Witold Głowacki
Partia Jarosława Kaczyńskiego jeszcze niedawno kojarzona ze wszystkim, tylko nie z internetem, totalnie dominuje dziś w mediach społecznościowych i w sieci. Pomaga w tym zdyscyplinowana armia trolli.
Partia Jarosława Kaczyńskiego jeszcze niedawno kojarzona ze wszystkim, tylko nie z internetem, totalnie dominuje dziś w mediach społecznościowych i w sieci. Pomaga w tym zdyscyplinowana armia trolli.
Dziś w polskiej polityce w sieci niepodzielnie króluje Prawo
i Sprawiedliwość. To właśnie partia Jarosława Kaczyńskiego zdołała zawładnąć
internetowym przekazem politycznym. To także PiS i jego zwolennicy dominują
dziś w większości sieciowych politycznych wymian ognia.
Naiwny jednak, kto sądzi, że dzieje się tak wyłącznie za
sprawą internetowych entuzjastów Prawa i Sprawiedliwości. Zarządzanie emocjami,
kierowanie przekazem w sieci to dziś praca całych zespołów specjalistów.
Sobotni poranek. Dziennikarka Polskiego Radia Agnieszka
Rucińska komentuje na Twitterze news „Faktu” o nocnej potajemnej wizycie
prezydenta Andrzeja Dudy u prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. „Fakt potwierdza
jedynie przypuszczenia z kampanii. Nie ma mowy o niezależności PAD”.
Tylko tyle. Komentarz jak komentarz - odnoszący się do
najnowszych doniesień tabloidu. Ale wokół tweeta Rucińskiej natychmiast zaczyna
się ruch. „Ile razy skomentowała Pani alkoholowe wizyty PBK u Palikota? Ile
razy skomentowała jego potajemne spotkania z Patruszewem?” - krzyczy anonimowy
miłośnik prawicy. Jego wpis zostaje podany dalej ponad 50 razy - to o wiele
więcej niż „retweety” postu Rucińskiej. „Spotkanie Tusk - Kulczyk oznaczało
brak niezależności Tuska czy Kulczyka? A Sikorski - Rostowski?” - awanturuje
się pod postem Rucińskiej dziennikarz „Gazety Polskiej Codziennie” Samuel
Pereira. Jego odpowiedź może konkurować pod względem zasięgu z wpisem
Rucińskiej. Sprawiać to może wrażenie kompletnie spontanicznej, masowej reakcji
twitterowiczów. Tymczasem wystarczyło do tego zaledwie kilkanaście osób.
Bynajmniej nie spontanicznych.
Twitter to ważne pole walki. Choć jest to raczej niszowy w
Polsce portal społecznościowy, to tam spotykają się politycy, dziennikarze i
komentatorzy. To Twitter potrafi nadać ton całemu medialnemu cyklowi życia
newsa. Podczas politycznej wojny, która toczy się każdego dnia kampanii w
internecie, liderzy opinii muszą więc być „pilnowani” i „kryci” 24 godziny na
dobę. Każda niewygodna wypowiedź wymaga reakcji, każda bardziej jednoznaczna
może spowodować „najazd”. Najazd to właśnie to, co w sobotę spotkało Rucińską
na Twitterze. Oprócz wpisów zawierających „przekaz” - o czym za chwilę - wylała
się na nią fala typowego sieciowego hejtu. Ale w tym samym czasie „najazdy”
odbywały się także na kontach wielu innych komentatorów, dziennikarzy i
polityków. A także na forach dyskusyjnych i w komentarzach pod tekstami
omawiającymi publikację „Faktu”. Każda wzmianka o spotkaniu Dudy z Kaczyńskim
musiała zostać natychmiast skontrowana. Działania takie jak te w wypadku tweeta
Rucińskiej zostały powtórzone dziesiątki, jeśli nie setki razy.
Sobotni poranek daje nam tylko jeden, wycinkowy przykład
tego, jak działa zwarta i sprawna internetowa armia Prawa i Sprawiedliwości. W
tym wypadku armia działała kontrofensywnie, reagując na polityczną sytuację
kryzysową, wspierając w tym zakresie standardowe działania topowych polityków
PiS. Wszystko zaczęło się już w piątek wieczorem, natychmiast, gdy w
dziennikarskim i politycznym światku rozeszła się wieść, jak będzie wyglądać
sobotnia pierwsza strona „Faktu”.
Jeszcze nocą na gorących łączach między medialnym zapleczem
prezydenta a PIS-em powstał „przekaz” - czyli strategia odpowiedzi na
publikację „Faktu”. W tym wypadku wybrano strategię następującą - nie ma w tym
nic dziwnego, że polityk spotyka się z politykiem lub z innymi ważnymi
postaciami życia publicznego, a Platforma ma tu znacznie więcej na sumieniu.
Prezydent i prezes nie będą natomiast odnosić się do publikacji w inny niż
bagatelizujący ją sposób.
Dlatego w sobotę od rana internetowa armia PiS tweetowała i
postowała głównie wzmianki o niedawnym spotkaniu Ewy Kopacz z Donaldem Tuskiem.
Dlatego pojawiały się aluzje do mitycznej taśmy ze spotkania Tusk - Kulczyk. I
nawet do rzekomych kontaktów Bronisława Komorowskiego z Nikołajem Patruszewem,
byłym szefem rosyjskiego FSB.
Wieść o „przekazie” rozchodziła się najpierw za pomocą
Slacka - to świetna używana przez profesjonalistów aplikacja do grupowego czatu
i zarządzania projektami w jednym. Slacka używają do kontaktu przewodnicy
internetowych stad, niekiedy na partyjnych etatach, niekiedy będący
współpracownikami zewnętrznymi. To właśnie przewodnicy stad prowadzili swych
podopiecznych bezpośrednio do boju. Ale już nie za pomocą Slacka, lecz innymi
kanałami.
W wypadku Twittera i Facebooka to uszeregowana
hierarchicznie sieć grupowych czatów. Nieco inaczej wygląda sprawa na Wykopie -
tam grupy skrzykują się albo półjawnie - za pośrednictwem wykopowego
mikrobloga, albo w pełnej konspiracji za pomocą facebookowego komunikatora.
Także za pomocą Facebooka (o ile tylko nie istnieją łącza via Slack)
porozumiewają się najczęściej żołnierze PiS działający na internetowych forach
i postujący pod tekstami w portalach informacyjnych i w witrynach gazet.
Internetowa armia PiS jest prawdopodobnie w większości
zawodowa lub półzawodowa. Znaczną część jej szeregów zapełniają pracownicy biur
poselskich i regionalnych struktur partii. Są też trolle werbowani i opłacani
przez co najmniej dwie pracujące dla PiS agencje interaktywne. Są wreszcie
pracujący wyłącznie dla idei internetowi entuzjaści.
Nie jest ich wcale mało, ale nie są tak efektywni jak ci,
którzy mają więcej do stracenia. Nie zawsze łatwo ich zmobilizować, niekiedy
wolą też w sobotnie przedpołudnie pójść na spacer niż trollować twitterowe
konta znanych dziennikarzy.
Dlatego właśnie PiS wypuściło w sobotę niezwykły spot
#DamyRadę, w którym nie znajdziemy ani słowa o programie partii ani nawet o jej
kandydatach do parlamentu. Spot przypomina wprawdzie mocno reklamę Dodge’a z
2012 roku, jednak nie na tym polega jego wyjątkowość. Skierowany jest wyłącznie
do internetowych wolontariuszy partii. Nadaje im lajfstajlowy, wielkomiejski
rys. Umieszcza w przestrzeni modnej kawiarni, w której siedzą z macbookami.
Tworzy im nowoczesną mitologię, jakże odległą od standardowych symbolicznych
kodów narodowo-katolickich odwołań politycznych PiS.
Memetyzuje ich.
To rzadkie. Bo zwykle memetyzuje się własny program,
własnych frontmanów i oczywiście politycznego wroga.
Mem jest jak gen. O ile to jednak poprzez kod genetyczny
reprodukują się organizmy biologiczne, o tyle właśnie poprzez memy reprodukują
się idee. I te najprostsze - i te całkiem złożone.
Dziś wszyscy używamy tego pojęcia - jeszcze całkiem niedawno
zastrzeżonego głównie dla socjologów kultury. To właśnie internet okazał się
bowiem przestrzenią, w której reprodukcję idei za pomocą memów widać jak na
dłoni. Ale „obrazek z podpisem” - czyli tzw. mem internetowy - jest tylko
jednym z wielu podgatunków memów składających się na internetowy dialog.
Artykuł prasowy, program telewizyjny, książka czy choćby ulotka - to zwykle
konstrukcje o wiele bardziej złożona niż te, którymi posługujemy się w sieci.
W sieci liczy się przede wszystkim memiczna prostota.
Nie ma więc lepszej przestrzeni dla politycznego marketingu.
Po prostu nie ma.
Najpierw są kluczowe decyzje. Zapadają w wąskim gronie -
cały czas tym samym - to oczywiście ścisłe otoczenie Jarosława Kaczyńskiego.
Kto będzie kandydatem na prezydenta. Kto na premiera. W którym kierunku partia
będzie modyfikować program. W jaki sposób klinczowana będzie konkurencja.
Potem jest kampanijna strategia. Na długich nasiadówkach kampanijnych sztabów wykuwane są podstawowe kierunki komunikacji. Jak uderzać w przeciwnika. Które czułe punkty atakować kompletnie bez pardonu, które omijać, żeby nie obciążać wizerunku szczególnie nieczystymi chwytami. Jakie eksponować hasła, których tematów kompletnie unikać, bo nie są one mocną stroną partii. Na tym poziomie obowiązują jeszcze wspólne koordynaty dla wszystkich kanałów.
Potem jest kampanijna strategia. Na długich nasiadówkach kampanijnych sztabów wykuwane są podstawowe kierunki komunikacji. Jak uderzać w przeciwnika. Które czułe punkty atakować kompletnie bez pardonu, które omijać, żeby nie obciążać wizerunku szczególnie nieczystymi chwytami. Jakie eksponować hasła, których tematów kompletnie unikać, bo nie są one mocną stroną partii. Na tym poziomie obowiązują jeszcze wspólne koordynaty dla wszystkich kanałów.
Piętro niżej jest już czysty, sytuacyjny spin. I tu w
dzisiejszych czasach specjaliści od tradycyjnego marketingu politycznego
pracują już w nieco innych gronach niż spece od komunikacji internetowej.
Niektóre pomysły szlifuje renomowana agencja interaktywna. Inne powstają w
półformalnym gronie, w którym można znaleźć i ludzi z zaplecza prezydenta, i
elitę młodego pokolenia polityków PiS, i nawet kilka gwiazd nowych, związanych
z prawicą mediów. Potem, całkowicie „przypadkiem”, trafiają one do sieci.
Czasem - dla dobrego zasięgu - przysłuży się sprawie prawicowy dziennikarz.
Czasem bloger - kojarzony z partią, lecz nigdy dotąd niezłapany za rękę na jednoznacznym
zaangażowaniu w kampanię. Czasem po prostu hard user któregoś z mediów
społecznościowych. Do tej najbardziej nieskrępowanej dyfamacji służą natomiast
anonimowe konta, prowadzone często po kilka-kilkanaście przez jedną osobę.
Przede wszystkim na Twitterze, bo to tam plotka ma największe szanse dotarcia
do uszu dziennikarzy i polityków.
Jeszcze większa część takich kont służy do nabijania
statystyk - to one podkręcają liczniki facebookowych lajków, twitterowych
„podanych dalej” i „ulubionych”, wykopanych i zakopanych na wykopie, kciuków w
górę i w dół na portalach gazet. Przydatne są wszędzie tam, gdzie realny zasięg
potrzebuje cyferkowego wsparcia. To nic, że lajki i retweety pochodzą z mocno
podejrzanych kont obserwowanych przez kilku użytkowników. Liczą się tak samo,
jak cała reszta.
Wszystko działa jak doskonale naoliwiona maszyna.
A przecież jeszcze zaledwie dwa lata temu Prawo i
Sprawiedliwość trudno było określić jako partię, która choćby przeciętnie
radziła sobie w internecie. Internetowe projekty uruchamiane w tamtym czasie
przez PiS miały niemały rozmach, jeśli chodzi o budżet i infrastrukturę,
zarazem jednak kompletnie rozmijały się z realnymi trendami. W 2010 roku PiS
usiłował wypromować własny zamknięty portal społecznościowy MyPiS.pl - będący
specyficznym skrzyżowaniem Naszej Klasy z MySpace. Trzy lata później Prawo i
Sprawiedliwość starało się odpalić własne YouTube - czyli PiS.TV. Obie
inicjatywy łączyło jedno - były sztucznymi tworami w żadnym wypadku
niewpisującymi się w rzeczywiste potrzeby i nawyki internautów. Podczas
czerwcowego kongresu PiS w 2013 roku partia nie operowała nawet odpowiednim
hashtagiem, czym gorszyli się dziennikarze serwisu 300 polityka.
Ale już wtedy, wówczas jeszcze głęboko w szeregach partii,
coś się w PiS zmieniało. Jak dosłownie wszystko, co wpłynęło na tegoroczne
sukcesy wyborcze i sondażowe partii Jarosława Kaczyńskiego, tak i dzisiejsza
internetowa strategia PiS ma swoje korzenie w „projekcie Gliński” - sprzed
trzech lat. To wtedy po raz pierwszy prowadzono na szerszą skalę eksperymenty z
naprawdę nowymi formami komunikacji w sieci. Warto przy tym pamiętać, że także
w roku 2012 ukonstytuowała się nieformalna grupa młodych prawicowych
dziennikarzy zwana „hipsterprawicą” mająca niemały wpływ na postrzeganie
internetu 2.0 w środowiskach sprzyjających PiS. Kolejne objawienie nastąpiło w
pierwszych miesiącach 2014 roku. To wtedy polski internet zalała fala
internetowego marketingu politycznego o nienotowanej dotąd skali. Ściśle
mówiąc, był to marketing geopolityczny - czyli inwazja trolli Putina. Fakt, że
dosłownie w całej polskiej sieci zaroiło się wtedy na kilka długich tygodni od
specyficznych komentarzy prezentujących rosyjską rację stanu, był bardzo dobrą
ilustracją tezy, że stosunkowo niewielka grupa bardzo aktywnych i
zdeterminowanych (w tamtym wypadku dobrze opłacanych) użytkowników internetu
może rzeczywiście zaburzyć sieciową debatę na poziomie całego kraju.
Od wyborów do europarlamentu rozpoczął się podbój internetu
przez PiS-owską prawicę. Momentem, w którym PiS naprawdę zdołał zdominować
internetowy dyskurs polityczny, była oczywiście kampania prezydencka - a
zwłaszcza czarna kampania wymierzona w Bronisława Komorowskiego. Nic nie
zaszkodziło mu bardziej niż właśnie dyfamacja w sieci - prowadzona na
przemysłową wręcz skalę, z użyciem całego możliwego repertuaru środków - od
komentowania na Twitterze po produkcję memów na potrzeby strony Chamsko.pl.
Dziś, na miesiąc przed wyborami parlamentarnymi, można wręcz
mówić o hegemonii PiS w sieci. Internet jest teraz w Prawie i Sprawiedliwości
niemal dosłownie wpięty w struktury partii. Pod tym względem PiS poszło jeszcze
krok dalej niż w trakcie kampanii prezydenckiej. Na czas kampanii
parlamentarnej w każdym z czterdziestu okręgów wyborczych PiS powołało
regionalnych szefów kampanii internetowej. Nie jest wcale wykluczone, że
podobna funkcja pozostanie w strukturach partii na zawsze. Nie pozostaje nam
nic innego, niż przyzwyczajać się do myśli, że przynajmniej chwilowo to właśnie
PiS zdominowało sieciowy przekaz. I że polityczna konkurencja jest tu o kilka
kroków do tyłu.
- Bezsenne noce. Duuużo bezsennych nocy. Więcej kawy. Tweet,
tweet, tweet - tak zagrzewa swych internautów do boju PiS w nowym spocie.
Reszta musi to jakoś wytrzymać.
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz