do prezydenta wniosek o referendum w
sprawie obniżenia wieku emerytalnego do 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn,
Duda dokonał ciekawej wolty: zwrócił się do Senatu, by pytanie dotyczyło
powiązania wieku emerytalnego ze stażem pracy. Tyle tylko, że gdy na początku
ubiegłego tygodnia skierował do Sejmu własny projekt ustawy emerytalnej,
przedstawił go... w wersji, której domagał się PiS, czyli umożliwiającej
przejście na emeryturę od 60. i 65. roku życia.
Niektórzy decyzję prezydenta tłumaczą tym, że ustawa i tak nie zostanie
przyjęta przez Sejm w tej kadencji, więc trafi do kosza. Andrzej Duda zaś
będzie mógł tłumaczyć, że spełnił wyborczą obietnicę. Faktem jest jednak, że
zaproponował ją w kształcie, co do którego sam miał wątpliwości: tuż przed
zaprzysiężeniem mówił o nich w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej.
Również ubiegłotygodniowe
nominacje doradców prezydenta są przez niektórych odbierane jako gest pod
adresem PiS. Większość z nich dotyczy zaufanych ludzi partii. Zofia Romaszewska
i Barbara Fedyszak-Radziejowska to osoby o niekwestionowanym autorytecie, ale
jednoznacznie kojarzone z PiS. Podobnie prof. Andrzej
Zybertowicz - kiedyś skonfliktował się z
Jarosławem Kaczyńskim, ale pozostał wiemy prawicy. Andrzej Pawlikowski to
były szef BOR za rządu Jarosława Kaczyńskiego, a najmłodszy z doradców,
34-letni Paweł Mucha, jest adwokatem z Pomorza Zachodniego, lokalnym działaczem
PiS. To niezłe, ale dość przewidywalne grono nie sprawi, że Duda zbuduje ośrodek
autonomiczny wobec PiS.
Prezes tworzy rząd
Proces umacniania się Jarosława
Kaczyńskiego będzie zapewne trwał, a jego ofiarą będzie padać przede wszystkim
środowisko Beaty Szydło. - W tej chwili to jedyna zwarta grupa w PiS
zachowująca dystans do prezesa - mówi jeden z naszych rozmówców.
- Kaczyńskiego coraz bardziej ono
irytuje - dodaje.
Przed wyborami Kaczyński nie
zaatakuje Szydło otwarcie. Ale będzie ją w dalszym ciągu marginalizować. Już
nawet sprzyjający prawicy tygodnik „wSieci” w rubryce satyrycznej przyznaje,
że gdy Szydło jeździ po Polsce z kampanią wyborczą, Jarosław Kaczyński
rozmawia z kandydatami do rządu i ważnych urzędów państwowych. Nikt w PiS nie
ma dziś wątpliwości, kto będzie pociągał za sznurki, jeśli prawica wygra wybory
i jeśli Szydło zostanie premierem.
MICHAŁ SZUŁDRZYŃSKI
Autor jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz